Wojciech Golla: W czerwcu być może zmienię klub

Newspix / Michał Stawowiak / Wojciech Golla w reprezentacji Polski
Newspix / Michał Stawowiak / Wojciech Golla w reprezentacji Polski

W pierwszym zespole Lecha Poznań byłem półtora roku, a nie dostałem chociaż jednej szansy. Gdybym przedłużył umowę, poszedłbym na wypożyczenie i kto wie, czy bym nie przepadł - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Wojciech Golla z NEC Nijmegen.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Tu ciągle tak pada?!

[tag=26395]

Wojciech Golla[/tag]: - Może nie ciągle, ale Holandia to rzeczywiście nie jest słoneczna Hiszpania. Deszcz to tutaj normalność, trzeba do niego przywyknąć. Jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony do takiej pogody, może wpaść w depresję.

Aż tak?


- Może trochę przesadzam, ale jeśli jakiś piłkarz za jedno z kryterium transferu obrałby pogodę, to Holandia na pewno nie byłaby na pierwszym miejscu. A poza tym to całkiem fajne miejsce do życia, spokojne, ale też specyficzne. Po przyjeździe tutaj trzeba się nastawić na pewne różnice.

Jakiś przykład?


- Dużym problemem było znalezienie mieszkania. Gdy wynajmujesz mieszkanie w Polsce, jest ono zazwyczaj umeblowane. A tutaj? Kierownik drużyny pewnego dnia mówi mi: są cztery mieszkania do wyboru. Jadę więc z nim, żeby zobaczyć co to za cuda, wchodzę do każdego, a tam gołe ściany, brak podłóg, nawet kontaktów i włączników światła nie ma. Musiałem się sporo namęczyć, żeby znaleźć coś odpowiedniego. Poza tym - podatki. Jeśli nie chcesz zbyt dużo oddawać urzędowi, to do Holandii nie masz co przyjeżdżać, bo tutaj kasują prawie 50 procent. Jest też organizacja, która odciąga każdemu piłkarzowi sporą część wypłaty. Kasa ta jest wypłacana w ratach po zakończeniu kariery.

ZOBACZ WIDEO Tego nie uczą na kursach prawa jazdy. Zobacz, jak sobie radzić w kryzysowych sytuacjach na drodze


Pana transfer do Holandii był zaskoczeniem dla wszystkich. Pan? Do Holandii? Chyba robiliście wszystko, żeby wiadomość za wcześnie nie ujrzała światła dziennego.


- Dokładnie tak było. Testy medyczne przechodziłem w Nijmegen, gdy do rozegrania w Polsce były jeszcze dwie ligowe kolejki. Miałem kilka ofert, między innymi z Izraela od drużyny, która grała w tym czasie w Lidze Europy. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli pójdę do Izraela, moja kariera od tego momentu prawdopodobnie będzie szła tylko w dół. W tamtym przypadku chodziło tylko o kasę, dostałem dobrą propozycję, można powiedzieć, że finansowo niezwykle korzystną, ale zdecydowałem, że ważniejsze dla mnie są kwestie sportowe i rozwój. I dlatego z Pogoni Szczecin poszedłem do NEC Nijmegen. Holandia znana jest z tego, że dla piłkarzy jest przystankiem w drodze do ligi angielskiej, francuskiej czy niemieckiej.

Ponoć podczas pierwszych treningów po przeprowadzce do Holandii czuł pan sporą różnicę umiejętności dzielącą pana od zawodników NEC.


- Czy sporą, to bym nie powiedział, ale na samym początku rzeczywiście różnica była odczuwalna. Podczas pierwszych treningów byłem w szoku, gdy widziałem na przykład, jak mocno koledzy podawali mi piłkę. To były mega mocne pasy, na pierwszych zajęciach miałem wrażenie, że wszyscy do mnie strzelają. Każdy trener tego w teorii uczy, ale nie każdy wymaga. Tutaj to obowiązek. Poza tym musiałem poprawić się z budowania gry od tyłu. Robiono mi treningi polegające na pressowaniu, agresywnym ataku, z którego jako obrońca musiałem wyjść. W Polsce takiego czegoś wcześniej nie doświadczyłem. Wiele mówi się o znakomitym, holenderskim szkoleniu i coś w tym jest. Jeśli młody piłkarz w Polsce ma szansę debiutu w wieku 17 lat, to na boisko wychodzi zestresowany, przestraszony. A w Holandii tego nie ma: młodzi wychodzą bez obaw, pewni siebie, wożą piłkę z wielkim luzem. Ma się wrażenie, że taki zawodnik zaliczył już 100 meczów w lidze. To nie jest przypadek i jest to odczuwalne dla zawodnika, który trafia tu z polskiej ligi.

