Mateusz Klich: W Wolfsburgu odebrano mi radość z bycia piłkarzem, teraz znów oddycham

PAP
PAP

Piłka pozwala mi oddychać. W Holandii gram, czerpię z tego przyjemność. W Wolfsburgu, wsiadając rano do samochodu, byłem wkurzony, że muszę jechać na trening. Odebrano mi radość z bycia piłkarzem - opowiada nam Mateusz Klich, piłkarz Twente Enschede.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: - Dariusz Dziekanowski powiedział kiedyś, że po minięciu tabliczki z napisem "Warszawa" może zaciągnąć się świeżym powietrzem. Dla pana takim miejscem jest Holandia?

[tag=17583]

Mateusz Klich[/tag]: - Czuję się tutaj bardzo dobrze. Odpowiada mi piłka, kraj i życie w nim. Nie chcę mówić, że w Niemczech mi się nie podobało, w kwestiach pozasportowych czułem się tam nieźle, ale to piłka pozwala mi oddychać. W Holandii gram, czerpię z tego przyjemność. Poza tym jestem w tej lidze szanowany.

- Z czego to wynika, że w Niemczech było panu tak bardzo pod górkę, a w Holandii nabiera pan rozpędu?


- Holenderski futbol bardziej mi leży, jest bardziej techniczny. Wszystkie drużyny w lidze starają się grać w piłkę, nie ma rąbanki, fizycznego grania. Ale żeby zawodnik prezentował odpowiednią formę na boisku, potrzebny jest też porządek poza nim. Holandia jako kraj bardzo mi odpowiada, bo ludzie żyją tu inaczej niż w Polsce czy Niemczech. Wszystko dzieje się tutaj wolniej, spokojniej. Ludzie są wyluzowani, uśmiechnięci, nie spieszą się, tempo jest dwa razy niższe niż u nas. To dla mnie optymalne warunki, które na pewno mają wpływ na postawę na boisku.

Burzy pan teraz swój obraz.


- A jaki jest mój obraz?

Nie zaszkodziłoby Klicha powołać. Zdaję sobie sprawę, że rywalizacja o miejsce w zespole jest ogromna. Krychowiak ma wprawdzie problemy w PSG, ale też chciałbym mieć takie problemy. Zieliński rozgrywa sezon życia w bardzo silnym Napoli. Nawet jeśli nie do grania, to jako rezerwowy naciskający na liderów, bardzo chętnie przyjadę na zgrupowanie.


Szalony, młody chłopak. Miasto, te sprawy. Skąd wzięła się w tej układance holenderska prowincja?


- Po pierwsze - Enschede to nie prowincja, mieszka tu 200 tysięcy ludzi, według polskich standardów jest to spore miasto. Po drugie - zmieniłem się od wyjazdu z Polski. Wtedy miałem 22 lata, teraz prawie 27. Sporo się w tym czasie wydarzyło. W Holandii żyje się wygodnie, ale trzeba się też do niej przyzwyczaić, nauczyć się jej. Ludzie dają sobie o wiele więcej czasu na załatwienie spraw. Gdy jeszcze grałem w Zwolle, chciałem podłączyć do mieszkania internet. Po telefonicznej rozmowie z człowiekiem, który miał to zrobić, nie mogłem wyjść z szoku. Spokojnym głosem oznajmił mi, że oczywiście, przyjdzie, ale za dwa tygodnie. I tak się stało, pojawił się dopiero w połowie miesiąca. W Polsce to nie do pomyślenia, pewnie doszłoby do jakieś ostrej wymiany zdań. Fajny, mały kraj, wszędzie tutaj blisko. Tylko te wysokie podatki...

Fantastyczny powrót Realu Madryt! Królewscy uratowali pozycję lidera [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]


Fiskus goli was ponoć prawie na łyso.


- Na łyso to przesada, ale stawka wynosi prawie 50 procent. Poza tym w holenderskiej lidze od pensji piłkarzy odciągane są jeszcze pieniądze na ich piłkarską emeryturę. Dokładnie 25 procent. Nie można się z tego systemu wypisać, to obligatoryjne dla każdego gracza występującego w Eredivisie. No i tych pieniędzy w ogóle nie można ruszyć aż do momentu zakończenia kariery, są one wypłacane później w miesięcznych ratach. Nie ma możliwości przyjęcia całej kwoty jednorazowo.

Czego nauczyły pana Niemcy?


- Pokory i przestrzegania zasad. I nie mówię tylko o tym, że nie grałem w Wolfsburgu, że musiałem godzić się z rolą głębokiego rezerwowego, który nie ma żadnych szans na grę. Czas spędzony w Niemczech był nauką życia, panuje tam słynny Ordnung, porządek, którego łamanie źle się kończy. Po przyjeździe z Polski miałem na przykład nawyk patrzenia na przepisy ruchu drogowego z przymrużeniem oka. W Niemczech to nie przejdzie, najpierw zaczynają przychodzić mandaty, a później nie ma zmiłuj, zabierają prawko.

Ile razy panu zabrali?


- Zdarzyło się dwa razy, zawsze z tego samego powodu: prędkość. Na szczęście nie rekwirowano dokumentu na zawsze, tylko na miesiąc. Przez miesiąc trzeba było sobie radzić bez auta.

Piłkarsko też pan dojrzał?


- Nie ma grania na wariata, moja piłka to już futbol bardziej wyrachowany i przemyślany. Są pewne schematy, których świadomy zawodnik się trzyma.

Do czasu spędzonego w Niemczech nie wraca pan zbyt chętnie.


- To przeszłość. Teraz ze wszystkich historii związanych z Feliksem Magathem się śmieję, ale wtedy do śmiechu mi nie było.

Co czuje piłkarz, który wraca po treningu do domu i myśli: kurde, czego bym nie zrobił i tak nie dostanę szansy?


- Złość. Praktycznie cały spędzony w Wolfsburgu czas wiąże się z wkurzeniem. Chodziłem naelektryzowany, wszystko mnie irytowało. Na zewnątrz starałem się uśmiechać, pokazywać, że spływa to po mnie i nie boli, ale bolało, bo mogłem tam stanąć na głowie, a i tak nie dostałbym chociaż jednej okazji do grania.

Ktoś może teraz powiedzieć: co ten Klich pieprzy? Był za słaby, to nie grał. Proste jak drut.


- No tak, mógłby powiedzieć, że jeśli był słaby, to normalne, że trener go odpalił. Ale to nie tak. Na treningach nie odstawałem od reszty zawodników, wyglądałem nieźle. Nie chcę mówić, że zasługiwałem na miejsce w wyjściowej jedenastce i regularne granie, ale na pewno zasłużyłem sobie na szansę, chociaż jedną! Jakieś 15 minut w końcówce meczu pierwszego zespołu, które być może dałyby argumenty, żeby dać mi kolejne szanse. No, albo szybciej mnie odpalić, jeśli zupełnie bym nie dał rady. Właśnie o to mam największy żal. Trener nie powiedział: sprawdzam, a ja nie mogłem pokazać, że nie jestem ogórkiem i że mogę dać radę.

Wpadł pan wtedy w dół psychiczny?


- Totalnego załamania nie było, ale w pewnym momencie doszło do sytuacji, w której wsiadając do samochodu i jadąc na trening byłem zły, że muszę się tam w ogóle pojawić. Nie czułem radości, miałem wrażenie, jakbym trenował z przymusu. Jesteś piłkarzem wielkiego klubu, a czujesz, że straciłeś przyjemność z bycia piłkarzem.

Zdarzało się panu "ślizgać" podczas treningów, nie dawać z siebie wszystkiego?


- Pewnie, że się zdarzało. Traktowano mnie w ten sam sposób, gdy dawałem z siebie 120 procent na zajęciach i gdy przychodziłem zrezygnowany i wyczekiwałem końca treningu. Człowiek zdawał sobie wtedy sprawę z beznadziei sytuacji, w której się znalazł. Można się było poczuć jak powietrze. Takie momenty trwały jednak krótko, zawsze ktoś stawiał mnie do pionu, sam zresztą wiedziałem, że to droga donikąd, że treningami w Wolfsburgu zapracować mogę na granie w innym miejscu. Z tamtych czasów nie zostały mi nawet żadne zażyłe znajomości. Jeszcze niedawno pisałem czasem z Janem Polakiem, teraz zdarza się to już sporadycznie.

Po co było panu Kaiserslautern? Przecież 2.Bundesliga to zupełnie inny styl, niż ten preferowany przez pana.


- Ale ja tam szedłem po to, żeby grać w 1.Bundeslidze, a nie na zapleczu. Gdy podpisywałem 3,5-letni kontrakt, drużyna była w czubie tabeli, miała wielkie szanse na awans. Kontrakt parafowałem więc w teorii na pół roku na zapleczu i trzy w elicie. Okazało się to optymistycznym założeniem, wszystko potoczyło się inaczej. Dwukrotnie próbowałem stamtąd odejść, dwa razy odbijałem się od ściany, aż w końcu Kaiserslautern potrzebowało kasy i mnie oddało.

Z polskiej perspektywy to był ciekawy zespół.


- Oprócz mnie był tam Kacper Przybyłko. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której w zagranicznym klubie jestem z innym Polakiem i się z nim nie trzymam. Dlatego z Kacprem utrzymywaliśmy bardziej intensywny kontakt. W zespole byli też Robert Pich oraz Antonio Colak. Drugi mi zaimponował, bo w Polsce był tylko dziewięć miesięcy, a świetnie posługiwał się naszym językiem.

Na kolejnej stronie przeczytasz, dlaczego Mateusz Klich liczy na powołanie do reprezentacji Polski oraz z jakiego powodu... nie skończył studiów.

[nextpage]

Pierwsza myśl po podpisaniu umowy w Enschede? Ulga?


- Nie, po prostu radość. Bardzo chciałem wrócić do Holandii.

Nie bał się pan, że trafił z deszczu pod rynnę? Twente to klub w ostatnich latach robiący świetne wyniki, ale mający kłopoty.


- Zanim podpisałem papiery, dokładnie wybadałem temat. Twente było źle zarządzane, przez co wpadło w problemy finansowe. Poprzedni prezydent podpisywał dziwne i niekorzystne dla klubu umowy. Na przykład za transfer naszego zawodnika do FC Porto Twente musi zapłacić prowizję menedżerską w wysokości sześciu milionów euro. Przez to doszły jeszcze problemy z urzędem skarbowym. Dlatego teraz Twente znajduje się pod nadzorem ligi, musi trzymać się ram i spełniać odpowiednie wymagania. Nie możemy robić większych transferów, poza tym nałożono na nas zakaz udziału w europejskich pucharach przez trzy sezony. Kaiserslautern też nie grało w pucharach, więc jakoś szczególnie mnie to na razie nie boli.

Odkąd przyszedł pan do Enschede, gra pan wszystko po 90 minut. Prezentuje pan formę wyższą niż w czasach występów w Zwolle?


- Ludzie, którzy oglądali mnie tutaj regularnie w czasach występów w Zwolle i śledzą moje mecze w Twente, uważają nawet, że gram lepiej, bo mocno poprawiłem się w defensywie. Dzięki występom w Kaiserslautern, gdzie czasem trzeba było używać łokci i jeździć na tyłku, mam teraz w meczach bardzo dużo odbiorów i wygranych pojedynków. Wiadomo, brakuje jeszcze trochę liczb: goli i przede wszystkim asyst - ostatnio myślałem nawet, że po moim podaniu będę miał pierwszą, ale przeciwnik sfaulował kolegę i ostatecznie trzeba było kopnąć z karnego - ale narzekać nie mam zamiaru. Forma jest dobra.

Reprezentacyjna?


- Gdybym powiedział, że skupiam się tylko na Twente i grze w lidze, a o kadrze nie myślę, to bym skłamał. W tej sytuacji nie wszystko jednak zależy ode mnie. Mogę grać, strzelać i asystować, ale ostatecznie decyzja o powołaniu zapada w sztabie Adama Nawałki...

Nie idźmy w tę stronę, to banał. Mateusz Klich przydałby się kadrze?


- Nie zaszkodziłoby Klicha powołać. Zdaję sobie sprawę, że rywalizacja o miejsce w zespole jest ogromna. Krychowiak ma wprawdzie problemy w PSG, ale też chciałbym mieć takie problemy. Zieliński rozgrywa sezon życia w bardzo silnym Napoli. Nawet jeśli nie do grania, to jako rezerwowy naciskający na liderów, bardzo chętnie przyjadę na zgrupowanie. Ostatni mecz w reprezentacji rozegrałem dawno, jeszcze w 2014 roku. Stęskniłem się za kadrą i mam nadzieję, że ta sytuacja niedługo się zmieni.

Problemy w klubie ma też Bartek Kapustka, z którym się pan kumpluje. Młody nie popełnił tego samego błędu, który popełnił pan, zbyt szybko wyjeżdżając do bardzo silnego zachodniego klubu?


- Ale błędem w moim przypadku nie było to, że wyjechałem. Błędem było, że za późno poszedłem na wypożyczenie. Sytuacji Bartka nie chciałbym oceniać. Wiem, że szukał w zimie możliwości grania, była nawet opcja, żeby dołączył do mnie do Twente na zasadzie wypożyczenia z Leicester. Przeprowadzono wstępne rozmowy i na tym się skończyło. Nic z tego nie wyszło, bo na drodze stanęły kwestie proceduralne. Szkoda, bo Eredivisie to idealna liga pod niego, jak zresztą dla każdego piłkarza grającego do przodu.

Holandia rzeczywiście jest rajem dla młodzieży? Młodzi piłkarze wchodzący do pierwszej drużyny są na wyższym poziomie zaawansowania niż młodzi Polacy?


- Pod względem taktycznym na pewno. Pod względem technicznym, chyba też, bo czasem widzę, że młode grupy wykonują takie ćwiczenia, jak dorosłe zespoły. W oczy najbardziej rzuca się jednak coś innego. Tutaj młodzi, a nawet bardzo młodzi piłkarze, bardzo szybko otrzymują szansę grania na poziomie ekstraklasy, w młodziutkim wieku. Nie jest niczym dziwnym, że zawodnik 19- czy 20-letni ma już na swoim koncie 50 albo 60 meczów w Eredivisie. To spora różnica, bo w Polsce, gdy dostrzeże się talent, od razu przymierza się go do transferu za granicę. Nieprzygotowany, nieograny na najwyższym poziomie zawodnik ma później problemy z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Holenderskie kluby dają grać młodym, u nas nie jest to takie oczywiste.

Pan chce ponoć zostać w przyszłości trenerem.


- Tak, ale drugim.

Jak to?


- No, drugim. Na pierwszego się nie nadaję, ale na drugiego bym się nadał. Zakłady z piłkarzami, gra na pieniądze o obicie poprzeczki, te sprawy... Ostatnio gadałem o tym z Arturem Sobiechem. On, poważny, byłby pierwszym trenerem, a ja bym mu asystował. A już tak całkiem poważnie: na razie jest zbyt wcześnie, żeby rozmawiać na ten temat. Przede mną jeszcze dobrych kilka lat grania w piłkę, więc będę miał jeszcze czas na podejmowanie trudnych decyzji.

Wrócił pan na przerwane studia i skończył socjologię?


- Nie.

Dlaczego?


- Nie chciało mi się.

Uważa pan, że piłkarzowi studia nie są potrzebne? Kariera się kiedyś skończy.


- Nie wiem, czy w mojej sytuacji studia mi się przydadzą. Teraz radzę sobie bez nich, a w przyszłości i tak będę chciał zostać przy piłce.

Inwestuje pan?


- Tak, może po to, żeby nie musieć iść na studia? Postawiłem na razie na nieruchomości. Mam swoją firmę, kilka mieszkań. Zbieram pieniądze i myślę o tym, co wydarzy się po zakończeniu kariery. Rozmawiałem z wieloma byłymi już piłkarzami, każdy z nich mówił, że po skończeniu grania pierwsze pół roku nic nierobienia jest fajne, można się położyć i odpoczywać, ale ile można odpoczywać? 40 lat? Później trzeba się ogarnąć i zacząć robić coś sensownego. Mam kilka pomysłów, ale na medycynę raczej nie pójdę. Może zostanę trenerem, może menedżerem.

A może sędzią, niekoniecznie piłkarskim? Kilka zakazów stadionowych zdążył już pan wydać.


- To było dawno i wszyscy o tym zapomnieli. Patrzmy do przodu.

W Enschede rozmawiał Paweł Kapusta

Źródło artykułu: