Jan Tomaszewski: Mam swoje zdanie. I się z nim zgadzam

Jak ktoś jest obywatelem świata, nie ma czasu być obywatelem swojego domu. Moje żony wyszły za marynarza. Wierny byłem tylko pierwszej miłości, piłce - mówi Jan Tomaszewski, legendarny bramkarz reprezentacji Polski.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Jan Tomaszewski Newspix / Rafal Rusek / PressFocus / Na zdjęciu: Jan Tomaszewski

WP SportoweFakty: Dobrze panu w masce naczelnego klauna polskiego futbolu?

Jan Tomaszewski: Nigdy nikomu nie narzucałem się ze swoimi opiniami. Przyjechał pan do mnie i pyta - jeśli uznamy, że to jest kontrowersyjne, to chyba będzie jednak trochę głupie. Nie mam konta na Facebooku, ani na Twitterze, nie atakuję z nudów i bezpodstawnie. Mam swoje zdanie i się z nim zgadzam.

Wyrażając opinie tak bezpośrednio w Anglii, mógłby pan zostać milionerem.

- Ale jestem tu i teraz. Wystarczy mi, że jak byłem ostatnio na Wembley i spiker wyczytał moje nazwisko, dostałem owacje na stojąco. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze. A klauna wymyślił Brian Clough, trener Nottingham Forest, z którym dwa razy zdobył Puchar Europy i który chciał przejąć reprezentację Anglii po Alfie Ramseyu. Był głównym kandydatem, międzynarodowy sukces był jego olbrzymim atutem. Przed meczem na Wembley w 1973 roku Ramsey zaczął celowo podważać naszą wartość - ja zostałem klaunem, Jurek Gorgoń bezmyślnym bokserem, Kazik Deyna durniem, a Grzesiek Lato miał nadawać się tylko do lekkoatletyki. To była gra Ramseya, miał swoje do osiągnięcia, a udało mu się jedynie nas zmotywować. Podczas hymnów Anglicy stanęli naprzeciwko nas, żuli gumy i w oczach mieli hasło: "No to chłopaki, piętnaście minut, 0:3 i do domu". Boże, jak ja się wtedy bałem, mówiłem sobie w środku, że jeśli nie będzie jakiejś kompromitacji, to pięć lat życia oddam. No i Clough się na klaunie przejechał, Anglia też.

Pan znowu o Wembley.

- Bo zaczął pan o Anglii. Ale nagrania tego meczu już nie oglądam. Przez lata, jak ktoś przychodził do mnie do domu, to prosił, bym włączył ten mecz i opowiedział. Miałem oryginalne taśmy z komentarzem Jana Ciszewskiego. Zawsze powtarzałem, że to nie był mój najlepszy mecz, ale najszczęśliwszy. Przeszedł do legendy, ale popełniłem w nim bardzo dużo błędów i musieli ratować mnie koledzy, wybijając piłkę z linii bramkowej. Jak graliśmy na Stadionie Śląskim, to 20 procent tego, co krzyczeli kibice, docierało na boisko, na Wembley 20 procent szło bezpośrednio na boisko, jakieś 70 wracało na nie po tym, jak odbiło się od dachu. Nie słyszeliśmy własnych myśli, a co dopiero głosu. Graliśmy trochę jak automaty.

Co by było, jakby nie było Wembley?

- Nie byłoby euforii. Sukces tamtej drużyny to tylko i wyłącznie sukces pana Kazimierza Górskiego. Pokazał, że Polacy nie gęsi i swój futbol mają. Anglików było jedenastu, nas było jedenastu, a wcześniej jakoś tego nie rozumieliśmy. Cała filozofia leżała w głowach, przestaliśmy się po prostu bać. Pan Górski zawsze ustalał skład i przydzielał nam przeciwników do opieki, wiedzieliśmy, za co odpowiadamy. Wembley to był cud, Anglicy byli przecież lepsi i to zdecydowanie. Ale to właśnie od tamtego meczu z najlepszymi na świecie zaczęliśmy grać jak równi z równymi. Nie byliśmy chłopcami do bicia.

ZOBACZ WIDEO Chile wykonało zadanie - zobacz skrót meczu z Wenezuelą [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Pytałem raczej, co byłoby z panem, gdyby nie Wembley? Narodziłby się pan w innym meczu?

- Naturalnie, że tak. Pan Górski zbudował drużynę, która po prostu potrzebowała tego pierwszego udanego meczu, by wygrać ze strachem i demonami. Później mierzyliśmy się już tylko z przeciwnikami. Piłkarze przed nami i po nas mieli pecha, że nie trafili na kogoś takiego jak pan Kazimierz.

To znaczy?

- Przed nami byli lepsi piłkarze. Edward Szymkowiak był lepszy ode mnie, Lucjan Brychczy od Laty, Ernest Pol od Andrzeja Szarmacha. Całe to pokolenie Zientarów było przecież genialne, tyle że nie było na nie żadnego pomysłu. Jaką ci zawodnicy dostali szkołę? Jakie my mieliśmy przygotowania? Ruskie. Biegaliśmy i biegaliśmy po górach, nie wiadomo po co. A trenerzy byli jak kaprale w wojsku, czyli rządziło hasło: "Ja wam k*** pokażę". Kto dał większy wycisk, ten niby był lepszym szkoleniowcem. Dobrze, że z batem nie stali. Rozstawiali szeregowców. A wiadomo - jak były tylko zakazy, działało to na młodych chłopaków tak, że natychmiast szukali dróg, by je obejść. A pan Kazimierz podszedł do nas, jak do młodszych kolegów, stworzył swoją koncepcję gry i zaczął powoływać zawodników na odpowiednie pozycje. Nie musiał nas niczego uczyć. Lewoskrzydłowy grał na lewym skrzydle, a że lepiej niż w klubie, to dlatego, że w kadrze dostał lepszych partnerów.

A to nie tak, że właśnie Górski trafił na genialne pokolenie?

- A trenerzy po panu Górskim to jakie mieli? Woleli jednak swoje filozofie, nikt nie chciał naśladować wielkiego poprzednika. Jeśli coś do jasnej cholery idzie, to się to unowocześnia, a nie stawia na głowie. Dam przykład - uważam, że niemieckie dzieci są od polskich gorsze pod względem predyspozycji do gry w piłkę. Nasze to są cwaniaki, łobuzy i chuligani. A jednak przegrywamy. Niemcy są jednak monitorowani od pierwszego treningu i przygotowywani do systemu gry. Sepp Herberger zdobył w 1954 mistrzostwo świata, jego miejsce zajął Helmut Schoen i robił to samo, po nim Jupp Derwall i tak jest do teraz. Zachowana jest ciągłość. A u nas przychodził nowy trener, wsiadał na traktor, orał wszystko i budował od początku. A buduje to się wrzód na tyłku, a nie reprezentację.

Ale przecież po Górskim kadrę przejął jego asystent - Jacek Gmoch.

- Pan Górski miał fenomenalnych asystentów. Gmoch i Andrzej Strejlau prześcigali się w pomysłach. Stworzyli bank informacji o przeciwnikach, układali taktykę, a pan Kazimierz ich tylko wsłuchiwał i wyciągał wnioski. Asystenci rywalizowali ze sobą i było to z korzyścią dla całej drużyny.

Teraz się nie znoszą.

- To był najlepszy tercet szkoleniowy w historii polskiej piłki, świetnie się uzupełniał, ale oczywiście każdy miał swoje ambicje. Jak mieliśmy zdjęcia do podpisania, podpuszczaliśmy Strejlaua, żeby podpisał się na samej górze, a później mieliśmy ubaw widząc, jak Gmoch jest wściekły, że nie może podpisać się jeszcze wyżej. Jacek dostał później kadrę już ukształtowaną, bo tak, jak do Niemiec jechaliśmy rozegrać trzy mecze i wrócić do kraju, tak do Argentyny cztery lata później już po medal. I to złoty, bo doszedł przecież Włodek Lubański i mieliśmy najlepszy atak świata. Żałuję, że pan Kazimierz nie został wtedy przy kadrze, jako jakiś nadselekcjoner, który może nie podejmowałby decyzji, ale miał jakiś głos doradczy.

Bo miał trenerskiego nosa?

- Też. A Jacek miał pięćdziesiąt pomysłów na minutę. Kiedy jechał do Argentyny, powtórzył za Jerzym Wagnerem, że interesuje go tylko pierwsze miejsce i miał drużynę, która była w stanie to osiągnąć. Przecież Niemcy bali się nas wtedy pierwszy raz w piłkarskiej historii. Zremisowaliśmy z nimi, ale nie miałem w ogóle pracy, a oni byli w opałach. W tym meczu nastąpiła jednak katastrofa. Zszedł Lubański, wszedł Zbyszek Boniek i przez to musieliśmy zmienić system gry. Boniek mógł wejść przecież tylko za Deynę, bo na boisku nie może być w tym samym momencie dwóch reżyserów. Niemcy też mieli Guentera Netzera i Wolfganga Overatha, a Netzer, chociaż był piłkarzem roku, siedział na ławce.

Co to znaczy, że Gmoch miał pięćdziesiąt pomysłów na minutę?

- Po jednym meczu wziął mnie na rozmowę i wytłumaczył, że w kolejnym nie zagram. Kiedy ktoś próbował tłumaczyć mi taktykę, jaką grają nasi kolejni przeciwnicy, mówiłem, że mnie to nie interesuje, bo wiem, że nie zagram. A podczas ogłaszania składu okazywało się, że jednak wychodzę na boisko w pierwszym składzie. Podobnie było z naszym sposobem gry. Podczas spaceru Jacek przekonywał mnie do ustawienia z pięcioma pomocnikami, zgadzałem się z nim, uznawałem, że to genialny pomysł, a podczas odprawy okazywało się, że rozpoczniemy spotkanie z czterema pomocnikami. To nie mogło się udać, wszystko się posypało.

Uważam, że niemieckie dzieci są od polskich gorsze pod względem predyspozycji do gry w piłkę. Nasze to są cwaniaki, łobuzy i chuligani. A jednak przegrywamy.

Często pan narzekał, marudził?

- Zawsze cieszyłem się, że moi rodzice jadąc ze Wschodu nie wysiedli z pociągu tysiąc kilometrów wcześniej. Kiedyś grałem w reprezentacji świata z Lwem Jaszynem i jak mi opowiedział, jak wygląda codzienność w Związku Radzieckim, to poczułem się szczęściarzem. Nigdy nikomu nie zazdrościłem, czasy były trudne, ale skupiałem się na grze, bo i tak miałem zdecydowanie lepiej od przeciętnych ludzi.

Na kolejnej stronie przeczytasz m.in. o tym, czy Jan Tomaszewski korzystał z przywilejów, a także dowiesz się, jakim był ojcem dla swoich córek.

Czy podobają Ci się opinie wygłaszane przez Jana Tomaszewskiego?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×