Kryzys właścicielski trwa - i jak był uprzejmy przejęzyczyć się jeden z byłych premierów RP - trwa mać.
Po publicznych wystąpieniach i oświadczeniach z obu stron barykady, na światło dzienne zaczynają wychodzić kulisy z przeszłości odsłaniające organizacyjny bezwład lub kiwanka niezbędne do podejmowania decyzji. Takie, które nie pozostawiają złudzeń, że przy zupełnie odmiennych wizjach rozwoju i przyszłości Legii, istnienie triumwiratu przy Łazienkowskiej przestało mieć sens. Prawdą jest to, co napisaliśmy w "PN", że Dariusz Mioduski ma instrumenty pozwalające na wykupienie akcji współudziałowców, a jego zdaniem wniosek o odwołanie zarządu - który złożył na koniec września - uruchomił proces zmian właścicielskich. To jednak zarząd na czele z Bogusławem Leśnodorskim rządzi suwerennie. Inaczej w Legii trwałby permanentny klincz, tymczasem procedura przejęcia jest żmudna, przede wszystkim zaś kosztowna, a dotąd z tercetu obecnych akcjonariuszy warszawskiego klubu nikt nie szastał gotówką.
Co gorsza, podziały dotyczą wielu sfer działalności klubu, a nie tylko stosunku do pozyskania inwestorów, który byliby w stanie - czego domagają się Bogusław Leśnodorski i Maciej Wandzel - pomóc wynieść Legię w inny finansowy wymiar. Tak naprawdę można odnieść wrażenie, że jedyny wspólny mianownik dotyczył spraw bezpieczeństwa, choć dotąd publicznie było to przedstawiane w nieco innym zwierciadle. Obecny prezes zarządu klubu nie musi wcale podkreślać, choć stara się to robić na każdym kroku, że jest nieugięty jeśli idzie o nakładanie zakazów stadionowych i walkę z chuliganami. Wystarczy podobno zauważyć tylko, że zadbał o własną ochronę, bo po prostu tego wymaga obecna napięta sytuacja. A skoro tak - to interwencja państwa jest po prostu nieunikniona. Kluby nie mają instrumentów do rozwiązania problemów z bezpieczeństwem na stadionach, niezbędne do zapanowania nad przestępczością są odpowiednio wyszkolone i wyposażone służby. Tyle że to wiadomo od dawna, a reakcji jak nie było, tak nie ma.
Nie jest tajemnicą, że już od co najmniej pół roku porozumienie właścicielskie działa tylko w teorii, w przeciwnym wypadku niewiele projektów, zwłaszcza personalnych, udałoby się doprowadzić do finału. Leśnodorski przed miesiącem przyznał się w jednej ze stacji telewizyjnych do kiwanka już w sprawie zatrudnienia Stanisława Czerczesowa - choć potem nie ukrywał, że żałuje tej szczerości - a teraz wychodzą na jaw inne okoliczności tego zwodu. Na przykład takie, że teoretycznym konkurentem dla Rosjanina był pozostający wówczas bez pracy Paulo Bento, do którego udał się na rozmowy trzeci, czyli de facto główny udziałowiec.
ZOBACZ WIDEO Robert Lewandowski: Przez wybuch nic nie słyszałem, oczy też ucierpiały
Dla wtajemniczonych nie było żadnym zaskoczeniem, że za kandydaturą Jacka Magiery do objęcia Legii po Besniku Hasim opowiadało się tylko dwóch akcjonariuszy. I gdyby się nie uparli, dziś pewnie ktoś inny prowadziłby zespół, ponieważ w specjalnie do tego celu - czyli angażu trenera - przygotowanej ankiecie personalnej, "Magic" spełniał siedem punktów w czterdziestostopniowej skali.
Prawda jest zresztą taka, że kiedy rozstawał się ze stołecznym klubem po pracy z zespołem rezerw – wspólnie z szefami zakładali, że wróci na Łazienkowską za dwa lata, oczywiście już w charakterze pierwszego szkoleniowca. Tyle że rozstał się wówczas z Legią tylko teoretycznie, bo cały czas pozostawał na liście płac mistrza Polski - nawet wtedy, kiedy objął pierwszoligowy zespół Zagłębia. Dziś w Sosnowcu płaczą po szkoleniowcu, po odejściu którego drużyna nie może się podnieść, ale w momencie ogłaszania transferu - nie było podstaw do narzekania. Z prostego, mianowicie finansowego, powodu. Mimo że to stołeczny klub pokrywał połowę kosztów utrzymania Magiery, aby Zagłębie nie było stratne, padło pytanie, ile wcześniej wynosił najwyższy w historii transfer z Sosnowca. Kiedy okazało się, że 300 tysięcy, padła propozycja nie do odrzucenia - rekordowa, opiewająca na 400 tysięcy. Co nie zmienia faktu, że trener Magiera, który zremisował z Realem i wydobył warszawski zespół z największego kryzysu w najnowszej historii trafił do Legii wbrew jej wewnętrznym procedurom.
Skomplikowany system decyzyjny skutecznie stanął natomiast na przeszkodzie w zatrudnieniu Miroslava Klose. Niemiecki internacjonał o polskich korzeniach pierwszy - poprzez swoich doradców - wykonał ruch w kierunku Legii (o czym jako pierwsi informowaliśmy w "PN"). Nie chciał dużych pieniędzy, miał zupełnie inną motywację. Mianowicie - chciał, żeby dzieci nauczyły się języka polskiego.
Zakładał, że przy Łazienkowskiej przydałby się nie tylko ze względów sportowych, ale także marketingowych i z uwagi na ogromne doświadczenie. Kiedy jednak usłyszał, że szefostwo Legii potrzebuje czasu na zastanowienie się, obraził się i poprosił, aby już pod żadnym pozorem nie wracać do tematu przyjazdu do Warszawy. Czy można się zatem dziwić, że przy kolejnych transferach do Legii procedury właścicielskie nie były już tak rygorystycznie przestrzegane?
Dziś szansa, żeby nastąpił powrót do wcześniejszych spisanych reguł zarządzania klubem jest praktycznie żadna, ponieważ przy zupełnie odmiennych wizjach rozwoju taki sposób stał się zupełnie niewydolny. A trzeba brać pod uwagę, że przy obecnych uwarunkowaniach finansowych mniej więcej 90 na 100 podejmowanych przy Łazienkowskiej decyzji obarczonych jest ryzykiem. I pieniądze za udział w Lidze Mistrzów, niewątpliwie duże w polskich realiach, nie odmienią tego stanu rzeczy. Co zatem czeka Legię i jaki kierunek, czyli przez kogo narzucony, obierze - przekonamy się, zapewne dopiero po zakończeniu obecnego sezonu.
Inna sprawa, że nawet podczas zupełnie nieudanej kadencji Hasiego bywało w Legii także wesoło. Między bajki trzeba podobno włożyć zakaz udziału legionistów w ślubie Jakuba Rzeźniczaka, który obrósł już w legendy i miał nieodwracalnie poróżnić piłkarzy z tym szkoleniowcem. Albańczyk miał podobno postawić tylko jeden warunek: - Oby tylko wszyscy nazajutrz stawili się na treningu. A jeśli ktoś uznałby, że nie potrafi zabalować, zwłaszcza na zakrapianej imprezie, i stawić się bez uszczerbku na zdrowiu na zajęciach, miał po prostu zwrócić się po instruktaż do... dyrektora Michała Żewłakowa. Dla Hasiego - eksperta w wielu dziedzinach.
Adam Godlewski