Gdy Brian Clough nazwał go klaunem, spotkał się z ostrą krytyką, zarówno w Polsce, jak i w Anglii. Ale dziś, po latach, wiele osób przyzna wybitnemu angielskiemu trenerowi rację.
W 1991 roku, w swojej książce "Czy mogłem zostać mistrzem świata", Jan Tomaszewski opisał w niezbyt korzystnym świetle swojego byłego trenera Leszka Jezierskiego. W zasadzie zrobił z niego pospolitego pijaczynę. Ich wspólni znajomi opowiadali potem, że jeszcze tego samego dnia, gdy książka trafiła na półki księgarń, "Tomek" klęczał przed bramą domu w Sokolnikach z wielkim bukietem róż dla pani Jezierskiej.
Bramkarz i lewoskrzydłowy
I choć wszyscy się z tego śmieją, nikogo to specjalnie nie dziwi. Jeśli bowiem prawdziwe jest powiedzenie, że tylko krowa nie zmienia poglądów, to trzeba przyznać, że ten genialny bramkarz przez większość swojego życia starał się udowodnić światu, iż nie jest krową. I co ważne, nawet gdy zmieniał położenie o 180 stopni, nie dał po sobie poznać, że coś się zmieniło. To nie on miał problem. To świat zrobił błąd, zostając w dawnym położeniu.
I może to dało mu miejsce w przestrzeni publicznej. Powiedzenia, które wymyślił, lub zaadaptował, weszły do codziennego użycia. Jak choćby: "to nie błąd, to wielbłąd", czy "pomylił odwagę z odważnikiem". Są one o tyle zabawne, że kariera pana Janka naznaczona jest "wielbłądami" i "odważnikami".
ZOBACZ WIDEO Mama Roberta Lewandowskiego: Liczę na finał mistrzostw świata z udziałem Polski i Roberta
Z czasem stał się dziwnym celebrytą: dla jednych mieszanką postaci komicznej i żenującej; dla innych niegryzącym się w język zawziętym trybunem ludowym walczącym ze złem.
To drugie wcielenie, choć dało mu sławę, stało się zarzewiem domowego konfliktu. Jego była żona, zresztą trzecia, Katarzyna, wspominała w rozmowie z Antonim Bugajskim: - Takie codzienne życie z Jankiem było bardzo trudne. Słucha pan jego wypowiedzi o PZPN? Nie chodzi o to, co mówi, ale w jakim stylu, jakim tonem. W życiu prywatnym jest dokładnie taki sam. Zawsze nieomylny, nie znosił sprzeciwu, do niego należało ostatnie słowo. Dłużej tak nie mogłam.
W tym samym portrecie bramkarza, który ukazał się w magazynie "Przeglądu Sportowego" w 2009 roku, wypowiedział się trener Lesław Ćmikiewicz: - Janek dopiero na stare lata tak się zradykalizował. Zawsze lubił się wymądrzać, ale mądrzejszy od radia zrobił się całkiem niedawno.
Na wybryki "Tomka" wszyscy patrzą z przymrużeniem oka z dwóch powodów. Po pierwsze, to bramkarz, a przecież według starego powiedzenia w drużynie jest zawsze dwóch ludzi, którzy mają problem z głową - są to bramkarz i lewoskrzydłowy. A po drugie, "Tomek" zatrzymał Anglię! Czyli wybronił mecz na Wembley. A ten mecz, który dziś dla młodych ludzi jest jedynie mitem, otworzył Polsce drogę do wielkiej ery sukcesów. Wystarczy, że Tomaszewski nie sięgnąłby raz do piłki, a miał do tego prawo, i historia naszego futbolu wyglądałaby blado.
Interwencja lepsza od świętości
Wiele lat po tym jak został bohaterem narodowym, polscy dziennikarze rozegrali mecz ze swoimi kolegami z Anglii. Na bramce postawili Jana Tomaszewskiego. Gdy jeden z Anglików zdołał strzelić bramkę, nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Biegł przez boisko i krzyczał: "Jeeeest, jeeest, jeeest. Pokonałem Tomaszewskiego, rozumiecie to?".
Tę historię opowiedział mi David Lacey, jeden z najlepszych angielskich dziennikarzy, obecny na Wembley w 1973 roku.
- Tamten mecz był szokiem w Anglii nie do pomyślenia - opowiadał dziennikarz. Polskiemu bramkarzowi remis 1:1 dał miejsce w historii obu krajów.
Na następnej stronie: Jak Tomaszewski "pobił" najlepszą interwencję w historii futbolu i dlaczego wiele lat wcześniej został pośmiewiskiem na obozie młodzieżówki.
[nextpage]
Zdjęcie Jana Tomaszewskiego w charakterystycznej żółtej bluzie, wyrzucającego dłonie w górę, jest chyba jednym z najsłynniejszych ujęć polskiego sportu. W stolicy Anglii bronił jak natchniony. Kilka jego interwencji było najwyższej klasy światowej. Popełnił też kilka rażących błędów i koledzy musieli ratować mu skórę. Ale dziś nikt już o tym nie pamięta. Przykrył wszystko w 80. minucie, gdy obronił strzał Allana Clarke'a z kilku metrów.
Gdy po latach rozmawiałem z pechowym strzelcem, opowiadał: - Było zdaje się 10 minut do końca, stałem jakieś 12, może 14 jardów przed polską bramką. Dostałem piłkę i strzeliłem. Byłem naprawdę dobrym napastnikiem. Wiedziałem, kiedy piłka wpadnie do bramki. Ta piłka była już w bramce. Podniosłem rękę w geście triumfu. I nagle pojawił się on. W żółtej koszulce. Nigdy nie zapomnę tej żółtej koszulki. Nie mogłem w to uwierzyć.
Jego kolega z zespołu, Tony Currie, powiedział mi z kolei, że ta interwencja była lepsza niż słynna parada Gordona Banksa z 1970 roku przy strzale Pelego. Ta, którą Anglicy uważają za obronę wszech czasów. Jest dla nich świętością, jak rajd Maradony dla Argentyńczyków czy zwód Cruyffa dla Holendrów.
Obroniona jedenastka Staffana Tappera w meczu ze Szwecją tylko umocniła jego pozycję. Po latach miałem okazję rozmowy z Tomasem Ravellim, który oglądał ten mecz jako 15-latek. Przyznał, że Tomaszewski był jego idolem.
Możesz grać w kadrze
Korzenie rodzinne Tomaszewskiego sięgają Wileńszczyzny. Stamtąd rodzice przyszłego bramkarza przyjechali do Wrocławia.
- Mieszkaliśmy przy ulicy Kniaziewicza. Tam właśnie, w styczniu 1948 roku, urodził się Janek. Jeszcze do szkoły nie chodził, a już musiałem wstawiać szyby sąsiadom. Janek nawet nie był bezpośrednim sprawcą tłuczenia tych szyb, zawsze grał na bramce. Ale najbardziej rzucał się w oczy i wszystko było na niego - wspominał w 1973 roku ojciec piłkarza, Stanisław Tomaszewski, wówczas emerytowany pracownik Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych we Wrocławiu.
Wkrótce po tym, jak przyjechali do stolicy Dolnego Śląska, przeprowadzili się do nowego bloku przy ulicy Świerczewskiego, bardzo prestiżowej ulicy przy Dworcu Głównym, którą przez kilkadziesiąt lat PRL szły pochody pierwszomajowe. Kilkadziesiąt metrów z tyłu, przy ulicy Gwarnej, było boisko TKKF (jest do dziś), gdzie mały Janek biegł zawsze po lekcjach. Miał 14 lat, gdy pan Leszek Zalewski, krewny matki piłkarza i dziwnym zbiegiem okoliczności trener Gwardii Wrocław, zobaczył go w akcji i od ręki zaproponował "transfer" z podwórka do poważnego futbolu. Takiego z szatniami i sędziami. Stamtąd po kilku latach trafił do Śląska. Traf chciał, że mało znany szkoleniowiec, Franciszek Głowacki, akurat został trenerem wojskowego klubu. Tylko na rok. Ale z perspektywy polskiej piłki był to rok istotny. To właśnie Glowacki zadecydował, że młodemu trzeba dać szansę. Pierwszym bramkarzem był wówczas Klaus Masseli, zaś Janek regularnie grywał w drugiej drużynie lub siedział na ławce rezerwowych. W końcu zadebiutował w meczu z Odrą Opole. Wszedł po przerwie i bronił świetnie, a trener powiedział mu: "Stać cię na więcej. Możesz być następcą Kostki w kadrze narodowej. Niech tylko woda sodowa nie uderzy ci do głowy".
Pierwsze sukcesy spowodowały powołanie do reprezentacji młodzieżowej. Tomaszewski pojechał do Jeleniej Góry szczęśliwy, a wrócił zbulwersowany. Jego kariera jest kolejnym dowodem na to, że w piłce nie jest tak prosto - że człowiek rodzi się, ma talent, trenuje, robi karierę i zarabia pieniądze. Tomaszewski - jak każdy wielki - musiał przyjąć swoją dawkę ciosów.
Wtedy żalił się ojcu, że był wyszydzany. - Ja im jeszcze pokażę, że będę dobrym bramkarzem. Oni tam śmiali się ze mnie. Mówili głośno tak, żebym słyszał: "Skąd wytrzasnęliście takiego sztywniaka? Przecież z niego nigdy nic nie będzie". Ale ja im udowodnię, że się mylą.
Na następnej stronie: O tym, dlaczego kibice chcieli go wieszać i jak skompromitował się w meczach Legii oraz kadry. Oraz o tym, jak się odrodził.
[nextpage]
Zanim komukolwiek cokolwiek udowodnił, minęło jeszcze sporo lat. Choć z tyłu głowy Tomaszewski miał słowa Kazimierza Górskiego, wówczas jeszcze selekcjonera młodzieżówki, że w przyszłości widzi go w bramce pierwszej reprezentacji.
Gdy w 1970 roku Śląsk spadł do 2. ligi, Tomaszewski dostał ofertę z Legii Warszawa. Nigdy nie chciał ruszać się z Wrocławia, do którego był bardzo przywiązany, ale razem z ojcem doszli do wniosku, że przeprowadzka dobrze wpłynie na przebieg kariery.
Czarna jesień
Trudno powiedzieć, czy tak było. Na pewno szybko młody bramkarz znalazł się na ustach wszystkich kibiców. Niekoniecznie mu to pasowało. Po kilkunastu meczach w barwach warszawskiego klubu opinie wśród kibiców były podzielone. Bardziej radykalna część chciała go powiesić, a opcja umiarkowana kazała mu "odejść z klubu". Nie pomógł na pewno pucharowy mecz z Rapidem w Bukareszcie. 19 października 1971 roku Legia przegrała 0:4. Po pół godzinie gry gospodarze prowadzili już 3:0, a Tomaszewski zawalił dwie bramki. Trener zdjął "Tomka" z boiska, a mecz ten na lata wszedł do historii klubu jako "Czarny wtorek".
A trzeba pamiętać, że było to krótko po tym, jak Tomaszewskiego obwiniono o porażkę 1:3 w meczu eliminacji mistrzostw Europy przeciwko RFN. Gdyby wtedy mógł schować się do jakiejś dziury i nigdy już nie wychodzić, pewnie by tak zrobił. To wówczas nauczył się, że jeśli krzyczy "moja!", to faktycznie musi mieć pewność, że złapie piłkę.
Po erze Huberta Kostki, najniższego z najlepszych bramkarzy, w 1972 roku nadeszło bezkrólewie. Kandydatów do reprezentacyjnej bramki było kilku. Dominowało dwóch - Jan Tomaszewski i Marian Szeja - genialny golkiper, którego sam Guy Roux w 2016 roku nazwał "najlepszym bramkarzem, jaki grał we Francji w ostatnich 50 latach". Wcześniej sam skreślił się Władysław Grotyński, który zbyt głośno komentował decyzje selekcjonera.
Przed pierwszym meczem eliminacji Mundialu '74 Górski wahał się do ostatniej chwili. I ostatecznie uznał, że sam Tomaszewski "podejmie decyzję". Przed meczem wezwał go do siebie.
- Chcesz grać? - zapytał.
- Jestem do dyspozycji - odparł automatycznie Tomaszewski.
I ten bezkrytyczny automatyzm go uratował. Gdyby zawahał się choć na chwilę, Szeja byłby bramkarzem numer 1 i może to on latami komentowałby wszelkie piłkarskie wydarzenia dla mainstreamowych telewizji informacyjnych, może to on mówiłby o tym, że nie toleruje geja w szatni, a potem jak gdyby nigdy nic wręczał dziennikarzom nagrodę za walkę z rasizmem.
- Wiedziałem, że jest to ryzyko. Że jeśli zawalę, puszczę jakąś głupią bramkę, będzie to koniec Tomaszewskiego - wspominał Tomaszewski. Polska przegrała w Cardiff, ale Janek zagrał dobrze, wybronił kilka niezłych piłek i wygrał walkę o numer 1.
A potem był mundial i Tomaszewski, już jako zawodnik ŁKS, stał się obiektem czci. Wszedł na Olimp, z którego nigdy nie miał zamiaru zejść. Czasem tylko spadał z hukiem, ale za chwilę otrząsał się i wracał.
Słabości idola
Był wielki, po czym miewał wstydliwe chwile słabości. Takie jak podczas meczu Stal Mielec - ŁKS w sezonie 1973/74. Tak opisał to Andrzej Szarmach w swojej autobiografii:
"Chłopaki z Mielca opowiadali, jak kiedyś, w sezonie 1973/74, przyjechał do nich ŁKS z Tomaszewskim w bramce. W piątej minucie strzelił mu gola Domarski, w szóstej Lato, w 22. z karnego Sekulski. W 27. Janek krzyknął w stronę stojącego przy linii trenera Pawła Kowalskiego:
- Schodzę!
- Stoisz - odpowiedział Kowalski.
- Nie!
- Tak!
- Schodzę! - powtórzył Tomaszewski, zdjął buty i na bosaka zszedł z boiska. Zostawił pustą bramkę. Uciekł. Kowalski go później usprawiedliwiał, mówił, że był całkowicie zdruzgotany. Ale fakt jest faktem. Janek nie wytrzymał ciśnienia. Zastąpił go wtedy Ławicz. Stal wygrała 7:0. Po meczu Grzesiek Lato podszedł do Janka i zapytał, co mu strzeliło do głowy. Na co on tylko cmoknął: "Ja wpuściłem trzy, młody cztery".
Zawsze taki był. Tchórz."
W 1976 roku, w finale igrzysk olimpijskich, w 14. minucie reprezentacja NRD strzeliła dwie bramki. Chwilę później Tomaszewski stwierdził, że bardzo boli go brzuch i poprosił o zmianę. Zastąpił go Piotr Mowlik. Bronił bardzo dobrze, ale przegraliśmy 1:2.
Na następnej stronie: jak wypowiedział otwartą wojnę trenerowi Jezierskiemu i doprowadził do wyrzucenia go z klubu. I o tym jak zrezygnował z kadry narodowej.
[nextpage]
I jeszcze głośna sprawa konfliktu z Jezierskim. Wszystko zaczęło się na początku 1977 roku, gdy ŁKS w ćwierćfinale Pucharu Polski przegrał 1:4 ze Stalą w Mielcu. W przerwie meczu "Tomek" odmówił dalszej gry. Skrytykował kolegów z obrony, zaś następnego dnia musiał zderzyć się z brutalną krytyką swojej osoby w prasie. Jezierski w rozmowach z dziennikarzami nie miał dla niego litości. Mówił nawet o najczarniejszym dniu w historii klubu.
Kto najważniejszy w klubie?
Poszło o władzę. Tomaszewski liczył na to, iż będzie w grupie trzymającej władzę w klubie. Jezierski, jak pisał "Sportowiec", "nie zamierzał dopuścić go bliżej niż na szerokość stolika do gry w karty".
Z czasem konflikt narastał. Doszło do ostrej wymiany zdań, podczas której bramkarz wypowiedział trenerowi wojnę. I powoli realizował swój plan zniszczenia człowieka, którego niedawno uwielbiał.
I tak, podczas wyjazdu na mecz do NRD w jednym z zajazdów nie smakowało Tomaszewskiemu jedzenie, o czym nie zapomniał głośno poinformować kolegów. Potem w ramach protestu nie zszedł na kolację. W notatniku Jezierski zapisał kilka przypadków, gdy Tomaszewskiemu coś nie smakowało albo po prostu nie pasowało. Przy dacie 28 września 1977 roku zapisane jest: "Podczas zajęć z magnetowidem Tomaszewski odwrócony tyłem czytał gazetę".
W końcu doszło do imprezy piłkarzy. Pod koniec stycznia 1978 roku Tomaszewski z Markiem Dziubą i Henrykiem Miłoszewiczem, razem z całą drużyną, wrócili z imprezy w "Cafe Krasnoludek". Tak jak ustalili z Jezierskim. Wszyscy rozeszli się do pokojów, ale wspomniana trójka wymknęła się przez balkon i wróciła do lokalu. Oczywiście ten kolonijny wybryk nie uciekł uwadze szkoleniowca. "Dezerterzy" zostali złapani.
Jezierski rozdał dziesięciu podstawowym piłkarzom zielone karteczki z pytaniem: "Jak byś postąpił z zawodnikami?". Dał ankietowanym trzy opcje do wyboru - bezwzględna dyskwalifikacja, dyskwalifikacja w zawieszeniu plus kara pieniężna, dyskwalifikacja w zawieszeniu. Wyniki ankiety: Dziuba - 4, 4, 2. Miłoszewicz - 8, 2, 0. Tomaszewski - 8, 1, 1.
"Tomek" w tym czasie był w Warszawie, gdzie w TVP nagrywał audycję o Wembley. Gdy wrócił, zastał kolegów pod bramą ośrodka olimpijskiego. Piłkarze z pola wkrótce wrócili do zespołu, ale Tomaszewskiemu Jezierski nie darował. Przedstawiciele zarządu poprosili trenera, żeby odpuścił. Bramkarz, jak utrzymywali, będzie w klubie tylko do kwietnia. Potem miał trenować z kadrą, zaś na mecze jedynie dojeżdżać, a latem czekał go przecież zagraniczny transfer. "Napoleon" się zgodził i to zniszczyło jego autorytet w zespole. Wkrótce odsądzono go od czci i wiary, a kilka miesięcy później prowadził już Ruch Chorzów.
Tak naprawdę do tego konfliktu dojść musiało. Przecież wcześniej, na półmetku sezonu 1976/77, ŁKS prowadził w tabeli ekstraklasy. I był pewniakiem do tytułu mistrzowskiego. A potem przegrał siedem spotkań z rzędu, zaś człowiek, który zatrzymał Anglię, nie był w stanie zatrzymać prostych strzałów. ŁKS zamiast tytułu, zajął miejsce w środku stawki.
W 1978 roku Tomaszewski wyjechał do belgijskiego Beerschot. Już po mundialu w Argentynie, gdzie zagrał 4 mecze. Po czwartym, z Argentyną (0:2), znowu zgłosił kontuzję. Szarmach pisze: "Nie wykluczam, że znowu strach go obleciał".
Dla Tomaszewskiego to oznaczało, że zbliża się jego koniec. Tym bardziej, że dwa lata później, po "Aferze na Okęciu", stery reprezentacji przejął Antoni Piechniczek. A to oznaczało, że nadchodzi era Józefa Młynarczyka. Kto wie, czy nie najlepszego bramkarza w historii polskiego futbolu.
A w związku ze wspomnianą aferą najpierw swoje musiał "Młynarz" odcierpieć. A to oznaczało szansę dla Tomaszewskiego. I choć w meczu z NRD bronił bardzo dobrze, to potem w spotkaniu w Lipsku został ledwie rezerwowym, bo do kadry wrócił Młynarczyk.
Piotr Czaja, wtedy trener bramkarzy, poradził Piechniczkowi, by nawet chwili się nie wahał. Zwłaszcza że Tomaszewski w tym czasie w meczach ligowych sporo czasu spędzał na schylaniu się do siatki po piłkę.
"Tomek" roli rezerwowego nie zaakceptował. Tym bardziej, że tego dnia przypadała dziesiąta rocznica jego debiutu w kadrze. Polska wygrała 3:2, a Tomaszewski pożegnał się z kadrą narodową.
Wrócił jeszcze tylko na spotkanie z Hiszpanią, ale była to tylko formalność.
Polityka jak kupowanie rękawiczek
Życie po karierze to osobny rozdział, na podstawie którego można by napisać książkę. Tomaszewski był w Patriotycznym Ruchu Odrodzenia Narodowego, co jest jednoznaczne z poparciem wprowadzenia Stanu Wojennego.
- W trakcie Stanu Wojennego byłem w Hiszpanii i widziałem te wszystkie mapki z Ruskimi. Poparłem Stan Wojenny, uważałem, że to nasza jedyna szansa. Alternatywa przed rzezią. Do PRON-u wstąpiłem świadomie, wiedząc, że stracę na popularności. W PRON-ie byli też Piechnik i Szewińska. Dzięki socjalizmowi stałem się piłkarzem światowego formatu, więc nie mogłem powiedzieć: pieprzę socjalizm. Cały czas mi to wypominają, ale ja nigdy nie byłem w żadnej partii, ani w PZPR, ani w Solidarności - mówił w rozmowie z Łukaszem Klinke i Piotrem Szygalskim (wywiadowcy.pl).
Potem był w sejmie jako poseł PiS. Dostał się bez problemu, choć nie wywiesił nawet jednego plakatu. Ale wkrótce jego rewolucyjny zapał i niewyparzony język przestały pasować w partii. Nie pomógł też pewnie dziwny epizod z SB. W 1986 roku miał zostać pozyskany jako konsultant Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie "Alex". On sam nigdy się do tego nie przyznał. Ci, którzy go znają, mówią, że on ma po prostu przymus mówienia. A że znalazł się ktoś, kto bardzo lubił słuchać, to już inna sprawa.
A skoro nie PiS, to wiadomo, PO. I tak dalej, i tak dalej. Zbigniew Boniek, obecnie prezes PZPN, powiedział kiedyś: - On taki jest i już nigdy się nie zmieni. Trzeba się do tego przyzwyczaić albo zerwać z nim wszelkie kontakty.
Jeszcze by się kilka dobrych znalazło.