Miał pan braki, a i tak z miejsca wskoczył pan do pierwszego składu. Od dwóch lat jest pan podstawowym obrońcą NEC. To nie zdarza się często, piłkarze opuszczający ekstraklasę przeważnie wyjeżdżają, ale do składu przebijają się powoli.


- Niczego nie dostałem za darmo. Zrobiono mi odpowiednie testy, wypadły bardzo dobrze, później dawałem też radę w treningu. Jeśli w zasadzie od razu zacząłem grać, to trenerzy musieli uznać, że prezentuję odpowiednio wysoki poziom. Od momentu wyjazdu poniżej pewnego pułapu nigdy nie zszedłem, to dla mnie ważne. W pierwszym sezonie zaliczyłem ponad 30 meczów, wszystkie od pierwszej minuty, większość po 90 minut. Teraz też nie narzekam, gram wszystko, co jest do zagrania. Wprawdzie nie do końca możemy być zadowoleni z wyników, szczególnie ostatnio, bo kilka meczów z rzędu przegraliśmy, ale robimy wszystko, żeby poprawić pozycję w tabeli.

Nijmegen staje się dla pana zbyt ciasne? Postawił pan sprawę jasno i powiedział klubowym władzom, że chce pan odejść?


- Pewne rozmowy rzeczywiście zostały przeprowadzone, lecz nie padły jeszcze deklaracje, o których pan wspomina. W czerwcu może się tak zdarzyć, że zmienię klub. Mój status nie jest tak oczywisty, bo kontrakt kończy mi się wprawdzie właśnie w czerwcu, ale jest w nim zapis mówiący, że klub w pewnych okolicznościach będzie mógł go jeszcze o rok przedłużyć. Jeśli tak się stanie, głos klubu będzie decydujący. Rozmawiałem już z menedżerem, wiem, że jest zainteresowanie, są zapytania. Nie chcę jednak mówić o konkretach.

Może chociaż kierunki…


- Holandia na razie się nie zgłosiła.

Może to i lepiej, bo kibice zdają sobie sprawę z istnienia kogoś takiego jak Wojciech Golla, ale gdy przychodzi do dyskusji na temat powołań do kadry, nikt nie wie, w jakiej jest pan formie. Trzeba przejść do poważniejszego klubu.


- Zdaję sobie sprawę, że holenderska liga w Polsce nie jest oglądana. Poziom jest jednak tutaj wysoki. Według mnie Eredivisie jest ligą lepszą, niż Ekstraklasa. W Polsce jest więcej walki fizycznej, tutaj trzeba jednak bardziej pograć w piłkę. Poza tym - indywidualności. Gdy grasz z najlepszymi, czyli z kimś z grupy Ajax, PSV, Feyenoord, od razu czujesz mega poziom. Czasem rywal kręci tobą niesamowicie i musisz się mocno sprężyć, żeby nie stracić gola. Poza tym, abstrahując od poziomu piłkarskiego, na meczach pojawia się wielu skautów, wysłanników klubów niemieckich czy angielskich. Można się tu łatwo wypromować. Nie ukrywam, że chciałbym się rozwijać i przejście do silniejszego klubu na pewno by mnie ucieszyło.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi, jakie słowa Wojciech Golla usłyszał niedawno od Adama Nawałki oraz dlaczego musiał uciekać z Lecha Poznań, mimo że był członkiem pierwszej drużyny Kolejorza przez ponad rok.

[nextpage]

Kiedy ostatnio miał pan kontakt z kimś ze sztabu reprezentacji Polski?


- W styczniu, na urodziny.

Kto dzwonił?


- Trener Zając, byłem też w kontakcie z trenerem Nawałką.

Pytam, bo równo rok temu media przesądziły, że Golla zostanie powołany. Później pojawiła się lista powołanych, a tam pana nazwiska nie było. Było rozczarowanie?


- Skąd! Przede wszystkim dlatego, że nigdy nikt z kadry mi nie zasugerował, że na pewno dostanę powołanie. Owszem, rozmowy były, członkowie sztabu byli nawet na moim meczu w Holandii, ale konkretów nie było. Komunikat był prosty: mam sumiennie pracować, bo jestem na szerokiej liście obserwowanych i branych pod uwagę zawodników.

Teraz jest pan bliżej czy dalej powołania, niż rok temu?


- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. W poprzednim sezonie zdecydowanie lepiej szło nam w lidze, cała drużyna prezentowała się solidnie, a jeśli drużyna gra lepiej, to ty też grasz lepiej. Teraz wyglądamy słabiej, odeszło od nas kilku podstawowych piłkarzy, to przełożyło się na wyniki.

Co powiedział panu Adam Nawałka, gdy rozmawialiście w styczniu?


- To samo, co zawsze: mam robić swoje, pracować i być przekonanym, że wysiłki nie idą w próżnię, bo sztab mnie obserwuje. Analizują każdy mecz, są na bieżąco.

To w sumie ciekawe, bo patrząc na piłkarzy powoływanych na zgrupowania, konkurencję - mówiąc bardzo delikatnie - miałby pan bardzo mocną. Dałby pan radę?


- Kamil Glik jest nie do ruszenia, Michała Pazdana pamiętam z ligi, to świetny piłkarz, z nim też byłoby trudno, szczególnie że ta dwójka kapitalnie się rozumie. Jestem jednak gotowy na rywalizację.

Dlaczego nie został pan gwiazdą Lecha Poznań?


- W Lechu byłem od wieku juniora, systematycznie szedłem do góry. Przeskakiwałem z drużyny do drużyny, przez Młodą Ekstraklasę aż w końcu znalazłem się jako młody chłopak w pierwszym zespole. Byłem w nim przez półtora roku, jeszcze jako pomocnik. W meczowej 18 znajdowałem się bardzo często i miałem nadzieję, że w końcu dostanę możliwość debiutu. Trenerem był wówczas Jose Bakero. Pewnego razu pojechaliśmy na mecz do Gdyni z Arką. Prowadziliśmy 3:0, kontrolowaliśmy wydarzenia, więc myślałem, że w końcu zaliczę debiut...

A tu przykra niespodzianka.


- No, nie zaliczyłem, co poradzisz. Niedługo później Lech zaproponował mi przedłużenie umowy, ale przez to, jak podchodzono do mnie i z uwagi na to, ile szans na grę dostałem, nie chciałem tego robić. Nie chciałem doprowadzić do sytuacji, w której po podpisaniu kolejnej umowy klub mnie wypożyczy do niższej ligi.

Współpraca i obcowanie z Bakero w szatni to musiało być dość specyficzne przeżycie.


- Śmiesznie bywało, bo nigdzie nie ruszał się bez tłumacza, a wiadomo, że w szatni są emocje, krzyki. Bakero czasem krzyczał w przerwie po hiszpańsku i - jak to południowiec - gestykulował. Chwilę później, spokojnym głosem i bez emocji na polski przekładał wszystko tłumacz. Starałem się z niczego nie śmiać, bo byłem wtedy dzieciakiem i starsi by mnie momentalnie stłamsili, ale sytuacja była rzeczywiście dość, hmm, specyficzna.

Miał pan pretensje do ludzi pracujących wówczas w Lechu, że nie dostał choć jednej szansy?


- Gdy dostajesz szansę masz przynajmniej pewność, że albo ją wykorzystałeś, albo nie. Masz możliwość sprawdzenia się, pokazania. Ja takiej opcji nigdy nie miałem i o to miałem jakiś żal, ale byłem wtedy młody i bardziej to przeżywałem. Było - minęło! Tak chyba mogę to nazwać. Tym bardziej, że pochodzę z Wielkopolski, mieszkałem tam, byłem i wciąż w jakimś stopniu jestem związany z tym regionem. Chodziło więc o coś więcej, niż tylko granie w piłkę. Chodziło o spełnianie ambicji, możliwość zagrania w barwach klubu, któremu od zawsze się kibicowało.

Właśnie dlatego wybór kolejnego klubu można było określić jako dość zaskakujący.


- Poszedłem do Pogoni Szczecin, która była w pierwszej lidze. Wtedy po rozegraniu połowy sezonu Pogoń była na pierwszym miejscu w tabeli, szli na awans, więc pod względem sportowym wybór był prosty. A pod innymi względami? Rzeczywiście, na początku spotkałem się z różnymi sytuacjami i tekstami. Kilka razy musiałem wysłuchiwać od kibiców, że "Pyra przyjechała". Później zostałem zaakceptowany. Gdy grasz i kibice widzą, że nie dajesz ciała, to prędzej czy później cię akceptują.

Szczecin to ważny przystanek w pana karierze, został pan przesunięty na pozycję, która zapewniła panu transfer i grę w Holandii.


- Do Pogoni przeszedłem jako pomocnik, awans zrobiliśmy ze mną jako pomocnikiem. Pierwszy sezon w ekstraklasie też grałem w pomocy, ale później przyszedł trener Wdowczyk. W pierwszych gierkach zaczął mnie ustawiać na stoperze, zacząłem myśleć: "co się dzieje? Pewnie mnie odpala". Wziął mnie jednak na bok, powiedział, że widzi we mnie potencjał, wytłumaczył, jak mam się zachowywać, bo przecież sam był środkowym obrońcą. Na początku najtrudniej było mi zrozumieć, że na tej pozycji nie zawsze trzeba próbować gry piłką. Czasem trzeba po prostu kopnąć w trybuny i mieć spokój. Poza tym ustawienie, inna perspektywa boiska, to było coś zupełnie nowego. Wyszło mi to jednak na dobre.

Dobrodziej Wdowczyk, kto by pomyślał...


- Trener Wdowczyk jest taką osobą, która jeśli ma ci coś do powiedzenia, to od razu walnie ci to prosto między oczy. Nienawidzę osób, które słodzą ci i chwalą, gdy słuchasz, a gdy się odwracasz obrabiają ci tyłek. Zresztą, w Szczecinie było wiele osób, które pomogły mi się rozwinąć. Hernani, Maciej Dąbrowski, Maciej Stolarczyk.

Z Arkiem Milikiem dalej utrzymuje pan kontakt?


- Z Arkiem Milikiem znamy się jeszcze z kadry młodzieżowej, wiec to naturalne, że gdy jeszcze występował w Ajaksie, utrzymywaliśmy dość zażyły kontakt. Czasem się odwiedzaliśmy, gdy wpadałem z narzeczoną do Amsterdamu, to łapaliśmy się na obiad albo kawę. Do dzisiaj mamy dobry kontakt, czasem do siebie dzwonimy albo piszemy. Gdy jeszcze był w Ajaksie, sporo się o nim mówiło i pisało w tutejszych mediach. Grał w klubie, który zapewniał mu wiele możliwości do zdobywania goli, ale najważniejsze jest to, że on te sytuacje umiał wykorzystywać. Sam się o tym boleśnie przekonałem, bo nam też trochę nastrzelał. Szanowano go tutaj i w zasadzie wszyscy zdawali sobie sprawę, że niedługo Ajax sprzeda go za naprawdę duże pieniądze do mocnego klubu. Teraz nadszedł odpowiedni czas, żebym również poszukał nowych wyzwań.

W Nijmegen rozmawiał Paweł Kapusta

Komentarze (3)
avatar
Dariusz Mazur
6.03.2017
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Powodzenia zycze kontraktu w lepszym klubie 
avatar
Jacek Kacprzak
6.03.2017
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Dla mnie to jest skandaliczne, że kluby z Holandii (i nie tylko tam) ściągają naszych zawodników nie zapewniając im mieszkania. 
avatar
Paweł Korsak
6.03.2017
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Następny młody Polski talent pójdzie na poniewierkę :(