Mateusz Klich: W Wolfsburgu odebrano mi radość z bycia piłkarzem, teraz znów oddycham

Piłka pozwala mi oddychać. W Holandii gram, czerpię z tego przyjemność. W Wolfsburgu, wsiadając rano do samochodu, byłem wkurzony, że muszę jechać na trening. Odebrano mi radość z bycia piłkarzem - opowiada nam Mateusz Klich, piłkarz Twente Enschede.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
PAP

WP SportoweFakty: - Dariusz Dziekanowski powiedział kiedyś, że po minięciu tabliczki z napisem "Warszawa" może zaciągnąć się świeżym powietrzem. Dla pana takim miejscem jest Holandia?

Mateusz Klich: - Czuję się tutaj bardzo dobrze. Odpowiada mi piłka, kraj i życie w nim. Nie chcę mówić, że w Niemczech mi się nie podobało, w kwestiach pozasportowych czułem się tam nieźle, ale to piłka pozwala mi oddychać. W Holandii gram, czerpię z tego przyjemność. Poza tym jestem w tej lidze szanowany. - Z czego to wynika, że w Niemczech było panu tak bardzo pod górkę, a w Holandii nabiera pan rozpędu?

- Holenderski futbol bardziej mi leży, jest bardziej techniczny. Wszystkie drużyny w lidze starają się grać w piłkę, nie ma rąbanki, fizycznego grania. Ale żeby zawodnik prezentował odpowiednią formę na boisku, potrzebny jest też porządek poza nim. Holandia jako kraj bardzo mi odpowiada, bo ludzie żyją tu inaczej niż w Polsce czy Niemczech. Wszystko dzieje się tutaj wolniej, spokojniej. Ludzie są wyluzowani, uśmiechnięci, nie spieszą się, tempo jest dwa razy niższe niż u nas. To dla mnie optymalne warunki, które na pewno mają wpływ na postawę na boisku.

Burzy pan teraz swój obraz.

- A jaki jest mój obraz?

Nie zaszkodziłoby Klicha powołać. Zdaję sobie sprawę, że rywalizacja o miejsce w zespole jest ogromna. Krychowiak ma wprawdzie problemy w PSG, ale też chciałbym mieć takie problemy. Zieliński rozgrywa sezon życia w bardzo silnym Napoli. Nawet jeśli nie do grania, to jako rezerwowy naciskający na liderów, bardzo chętnie przyjadę na zgrupowanie.



Szalony, młody chłopak. Miasto, te sprawy. Skąd wzięła się w tej układance holenderska prowincja?

- Po pierwsze - Enschede to nie prowincja, mieszka tu 200 tysięcy ludzi, według polskich standardów jest to spore miasto. Po drugie - zmieniłem się od wyjazdu z Polski. Wtedy miałem 22 lata, teraz prawie 27. Sporo się w tym czasie wydarzyło. W Holandii żyje się wygodnie, ale trzeba się też do niej przyzwyczaić, nauczyć się jej. Ludzie dają sobie o wiele więcej czasu na załatwienie spraw. Gdy jeszcze grałem w Zwolle, chciałem podłączyć do mieszkania internet. Po telefonicznej rozmowie z człowiekiem, który miał to zrobić, nie mogłem wyjść z szoku. Spokojnym głosem oznajmił mi, że oczywiście, przyjdzie, ale za dwa tygodnie. I tak się stało, pojawił się dopiero w połowie miesiąca. W Polsce to nie do pomyślenia, pewnie doszłoby do jakieś ostrej wymiany zdań. Fajny, mały kraj, wszędzie tutaj blisko. Tylko te wysokie podatki...

Fantastyczny powrót Realu Madryt! Królewscy uratowali pozycję lidera [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Fiskus goli was ponoć prawie na łyso.

- Na łyso to przesada, ale stawka wynosi prawie 50 procent. Poza tym w holenderskiej lidze od pensji piłkarzy odciągane są jeszcze pieniądze na ich piłkarską emeryturę. Dokładnie 25 procent. Nie można się z tego systemu wypisać, to obligatoryjne dla każdego gracza występującego w Eredivisie. No i tych pieniędzy w ogóle nie można ruszyć aż do momentu zakończenia kariery, są one wypłacane później w miesięcznych ratach. Nie ma możliwości przyjęcia całej kwoty jednorazowo.

Czego nauczyły pana Niemcy?

- Pokory i przestrzegania zasad. I nie mówię tylko o tym, że nie grałem w Wolfsburgu, że musiałem godzić się z rolą głębokiego rezerwowego, który nie ma żadnych szans na grę. Czas spędzony w Niemczech był nauką życia, panuje tam słynny Ordnung, porządek, którego łamanie źle się kończy. Po przyjeździe z Polski miałem na przykład nawyk patrzenia na przepisy ruchu drogowego z przymrużeniem oka. W Niemczech to nie przejdzie, najpierw zaczynają przychodzić mandaty, a później nie ma zmiłuj, zabierają prawko.

Ile razy panu zabrali?

- Zdarzyło się dwa razy, zawsze z tego samego powodu: prędkość. Na szczęście nie rekwirowano dokumentu na zawsze, tylko na miesiąc. Przez miesiąc trzeba było sobie radzić bez auta.

Piłkarsko też pan dojrzał?

- Nie ma grania na wariata, moja piłka to już futbol bardziej wyrachowany i przemyślany. Są pewne schematy, których świadomy zawodnik się trzyma.

Do czasu spędzonego w Niemczech nie wraca pan zbyt chętnie.

- To przeszłość. Teraz ze wszystkich historii związanych z Feliksem Magathem się śmieję, ale wtedy do śmiechu mi nie było.

Co czuje piłkarz, który wraca po treningu do domu i myśli: kurde, czego bym nie zrobił i tak nie dostanę szansy?

- Złość. Praktycznie cały spędzony w Wolfsburgu czas wiąże się z wkurzeniem. Chodziłem naelektryzowany, wszystko mnie irytowało. Na zewnątrz starałem się uśmiechać, pokazywać, że spływa to po mnie i nie boli, ale bolało, bo mogłem tam stanąć na głowie, a i tak nie dostałbym chociaż jednej okazji do grania.

Ktoś może teraz powiedzieć: co ten Klich pieprzy? Był za słaby, to nie grał. Proste jak drut.

- No tak, mógłby powiedzieć, że jeśli był słaby, to normalne, że trener go odpalił. Ale to nie tak. Na treningach nie odstawałem od reszty zawodników, wyglądałem nieźle. Nie chcę mówić, że zasługiwałem na miejsce w wyjściowej jedenastce i regularne granie, ale na pewno zasłużyłem sobie na szansę, chociaż jedną! Jakieś 15 minut w końcówce meczu pierwszego zespołu, które być może dałyby argumenty, żeby dać mi kolejne szanse. No, albo szybciej mnie odpalić, jeśli zupełnie bym nie dał rady. Właśnie o to mam największy żal. Trener nie powiedział: sprawdzam, a ja nie mogłem pokazać, że nie jestem ogórkiem i że mogę dać radę.

Wpadł pan wtedy w dół psychiczny?

- Totalnego załamania nie było, ale w pewnym momencie doszło do sytuacji, w której wsiadając do samochodu i jadąc na trening byłem zły, że muszę się tam w ogóle pojawić. Nie czułem radości, miałem wrażenie, jakbym trenował z przymusu. Jesteś piłkarzem wielkiego klubu, a czujesz, że straciłeś przyjemność z bycia piłkarzem.

Zdarzało się panu "ślizgać" podczas treningów, nie dawać z siebie wszystkiego?

- Pewnie, że się zdarzało. Traktowano mnie w ten sam sposób, gdy dawałem z siebie 120 procent na zajęciach i gdy przychodziłem zrezygnowany i wyczekiwałem końca treningu. Człowiek zdawał sobie wtedy sprawę z beznadziei sytuacji, w której się znalazł. Można się było poczuć jak powietrze. Takie momenty trwały jednak krótko, zawsze ktoś stawiał mnie do pionu, sam zresztą wiedziałem, że to droga donikąd, że treningami w Wolfsburgu zapracować mogę na granie w innym miejscu. Z tamtych czasów nie zostały mi nawet żadne zażyłe znajomości. Jeszcze niedawno pisałem czasem z Janem Polakiem, teraz zdarza się to już sporadycznie.

Po co było panu Kaiserslautern? Przecież 2.Bundesliga to zupełnie inny styl, niż ten preferowany przez pana.

- Ale ja tam szedłem po to, żeby grać w 1.Bundeslidze, a nie na zapleczu. Gdy podpisywałem 3,5-letni kontrakt, drużyna była w czubie tabeli, miała wielkie szanse na awans. Kontrakt parafowałem więc w teorii na pół roku na zapleczu i trzy w elicie. Okazało się to optymistycznym założeniem, wszystko potoczyło się inaczej. Dwukrotnie próbowałem stamtąd odejść, dwa razy odbijałem się od ściany, aż w końcu Kaiserslautern potrzebowało kasy i mnie oddało.

Z polskiej perspektywy to był ciekawy zespół.

- Oprócz mnie był tam Kacper Przybyłko. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której w zagranicznym klubie jestem z innym Polakiem i się z nim nie trzymam. Dlatego z Kacprem utrzymywaliśmy bardziej intensywny kontakt. W zespole byli też Robert Pich oraz Antonio Colak. Drugi mi zaimponował, bo w Polsce był tylko dziewięć miesięcy, a świetnie posługiwał się naszym językiem.

Na kolejnej stronie przeczytasz, dlaczego Mateusz Klich liczy na powołanie do reprezentacji Polski oraz z jakiego powodu... nie skończył studiów.

Czy Mateusz Klich powinien zostać powołany do reprezentacji Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×