Jan Tomaszewski: Mam swoje zdanie. I się z nim zgadzam

Newspix /  Rafal Rusek / PressFocus  / Na zdjęciu: Jan Tomaszewski
Newspix / Rafal Rusek / PressFocus / Na zdjęciu: Jan Tomaszewski

Jak ktoś jest obywatelem świata, nie ma czasu być obywatelem swojego domu. Moje żony wyszły za marynarza. Wierny byłem tylko pierwszej miłości, piłce - mówi Jan Tomaszewski, legendarny bramkarz reprezentacji Polski.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Dobrze panu w masce naczelnego klauna polskiego futbolu?

Jan Tomaszewski: Nigdy nikomu nie narzucałem się ze swoimi opiniami. Przyjechał pan do mnie i pyta - jeśli uznamy, że to jest kontrowersyjne, to chyba będzie jednak trochę głupie. Nie mam konta na Facebooku, ani na Twitterze, nie atakuję z nudów i bezpodstawnie. Mam swoje zdanie i się z nim zgadzam.

Wyrażając opinie tak bezpośrednio w Anglii, mógłby pan zostać milionerem.

- Ale jestem tu i teraz. Wystarczy mi, że jak byłem ostatnio na Wembley i spiker wyczytał moje nazwisko, dostałem owacje na stojąco. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze. A klauna wymyślił Brian Clough, trener Nottingham Forest, z którym dwa razy zdobył Puchar Europy i który chciał przejąć reprezentację Anglii po Alfie Ramseyu. Był głównym kandydatem, międzynarodowy sukces był jego olbrzymim atutem. Przed meczem na Wembley w 1973 roku Ramsey zaczął celowo podważać naszą wartość - ja zostałem klaunem, Jurek Gorgoń bezmyślnym bokserem, Kazik Deyna durniem, a Grzesiek Lato miał nadawać się tylko do lekkoatletyki. To była gra Ramseya, miał swoje do osiągnięcia, a udało mu się jedynie nas zmotywować. Podczas hymnów Anglicy stanęli naprzeciwko nas, żuli gumy i w oczach mieli hasło: "No to chłopaki, piętnaście minut, 0:3 i do domu". Boże, jak ja się wtedy bałem, mówiłem sobie w środku, że jeśli nie będzie jakiejś kompromitacji, to pięć lat życia oddam. No i Clough się na klaunie przejechał, Anglia też.

Pan znowu o Wembley.

- Bo zaczął pan o Anglii. Ale nagrania tego meczu już nie oglądam. Przez lata, jak ktoś przychodził do mnie do domu, to prosił, bym włączył ten mecz i opowiedział. Miałem oryginalne taśmy z komentarzem Jana Ciszewskiego. Zawsze powtarzałem, że to nie był mój najlepszy mecz, ale najszczęśliwszy. Przeszedł do legendy, ale popełniłem w nim bardzo dużo błędów i musieli ratować mnie koledzy, wybijając piłkę z linii bramkowej. Jak graliśmy na Stadionie Śląskim, to 20 procent tego, co krzyczeli kibice, docierało na boisko, na Wembley 20 procent szło bezpośrednio na boisko, jakieś 70 wracało na nie po tym, jak odbiło się od dachu. Nie słyszeliśmy własnych myśli, a co dopiero głosu. Graliśmy trochę jak automaty.

Co by było, jakby nie było Wembley?

- Nie byłoby euforii. Sukces tamtej drużyny to tylko i wyłącznie sukces pana Kazimierza Górskiego. Pokazał, że Polacy nie gęsi i swój futbol mają. Anglików było jedenastu, nas było jedenastu, a wcześniej jakoś tego nie rozumieliśmy. Cała filozofia leżała w głowach, przestaliśmy się po prostu bać. Pan Górski zawsze ustalał skład i przydzielał nam przeciwników do opieki, wiedzieliśmy, za co odpowiadamy. Wembley to był cud, Anglicy byli przecież lepsi i to zdecydowanie. Ale to właśnie od tamtego meczu z najlepszymi na świecie zaczęliśmy grać jak równi z równymi. Nie byliśmy chłopcami do bicia.

ZOBACZ WIDEO Chile wykonało zadanie - zobacz skrót meczu z Wenezuelą [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Pytałem raczej, co byłoby z panem, gdyby nie Wembley? Narodziłby się pan w innym meczu?

- Naturalnie, że tak. Pan Górski zbudował drużynę, która po prostu potrzebowała tego pierwszego udanego meczu, by wygrać ze strachem i demonami. Później mierzyliśmy się już tylko z przeciwnikami. Piłkarze przed nami i po nas mieli pecha, że nie trafili na kogoś takiego jak pan Kazimierz.

To znaczy?

- Przed nami byli lepsi piłkarze. Edward Szymkowiak był lepszy ode mnie, Lucjan Brychczy od Laty, Ernest Pol od Andrzeja Szarmacha. Całe to pokolenie Zientarów było przecież genialne, tyle że nie było na nie żadnego pomysłu. Jaką ci zawodnicy dostali szkołę? Jakie my mieliśmy przygotowania? Ruskie. Biegaliśmy i biegaliśmy po górach, nie wiadomo po co. A trenerzy byli jak kaprale w wojsku, czyli rządziło hasło: "Ja wam k*** pokażę". Kto dał większy wycisk, ten niby był lepszym szkoleniowcem. Dobrze, że z batem nie stali. Rozstawiali szeregowców. A wiadomo - jak były tylko zakazy, działało to na młodych chłopaków tak, że natychmiast szukali dróg, by je obejść. A pan Kazimierz podszedł do nas, jak do młodszych kolegów, stworzył swoją koncepcję gry i zaczął powoływać zawodników na odpowiednie pozycje. Nie musiał nas niczego uczyć. Lewoskrzydłowy grał na lewym skrzydle, a że lepiej niż w klubie, to dlatego, że w kadrze dostał lepszych partnerów.

A to nie tak, że właśnie Górski trafił na genialne pokolenie?

- A trenerzy po panu Górskim to jakie mieli? Woleli jednak swoje filozofie, nikt nie chciał naśladować wielkiego poprzednika. Jeśli coś do jasnej cholery idzie, to się to unowocześnia, a nie stawia na głowie. Dam przykład - uważam, że niemieckie dzieci są od polskich gorsze pod względem predyspozycji do gry w piłkę. Nasze to są cwaniaki, łobuzy i chuligani. A jednak przegrywamy. Niemcy są jednak monitorowani od pierwszego treningu i przygotowywani do systemu gry. Sepp Herberger zdobył w 1954 mistrzostwo świata, jego miejsce zajął Helmut Schoen i robił to samo, po nim Jupp Derwall i tak jest do teraz. Zachowana jest ciągłość. A u nas przychodził nowy trener, wsiadał na traktor, orał wszystko i budował od początku. A buduje to się wrzód na tyłku, a nie reprezentację.

Ale przecież po Górskim kadrę przejął jego asystent - Jacek Gmoch.

- Pan Górski miał fenomenalnych asystentów. Gmoch i Andrzej Strejlau prześcigali się w pomysłach. Stworzyli bank informacji o przeciwnikach, układali taktykę, a pan Kazimierz ich tylko wsłuchiwał i wyciągał wnioski. Asystenci rywalizowali ze sobą i było to z korzyścią dla całej drużyny.

Teraz się nie znoszą.

- To był najlepszy tercet szkoleniowy w historii polskiej piłki, świetnie się uzupełniał, ale oczywiście każdy miał swoje ambicje. Jak mieliśmy zdjęcia do podpisania, podpuszczaliśmy Strejlaua, żeby podpisał się na samej górze, a później mieliśmy ubaw widząc, jak Gmoch jest wściekły, że nie może podpisać się jeszcze wyżej. Jacek dostał później kadrę już ukształtowaną, bo tak, jak do Niemiec jechaliśmy rozegrać trzy mecze i wrócić do kraju, tak do Argentyny cztery lata później już po medal. I to złoty, bo doszedł przecież Włodek Lubański i mieliśmy najlepszy atak świata. Żałuję, że pan Kazimierz nie został wtedy przy kadrze, jako jakiś nadselekcjoner, który może nie podejmowałby decyzji, ale miał jakiś głos doradczy.

Bo miał trenerskiego nosa?

- Też. A Jacek miał pięćdziesiąt pomysłów na minutę. Kiedy jechał do Argentyny, powtórzył za Jerzym Wagnerem, że interesuje go tylko pierwsze miejsce i miał drużynę, która była w stanie to osiągnąć. Przecież Niemcy bali się nas wtedy pierwszy raz w piłkarskiej historii. Zremisowaliśmy z nimi, ale nie miałem w ogóle pracy, a oni byli w opałach. W tym meczu nastąpiła jednak katastrofa. Zszedł Lubański, wszedł Zbyszek Boniek i przez to musieliśmy zmienić system gry. Boniek mógł wejść przecież tylko za Deynę, bo na boisku nie może być w tym samym momencie dwóch reżyserów. Niemcy też mieli Guentera Netzera i Wolfganga Overatha, a Netzer, chociaż był piłkarzem roku, siedział na ławce.

Co to znaczy, że Gmoch miał pięćdziesiąt pomysłów na minutę?

- Po jednym meczu wziął mnie na rozmowę i wytłumaczył, że w kolejnym nie zagram. Kiedy ktoś próbował tłumaczyć mi taktykę, jaką grają nasi kolejni przeciwnicy, mówiłem, że mnie to nie interesuje, bo wiem, że nie zagram. A podczas ogłaszania składu okazywało się, że jednak wychodzę na boisko w pierwszym składzie. Podobnie było z naszym sposobem gry. Podczas spaceru Jacek przekonywał mnie do ustawienia z pięcioma pomocnikami, zgadzałem się z nim, uznawałem, że to genialny pomysł, a podczas odprawy okazywało się, że rozpoczniemy spotkanie z czterema pomocnikami. To nie mogło się udać, wszystko się posypało.

Uważam, że niemieckie dzieci są od polskich gorsze pod względem predyspozycji do gry w piłkę. Nasze to są cwaniaki, łobuzy i chuligani. A jednak przegrywamy.

Często pan narzekał, marudził?

- Zawsze cieszyłem się, że moi rodzice jadąc ze Wschodu nie wysiedli z pociągu tysiąc kilometrów wcześniej. Kiedyś grałem w reprezentacji świata z Lwem Jaszynem i jak mi opowiedział, jak wygląda codzienność w Związku Radzieckim, to poczułem się szczęściarzem. Nigdy nikomu nie zazdrościłem, czasy były trudne, ale skupiałem się na grze, bo i tak miałem zdecydowanie lepiej od przeciętnych ludzi.

Na kolejnej stronie przeczytasz m.in. o tym, czy Jan Tomaszewski korzystał z przywilejów, a także dowiesz się, jakim był ojcem dla swoich córek.
[nextpage]Korzystał pan z przywilejów?

- Oczywiście. Piłkarze byli traktowani jak ludzie specjalnej troski. Jak przenosiłem się do nowego klubu, miasto dawało mi umeblowane mieszkanie i chociaż w sklepach niby wszystko było na kartki, to dla nas jakoś zawsze się coś znajdowało. Byliśmy ważni dla lokalnego środowiska, czy to górników, czy kolejarzy. Mieliśmy po dwa, trzy fikcyjne etaty. Za mistrzostwa świata dostaliśmy 3600 dolarów, a Brazylijczycy po 70 tysięcy. Ale przecież gdybyśmy dostali dziesięć razy mniej, to też nie gralibyśmy gorzej. Za dziesięć razy więcej z Niemcami też byśmy nie wygrali. Marzyło się o tym, żeby wyjechać na Zachód, ale wiadomo, że żelazna kurtyna była szczelna. Wielokrotnie mogłem uciec, ale jakoś mnie nie kusiło. Gdybym miał wybierać nowe życie, wybrałbym to samo. Dwie rzeczy bym tylko zmienił.

Jakie?

- Jak byłem w szkole, w elektronicznych zakładach naukowych, to wprowadzili tam komputery Odra i żebyśmy cokolwiek z tych bajtów rozumieli, zatrudniono nauczycielkę angielskiego. Nie słuchaliśmy jej, bo nie wierzyliśmy, że angielski nam się kiedykolwiek przyda. Zmieniłbym także higienę żywienia. Pochodziłem z rodziny średnio-biednej. Moja matka zawsze kombinowała z posiłkami. A to jakiś smalec, a to jakiś boczuś pieczony. Do dzisiaj to lubię, a to przecież bomby kaloryczne. Jak się teraz popatrzy na tych Beckenbauerów, to wyglądają jak kiedyś. Szczupli, zadbani, a ja wyglądam, jak wyglądam. Gdybym lepiej się odżywiał, na pewno lepiej grałbym w piłkę. Chociaż jako piłkarz prowadziłem się nieźle, nigdy nie byłem jakiś baletmistrz i nie przesadzałem z korzystaniem z możliwości, jakie dawała mi moja pozycja.

Profesjonalny piłkarz miał szansę w tamtych czasach zbudować normalną rodzinę?

- Nie. I jestem tego najlepszym przykładem.

Dlaczego?

- Nie było mnie dwieście dni w roku w domu. Miałem trzy żony, wspaniałe kobiety, ale one wyszły za marynarza. Wyjeżdżałem bez przerwy, mieszkałem w hotelach, a one siedziały w domu i czekały. Kiedy wracałem, chciały gdzieś ze mną wyjść, do teatru, albo na imprezę, a mnie to nie odpowiadało, bo imprezę miałem cały czas.

Nie chciał pan żyć tak normalnie jak wszyscy?

- O moich kobietach nie dam złego słowa powiedzieć, jednak byłem wierny tylko pierwszej miłości, czyli piłce.

Brzmi strasznie.

- A ja nie żałuję. Niczego nie żałuję. Od samego początku zdawałem sobie sprawę z tego, jak moje związki będą wyglądać. Spędziliśmy wspaniałe chwile, ale później wszystko się rozmyło. I nawet nie mam do siebie pretensji, bo to nie przeze mnie, ale przez piłkę.

A nie przez inne kobiety?

- Owszem, byłem przystojny, kręciły się wokół nas piękne dziewczyny, ale ja nigdy swoich żon nie zdradzałem. Zawsze byłem lojalny, ale zwyczajnie wiedziałem, że i tak te związki nie miały prawa przetrwać.

Był pan dobrym ojcem dla swoich córek?

- Trudno powiedzieć. Wiem, że obie wychowane zostały tak naprawdę przez matki, no bo jakim ja mogłem być ojcem? Starałem się zapewnić Gosi i Paulinie wszystko, co możliwe, ale na pewno nie byłem w stanie zapewnić im swojej stałej obecności. Jak ktoś jest obywatelem świata, to nie ma czasu być obywatelem swojego domu.

Mandaty pan płacił?

- Często ich nie dostawaliśmy. Jechało się szybko na jakiś trening, albo wywiad i kończyło się na pouczeniu. Żartowałem z milicjantami, że mam pecha, skoro jest czterdzieści milionów Polaków i musieli zatrzymać akurat mnie. Nie było jednak tak, że czułem się nietykalny.

Nie bawił się pan na mieście?

- Prowadziłem prywatne życie na własnych zasadach. Byłem samotnym, białym żaglem. Nie korzystałem z życia wielkomiejskiego. Przecież jak umówiłem się z jakąś dziewczyną w kawiarni, to nie miałem spokoju. Z jednej strony były to dowody sympatii, ale od razu zaczynało się: "Tomuś, nie napijesz się?". No i czego bym nie odpowiedział, to źle. "Tomuś" się nie napił, znaczy, że już taki sławny, że zarozumiały. Jak "Tomuś" się napił, to wiadomo - bramkarz pije to zjazd do zajezdni, niech odpocznie. Wolałem kameralne spotkania, w mieszkaniach. Wiedziałem, że korzystanie ze sławy może okazać się krótkoterminowe i miałem rację. Zrozumiałem to po moim najważniejszym meczu w życiu - debiucie w reprezentacji Polski w meczu z Niemcami w Warszawie.

Dlaczego ten mecz był najważniejszy (1:3 z RFN w 1971 r. - przyp. red.)?

- Miałem 23 lata. Wchodziłem do wielkiej piłki i właśnie po tamtym spotkaniu stałem się najpopularniejszym człowiekiem w Polsce. Pół kraju chciało mnie powiesić, pół tylko wysłać na banicję. Nie było dla mnie miejsca w piłce, zostałem stłamszony. Grałem w Legii, najbardziej znienawidzonym klubie w Polsce. Gdybym grał na przykład w Górniku, obwiniono by mnie za porażkę z Niemcami i tyle, a że byłem zawodnikiem z warszawskiego klubu, to byłem skończony.

Aż tak?

- Powiedziałem wtedy, że będę pluł krwią, a pokażę wszystkim, że potrafię bronić i wrócę do kadry. Taka porażka dała mi olbrzymią motywację. Kiedy wyciągnięto do mnie rękę w Łodzi, postanowiłem zrobić wszystko, by ŁKS nigdy nie pożałował tej decyzji. Bo ja z Niemcami nie przegrałem sam, tylko zawaliłem trzecią bramkę, jednak zapomniano, że albo wszyscy wygrywamy, albo wszyscy przegrywamy. Tamten mecz potraktowano jednak jak rewanż za wojnę.

O moich kobietach nie dam złego słowa powiedzieć, jednak byłem wierny tylko pierwszej miłości, czyli piłce.

Długo się pan zbierał?

- Nie wiedziałem, co robić. Gdzie się nie pokazywałem, natychmiast wytykano mnie palcami. "To ten, co zawalił!" - słyszałem ciągle. Nie szukałem pociechy w alkoholu, ale zamknąłem się w sobie i zacząłem trenować. Przyjechałem do ŁKS zimą i ćwiczyłem z koszykarzami, piłkarzami ręcznymi. Robiłem wszystko, by wrócić do reprezentacji. Miałem szczęście, bo w Łodzi na kilka miesięcy zakontraktowano pana Górskiego, jako konsultanta, i on widział tę moją walkę z samym sobą. Po igrzyskach w Monachium w 1972 chyba ośmiu medalistów zakończyło kariery, a w eliminacjach wylosowaliśmy Anglię i Walię, chłopów po metr dziewięćdziesiąt. Pan Kazimierz szukał chłopaków, którzy nie bali się walki. I postawił na mnie.

Tak od razu?

- Zagraliśmy ze Stanami Zjednoczonymi w Łodzi, zamiast mnie mogliby ręcznik powiesić na poprzeczce, bo rywale byli słabi i wygraliśmy 4:0. Potem pojechaliśmy do Walii i myślałem, że zagra Marian Szeja, który kilka lat wcześniej w Liverpoolu zagrał świetny mecz z Anglikami. Po śniadaniu pan Górski poprosił mnie jednak do sali, a tam czekała na mnie komisja wszystkich świętych w polskim futbolu. "Panie kolego, jest taka sytuacja, że gramy z Walią i postawiłem na pana. Co pan na to?" - usłyszałem. Pomyślałem wtedy, że to nagroda za moją ciężką pracę i że jak teraz miałbym zawalić, to pójdę do pracy w kamieniołomach. Odpowiedziałem, że jestem do dyspozycji. Później dowiedziałem się, że to była kluczowa rozmowa, że gdybym się chociaż chwilę zawahał, moja kariera mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej.

Ale z Walią przegraliście 0:2.

- Siedzieliśmy po tym meczu z Heńkiem Kasperczakiem, Leszkiem Ćmikiewiczem i Lubańskim trochę załamani. "Przecież oni nie potrafią grać w piłkę. To rugbyści byli" - powiedział któryś. Bo to prawda była, jak ktoś się na Wyspach nie nadawał do rugby, to szedł do piłki nożnej i to właśnie była reprezentacja Walii. John Toshack był niezły, a reszta to rzeźnicy. I wtedy któryś z nas powiedział zdanie, które zaczęło nowy rozdział w historii naszego futbolu: "Myśmy już przegrali te eliminacje, ale jako oni przyjadą do Polski, to tak im w***, że zobaczą, co to rugby".

Na kolejnej stronie m.in. o przygodzie Jana Tomaszewskiego z polityką oraz dlaczego nie podałby ręki Robertowi Gadosze.
[nextpage]Czy gdyby tamta reprezentacja poruszała się w obecnych realiach, mielibyście szanse na sukces?

- A jakie to są realia?

Mediów społecznościowych, paparazzich.

- Pan Kazimierz nie był kapralem. Ciągle mówił, że kobiety, wino i śpiew to nic złego, bo piłkarze nie są zakonnikami. Trzeba tylko znać umiar. Przecież jak w 1966 roku Brazylijczycy przyjechali na tournee do Europy, to oficjalnie poszli do domu publicznego. Uznano to za normalną potrzebę młodych chłopców. Myśmy byli skoszarowani, a teraz piłkarze mieszkają ze swoimi partnerkami w centrum miasta.

Wy nie nadużywaliście zaufania Górskiego?

- Lampka koniaku jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a zdecydowana większość wiedziała, że na niej trzeba zakończyć wieczór. Nigdy nie byłem trunkowy, trafiło się jakieś piwko, albo szampanik. Mieliśmy w kadrze zasady i ich przestrzegaliśmy, przecież jak kiedyś Adam Musiał w Murrhardt przesadził, to został wyrzucony ze zgrupowania. Po prostu wrócił w takim stanie, że było widać trochę więcej niż jedno piwko. Na wielkie imprezy nie było czasu. Nie twierdzę, że byłem abstynentem, ale nigdy nie widziano mnie pijanego. Trochę luzu było, jak lecieliśmy za Ocean na tournee, graliśmy dwa poważne mecze, a później się bawiliśmy. Organizowali dla nas jakieś spotkania z Polonią w stodołach na 1500 miejsc, meczyk z lokalną drużyną, a później pan Kazimierz mówił: "Jutro o szóstej wyjeżdżamy". I już nas nie pilnował. Odpoczywaliśmy.

Pan kilka razy w karierze chciał odpocząć już w trakcie meczu, prosząc o zmianę. Naprawdę bolało kolano czy raczej głowa?

- Jak pan przychodzi do pracy, zawsze chce się panu pracować, czy czasami po prostu nic nie wychodzi? W reprezentacji zawsze graliśmy ważne mecze, do których długo się przygotowywaliśmy, o których myśleliśmy. A z ligowymi to już różnie było. W Mielcu kiedyś boisko było zmrożone, a że ważyłem ponad sto kilogramów, to po dwudziestu minutach nie miałem piłki w rękach, a przegrywaliśmy 0:3. I wtedy poprosiłem trenera o zmianę, bo wiedziałem, że źle mi idzie. Źle się czułem, ale zapewniam, że nie było to przez niesportowy tryb życia.

To może bał się pan odpowiedzialności za porażkę?

- Schodząc z boiska przy 0:3, już byłem odpowiedzialny. Bramkarz, który mnie zmienił, puścił jeszcze cztery gole, ale i tak należał do najlepszych na boisku. Sport nauczył mnie jednej ważnej rzeczy, ważnej także później w polityce. Każdy głupi potrafi wygrać, prawdziwą sztuką jest z honorem przegrać. Potrafię przyznać się do błędu. Dlatego, jak teraz widzę, co się dzieje w polityce, to krew mnie zalewa. W Stanach protestują, bo prezydentem jest Donald Trump, którego przecież sami Amerykanie wybrali na prezydenta. Czy wyście ludzie kochani wszyscy powariowali? Skończyłem kadencję w Sejmie w klubie Platformy Obywatelskiej, ale w Prawie i Sprawiedliwości mam wielu kolegów, których szanuję. Dlatego nie rozumiem tych ludzi z PO, którzy nie potrafią z honorem przegrać. Polacy wybrali PiS i tyle. Trzeba pogratulować rywalom. Andrzejowi Dudzie też pogratulowałem, gdy został prezydentem. Wydaje mi się, że politycy w Polsce mają z tym problem.

Nie żałuje pan tej polityki? Po co to panu było?

- Pracowałem dla Polski, było mi łatwiej, bo sport łączy, więc popierałem POPis, byłem przecież w obu klubach. Przypomina mi się "Va Banque" i cytat: "To niedobrze, że nie interesuje się pan polityką, bo polityka zainteresuje się panem". Dlatego nie wierzę, że może to kogoś nie obchodzić. Przecież przeciętny Polak żyje z tego, co mu dadzą politycy. Byłem w komisji sportu, nie podejmowałem decyzji o zakupie broni, tylko dzieliłem się swoimi doświadczeniami i wiedzą. Złożyłem tylko dwie interpelacje niedotyczące mojej działki: chciałem oświadczeń majątkowych od sędziów i prokuratorów, bo moim zdaniem powinni być jak żona Cezara poza wszelkimi podejrzeniami. Chciałem także, by związki zawodowe opłacane były z dobrowolnych składek pracowników.
 
Jeszcze jako piłkarz poparł pan wprowadzenie stanu wojennego.

- Tak. I w dalszym ciągu to podtrzymuję. Byłem wtedy w Hiszpanii, dzwoniłem do Polski i nagle połączenie przerwało. Widziałem w mediach rozmieszczenie wojsk w Polsce, widziałem, gdzie stały jakie jednostki. To stali żołnierze, ale nie europejscy, tylko, proszę pana, azjatyccy. Gdyby oni weszli do Polski, byłoby gorzej, niż w Budapeszcie. Byłaby rzeź niewiniątek. Oczywiście stan wojenny był dramatem, zginęło chyba sto osób, ale udało się uniknąć większej tragedii. Z pełną świadomością poparłem też PRON. To przecież nie była partia czy organizacja zbrodnicza, tylko ruch. Poproszono mnie, to się zgodziłem. Nie wiedziałem, co mnie czeka w Polsce po powrocie, jechałem z Hiszpanii z przyczepką pełną konserw.

Brakuje panu czegoś po zakończeniu kadencji w Sejmie? Czuje się pan teraz samotny?

- Nigdy się nie czułem, potrafię zorganizować sobie czas. Zresztą, nie potrafiłbym o tym opowiadać, wysyłać w świat sygnałów, że nie mam co ze sobą zrobić. Kiedyś to inaczej wyglądało, bo byłem na świeczniku, musiałem znaleźć czas dla mediów, dla kibiców. Szybko nauczyłem się jednak profesjonalizmu. Od furtki do klubu, kiedy przychodziłem na trening do tej samej furtki, kiedy wychodziłem, robiłem wszystko, by być najlepszym. Ale poza stadionem chciałem być już normalnym człowiekiem, bo wiedziałem, że powrócę do szarej rzeczywistości. Interesowałem się wszystkim, bo wiedziałem, że trzeba będzie poradzić sobie także po zakończeniu kariery.

Jak ktoś jest obywatelem świata, to nie ma czasu być obywatelem swojego domu.

W PZPN też nie ma dla pana miejsca. Kiedyś była chociaż Komisja Etyki.

- Kiedy dostałem propozycję stanięcia na jej czele, natychmiast się zgodziłem. Nie mogłem patrzeć na rzeczywistość korupcyjną. Jako zawodnik nie wiedziałem nic, jako trener myślałem, że dziesięć procent meczów jest ustawionych, a prokuratorzy powiedzieli mi, że 99 procent. Czasami sprzedawano mecz za butelkę wódki, jakieś spotkania juniorów. Starałem się z tym walczyć, jak mogłem. Zacząłem głośno i dużo mówić o tym, co się dzieje, ale Michał Listkiewicz powiedział coś o jednej czarnej owcy. No i dostał później stado zarażonych baranów. Stałem się persona non grata, bo jako jedyny w Polsce zacząłem walczyć z korupcją, jeszcze w 2012, na pół roku przed Euro chciałem w PZPN wprowadzić zarząd komisaryczny. Nawet Donald Tusk się ze mnie śmiał. Powiedziałem, że nie będę oglądał meczów naszej kadry, bo się wstydzę, że nie potrafimy wykorzystać naszych możliwości, że mając tak świetnych graczy, gramy tak fatalnie. No i jak zajęliśmy zaszczytne czwarte miejsce w najsłabszej grupie turnieju, to politycy za bardzo nie wiedzieli, jak do mnie zagadać, tak im głupio było.

Chciał pan, by komisarzem został Zbigniew Boniek.

- Tak. I 26 października 2012 roku, kiedy został prezesem, uważam za ważniejsze wydarzenie niż Euro, które organizowaliśmy. Zbyszek chciał mnie do PZPN, ale zaoferowałem swoją pomoc tylko w dotarciu do polityków. Mogę być nawet listonoszem Bońka. Nie po to walczyłem o dobry PZPN, żeby dostać tam pracę, ale działalność obecnego prezesa popieram w dwustu procentach. Wreszcie nie wstydzimy się polskiej piłki, naszych działaczy. Na stadionach nie ma już wulgarnych śpiewów o PZPN, w takiej atmosferze trudno było przecież o sukcesy. Nie ma też afer, wszystkie sprawy są wyjaśniane błyskawicznie. Boniek powinien tylko pójść krok dalej i dostać się do Komitetu w UEFA. Gadałem o tym nawet z jego żoną Wiesią, mówiła mi, że przecież wtedy nie miałby czasu na PZPN. I dobrze, niech zostawi naszą federację i idzie do Europy. Przecież tam warto mieć przedstawiciela, bo sprawy załatwia się przez lobbowanie. Euro 2012 nie załatwił nam Lato, tylko Hrihorij Surkis, który działał w UEFA.

Rozumiem, że kadencję Laty ocenia pan wyłącznie źle?

- Jakieś taśmy zamiatano pod dywan, a przecież za takie przekręty idzie się do więzienia. Z Grześkiem, kiedy był prezesem, nie rozmawiałem ani razu, bo uważałem, że jego kadencja będzie największą kompromitacją w historii polskiej piłki. Jakby mi pan powiedział coś złego o Grześku, jako piłkarzu, to bym panu oczy wydłubał, ale jako szef polskiego futbolu, to był wstyd. Na selekcjonera wybrał Franka Smudę i było wielkie pośmiewisko. Kiedy Lato zrezygnował z kandydatury swojego kumpla Kasperczaka, byłem załamany. Heniek chciał jakieś drobne i premię za ćwierćfinał Euro, PZPN wybrał kiepskiego trenera z wysoką pensją.

Zostały panu w ogóle jakieś przyjaźnie z drużyny Górskiego?

- Jak był pan Kazimierz, to dzwonił i jeździliśmy grać. Mówiłem mu, że już nie mam formy, a on: "Panie kolego, tu nie trzeba grać, tylko do fotografii się ustawić". No to jechałem, panu Górskiemu się nie odmawia. Teraz kontakt ze starymi kolegami mam już dużo rzadszy.

Z Robertem Gadochą się pan spotkał?

- Nie podam mu ręki.

Za to, że wziął 15 tysięcy dolarów od Argentyńczyków za pokonanie Włochów i się z wami nie podzielił?

- Jakbyśmy od Edwarda Gierka dostali po milionie dolarów za pokonanie Niemców w meczu we Frankfurcie to i tak byśmy nie wygrali. Chyba że użylibyśmy banknotów do osuszenia boiska. 15 tysięcy dolarów w tamtym czasie to były tylko trzy wille na Żoliborzu. Robert je ukradł, ale mnie nawet nie o to chodzi. Zastanawiam się, jak on mógł spać? Przecież jakby go złapali, to dostałby dożywotnią dyskwalifikację. Przecież musiał o tym myśleć, głowę miał zajętą, osłabił nas w czterech kolejnych meczach. Wie pan, ile goli na mundialu strzelił Lato?

Siedem.

- Dobrze. A Szarmach?

Pięć.

- Brawo. A Gadocha żadnego. Sytuację sam na sam z Seppem Maierem też miał i jakoś nie wykorzystał.

Rozmawiał Michał Kołodziejczyk

Źródło artykułu: