Wayne Rooney. Powrót syna marnotrawnego

Getty Images / Richard Heathcote  / Na zdjęciu: Wayne Rooney w barwach reprezentacji Anglii
Getty Images / Richard Heathcote / Na zdjęciu: Wayne Rooney w barwach reprezentacji Anglii

"Nienawidzimy cię tak, jak cię kochaliśmy". Tak od 2004 roku witano Wayne’a Rooneya na Goodison Park. Po kilkunastu latach wrócił jednak i znów jest bohaterem. Nawet, jeśli łączy grę z jazdą po pijaku.

W tym artykule dowiesz się o:

-  Jego odejście było dla nas jak nakrycie swojej dziewczyny z najlepszym przyjacielem w jednym łóżku. Jak znajomość zwycięskich numerków na loterii, których zapomniałeś postawić. Wraz z nim zniknęła część naszych serc - tak Joe Jennings, dziennikarz "The Mirror", komentował transfer nastoletniego Wayne'a Rooney'a do Manchesteru United. W 13 lat piłkarz zdobył pięć mistrzostw Anglii, cztery krajowe puchary, zwycięstwo w Lidze Mistrzów. A indywidualnie: tytuł najskuteczniejszego gracza w historii reprezentacji Anglii oraz Manchesteru United, piłkarza roku na Wyspach, miejsce w jedenastce marzeń FIFA, zawodnika sezonu Premier League.

W tym samym okresie Everton nie mógł nawet pomarzyć o podobnych sukcesach. Ba! Nie musiał nawet odkurzać gabloty ze swoimi trofeami. Fanom The Toffees pozostała po upadłym idolu jedynie fotografia, na której nastoletni Rooney ubrał się w podkoszulek, na którym widniał napis: "Once a Blue. Always a Blue" (z ang.: Kiedyś niebieski. Na zawsze niebieski). Grobowe nastroje wśród fanów trwały aż 4 869 dni. A zatrzymała je dopiero inauguracja 115. sezonu w najwyższej klasie rozgrywkowej klubu z Merseyside. W meczu przeciwko Stoke City kibice ujrzeli kolejnego gola 119-krotnego reprezentanta Anglii. Po 13 latach, tym razem do właściwej bramki.

- Musiałem trzymać to w tajemnicy przez tyle lat, lecz do tej pory ja oraz dzieci nosimy piżamy z godłem Evertonu - tak Rooney komentował swoją miłość do klubu z przedmieść Liverpoolu. Jedynym miejscem, gdzie obdarza się go czcią, na jaką zasługuje. W barwach Manchesteru United Rooney może i wyśrubował rekord bramkowy, o którym sam mówi, iż pozostaje do pobicia jedynie dla Cristiano Ronaldo bądź Lionela Messiego. Nigdy jednak nie był postacią, o której marzyli kibice Czerwonych Diabłów. Wyrzekającą się barw klubu ze znienawidzonego miasta. Sam Sir Alex Ferguson przekonywał, iż nastolatek może mieć taki sam wpływ na zespół jak Eric Cantona sprzed lat. Po latach jednak sam negował swoje słowa: - Może i Wayne wygrał przez parę lat więcej niż Cantona mógłby przez całe swoje życie, jednak nigdy nie będzie na Old Trafford otoczony taką czcią jak Francuz.

Anglikowi zawsze brakowało nuty mistyczności. Heroizmu, któremu Cantona dawał upust jedynie na boisku. Za to młody Wayne równie często co do bramki przeciwnika trafiał również na okładki brytyjskich tabloidów. Czy to podczas całonocnych wypadów do miejscowych pubów, z których był w stanie wrócić jedynie w asyście żony (o ile była akurat tą kobietą, z którą wychodził), czy dwugodzinnego pobytu w kasynie, który kosztował piłkarza 500 000 funtów.

ZOBACZ WIDEO Kamil Grosicki: Po meczu w Kopenhadze wróciliśmy na właściwe tory

A na samym szczycie listy grzechów znajduje się wydana w 2006 roku biografia. W niej Rooney wyznaje, iż jedynym powodem opuszczenia Goodison był jego trener, David Moyes. Nie historia, trofea, ani nawet potencjał zespołu. Jedynie zrzędzący Szkot, którego trzeba wymienić na inną, mądrzejszą wersję zrzędzącego Szkota. - To nasz złoty chłopiec. Nie zabijajcie go, bo jeszcze będziecie go potrzebować - nawoływał ówczesny trener reprezentacji Trzech Lwów, Sven Goran Eriksson. Kiedy ma się jednak w drużynie takich piłkarzy jak Cristiano Ronaldo, Paul Scholes czy Ryan Giggs Anglik jawił się jedynie jako zbędny intruz. Zwłaszcza gdy z każdą zwyżką formy momentalnie wręczał swoim pracodawcom prośbę o transfer.

Inaczej na całą sytuacje patrzono w niebieskiej części Merseyside, gdzie każdy choć najmniejszy znak niezadowolenia ich wychowanka stawał się haustem świeżego powietrza. Tak jakby najmłodszy syn mieszczańskiej rodziny wyszedł za arystokratkę i momentalnie zatęsknił za biedą, do której przywykł. Złoto może i pięknie świeci, ale nie zawsze niesie za sobą szczęście. Szansa, aby się o tym przekonać, pojawiła się po sezonie 2015/2016, w którym Rooney z pierwszoplanowego aktora Teatru Marzeń stał się jedynie statystą. - Mogłem wyjechać do Chin i tam odbudowywać stan mojego konta, lecz czy przyniosłoby mi to szczęście? Wątpię. Jest tylko jeden klub, który jest w stanie to uczynić - i w takich okolicznościach Rooney parafował dwuletni kontrakt z Evertonem.

Aby udało się ziścić swoje marzenia, 119-krotny reprezentant Anglii zdecydował się opuścić 100 tysięcy funtów ze swojej tygodniówki. - On jest o krok bądź dwa przed każdym z nas - oświadczył Michael Keane, nowy nabytek Evertonu. Ciężko nie zgodzić się z opinią 25-letniego stopera. Rooney musi sporo się natrudzić, aby wciąż być o ten mały krok przed tłumem zakochanych w nim po uszy kibiców. Dla starszych fanów The Toffees Rooney jawił się od zawsze jako lokalna gwiazda. Człowiek stąd, który rozumie ich zalety, a przede wszystkim wady. Dla młodszych natomiast Rooney jest obiektem kultu ze szkolnego podwórka. Gdy był piłkarzem Manchesteru United i przyjeżdżał na mecze swojego syna, Kaia Rooneya, który trenował oczywiście w Evertonie, przychodziły tłumy kibiców i przez 90 minut przekonywali reprezentanta kraju, że powinien wrócić. W końcu żona Coleen zakazała mężowi chodzenie na spotkania potomka.

Już niedługo jej słowa mogą nie znaczyć wiele dla samego zawodnika. Gdy Coleen Rooney dowiedziała się  o aresztowaniu męża kilkanaście dni temu za jazdę po pijanemu w towarzystwie innej kobiety, rzuciła na ziemię wartą ćwierć miliona funtów obrączkę i zagroziła rozwodem. Piłkarz nie przejął się jednak za mocno jej reakcją i w ramach odkupienia win "jedynie" zafundował małżonce kolejny zagraniczny wyjazd. Być może chciał odpocząć od jej narzekań, jak od Davida Moyesa 15 lat temu.

Gdy patrzy się na ostatni tydzień z życia 31-latka, nadchodzący mecz z Tottenhamem (sobota, godzina 16) jawi się jako powrót do "prawdziwego domu", gdzie już nikt nie łudzi się, że ma szczere intencje i faktycznie się zmieni. Na pewno do grona tych osób nie zalicza się szkoleniowiec The Toffees, Ronald Koeman, który nazwał rozmowę z podopiecznym w cztery oczy "piekielnie rozczarowującą".

Źródło artykułu: