Pierwsza myśl, jaka przyszła mi w tej sytuacji do głowy brzmiała: - Jeśli tak utytułowany klub walczy o utrzymanie, to w czym leży jego problem?. Odpowiedź na to pytanie nasunęła mi się chwilę później. - Gdy się ma bogatą historię, oddanych kibiców, potężny budżet, wielkiego trenera i nietuzinkowych zawodników, to jedyną rzeczą której temu klubowi brakuje to szczęście - pomyślałem. Ciężko się z tym nie zgodzić, bo mecze z Lechem czy wcześniej, w rundzie jesiennej z Wisłą były dla tej drużyny praktycznie wygrane, jednak wystarczyło, przysłowiowego farta zabrakło na minutę, a cały misterny taktyczny plan realizowany przez większość meczu brał w łeb.
- Taaaak, to musi być brak szczęścia - wygrałem wewnętrzny bój rozumu z rozsądkiem. Ciągle coś jednak nie dawało mi spokoju. Dlaczego będąc kilka lat temu na skraju bankructwa Górnik potrafił ogrywać Legię, Lecha czy zawsze nieprzewidywalny Groclin, a teraz gdy w klubie mogliby zamontować platynowe klamki sytuacja w tabeli jest najgorsza od lat? Ten problem nie był łatwy, podobnie jak odpowiedź na to pytanie. Spędziła mi ona sen z powiek, gdy nagle nadeszło olśnienie: - Presja! Tak, właśnie presja! - pomyślałem. Kiedyś, gdy Górnik biedny jak mysz kościelna z kadrą wartą czapki śliwek ogrywał Legię, zawsze do tego meczu przystępował z pozycji małego zwierzątka skazanego na pożarcie. Gdy Górnik z Legią przegrywał, to nikt nad rozlanym mlekiem nie płakał. Gdy wygrywał - a mecz był w piątek, świętowanie trwało do niedzielnej nocy, bo kiedyś trzeba było iść spać...
Wielkie przedsezonowe aspiracje i presja związana z ogromnym wyzwaniem jakie ciążyło na barkach każdego zawodnika sprawiało, że ten chociażby miał sześćdziesiąt kilo, czuł się tak, jakby ważył przynajmniej dwa razy tyle. W dodatku związane nogi i gula nieznośnie uciskająca gardło. W takim wypadku ciężko myśleć o tym, żeby walczyć o remis, a co dopiero o trzy punkty, które przecież są koniecznością w sytuacji, gdy "walczymy o mistrzostwo już w tym sezonie" - jak zapewniał na przedsezonowej prezentacji ówczesny prezes Górnika. Ewenementem w całej misternej układance był Leo Markovsky. Brazylijczyk z polskimi korzeniami, który po polsku potrafił jedynie przeklinać na boisku nie mając świadomości, że drużyna bije się o miano najlepszej w Polsce i tak na boisku ruszał się jakby miał sto kilo (chociaż wizualnie wyglądał na góra siedemdziesiąt).
I znów przed oczy wrócił mi obraz barwnej grupy kibiców, podkreślającej że Górnik z ligi nie spadnie. Ani w tym sezonie, ani w żadnym następnym. Zastanawiałem się, skąd u nich taka pewność? Mają takie przeczucie? A może znają się na futbolu lepiej od piłkarskich ekspertów, którzy wróżą Górnikowi pewny spadek? - nie. Olśnienie przyszło nagle. Dokładnie tak, jakby kibice ci telepatycznie mi je przekazali. Na drużynie nie ciąży już presja, bo walka o mistrzostwo jej nie grozi i nikt nie będzie na nią wylewał pomyjów, jeśli ta sztuka się nie uda. A jestem przekonany, że gdyby Górnik o mistrzowski tytuł miał walczyć z Polonią Bytom, Odrą Wodzisław, Piastem Gliwice czy Cracovią Kraków, tę rywalizację zakończyłby zwycięsko, bowiem presja walki o mistrzostwo różni się od tej, przy walce o ligowy byt. Ta pierwsza - paraliżuje, druga natomiast jeszcze bardziej mobilizuje.
Grę pozbawionego presji walki o majstra i grającego z finezją Górnika można było zobaczyć w pierwszych wiosennych kolejkach. Mimo, że widmo spadku nadal jest realne, to w głowach zawodników nie zaświta nawet myśl, że drużyna może spaść z ligi. Wreszcie, zdaje się, że Górnikowi zaczęło dopisywać szczęście. Bez jego, choć maluteńkiego udziału nie udałoby się zabrzanom ugrać punktów z Ruchem, Arką, Lechem i Legią. W każdym tym meczu można by znaleźć elementy podkreślające, że fart Górnika wiosną nie opuścił. A że Górnik gra wiosną dobrą piłkę i szczęście też dopisuje, byłbym w stanie zaśpiewać z kibicami, że Górnik nigdy nie spadnie. I basta.