Dariusz Tuzimek: Terlecki grał i żył w swoim świecie. Zawsze chciał zrobić jeszcze jeden drybling (felieton)

Agencja Gazeta / SLAWOMIR KAMINSKI / AGENCJA GAZETA / Na zdjęciu: Stanisław Terlecki
Agencja Gazeta / SLAWOMIR KAMINSKI / AGENCJA GAZETA / Na zdjęciu: Stanisław Terlecki

Studiował na uniwersytecie. Pięknie opowiadał o sporcie, zawsze z odniesieniem do kultury czy mitologii. Byłem pod wrażeniem, bo to były czasy piłkarzy, którzy nie byli w stanie wydukać poprawnie dwóch zdań - wspomina w felietonie Dariusz Tuzimek.

W tym artykule dowiesz się o:

Jest połowa lat 90. Tworzy się na rynku prasowym nowa gazeta, dziennik "Życie". Redaktorem naczelnym jest Tomasz Wołek, linia pisma jest mocno sprofilowana jako zdecydowanie antykomunistyczna. Wołek - wówczas wielka figura w świecie politycznym, z wielkimi wpływami w sferach rządzących - zapalony piłkarz, wołał nas, chłopaków z działu sportowego "Życia" na wspólne granie w hali na Warszawiance.

Z początku grywaliśmy tylko w redakcyjnym składzie, ale że ludzie się wykruszali, ciągle dochodzili nowi. Chętnych było mnóstwo, bo w tamtych czasach pograć zimą nie było gdzie. Przychodził do nas m.in. Leszek Ćmikiewicz, profesor futbolu – nikt tak jak on nie potrafił wyjaśniać nam amatorom, jak się w której sytuacji zachować.
Graliśmy w czwartki i ktoś powiedział, że to takie nasze "obiady czwartkowe". I coś w tym było, bo na granie na zwykłej klepce przychodzili piłkarze, dziennikarze, politycy. Przychodził m.in. Krzysztof Czabański, a w jakimś turnieju graliśmy nawet z Donaldem Tuskiem. Pewnego razu, chyba Leszek Łopaciński - były piłkarz Polonii Warszawa - przyprowadził Staśka Terleckiego. Wołek zachwycony, bo przecież Stasiek to zatwardziały antykomunista.

My, młodsi, byliśmy niesamowicie podekscytowani, bo przecież jeszcze kilka sezonów wcześniej Terlecki oczarowywał publiczność na Łazienkowskiej. Przybyło mu lat i kilogramów, ale ciągle to miał. Niesamowity drybling polegający na zaskakującym balansie ciała. Nabierali się na to najlepsi obrońcy świata, więc nic dziwnego, że nabieraliśmy się i my, dziennikarze, piłkarze - amatorzy.

Stanisław Terlecki nie żyje. Miał 62 lata

Granie ze Staśkiem w jednej drużynie było trudne. Sam żartował, że gdy jest na boisku, potrzebne są dwie piłki: jedna dla niego, a druga dla reszty zawodników. I tak było w istocie. Mniejsza z tym, gdy Stasiek się kiwał, kiwał, ale co drugą akcję zrobił taką, że kończyła się golem. Gorzej gdy miał taki dzień, że potrafił zakiwać się na śmierć, tracił piłkę, a drużyna gole. Miał status gwiazdy, więc w grę defensywną się nie angażował. Ale w kolejnej akcji, gdy tylko partnerzy odebrali przeciwnikowi piłkę, Stasiek znów się jej domagał. Dostał ją i... znów robił to samo. Drybling, strata...

Trzeba było mieć cierpliwość. Nawet redaktor Wołek, który słynął z temperamentu i potrafił na boisku, w ferworze walki, mocno partnera z drużyny opieprzyć, z Terleckim sobie na wiele nie pozwalał. Co najwyżej, po kolejnym, nieudanym dryblingu rozlegało się na sali pełne żalu wołanie Wołka: "No Stasiu...". A po meczu, Wołek mówił w szatni: "Przecież nie jestem na tyle szalony, żeby opierd... Stanisława Terleckiego". Na takie fory mogli u Wołka liczyć jedynie Ćmikiewicz i właśnie Terlecki.

A Stasiek? Już wówczas żył w swoim świecie. Czasami miało się wrażenie, które potęgowała jego zawsze młoda twarz, że jest dzieciakiem z podwórka i bawi się w futbol. Jakby nie miał za sobą tych wszystkich meczów w reprezentacji, tej Legii, ŁKS-u czy Cosmosu Nowy Jork. On chciał zawsze zrobić jeszcze jeden drybling, jeszcze raz zachwycić. Kogo? Przecież w hali nie było publiczności. Nie szkodzi. On potwierdzał sam siebie, jakby chciał sobie udowodnić, że jeszcze to ma, że jeszcze potrafi. A że publiczność mu się kurczyła? To prawda, ale on zdawał się tego nie zauważać.

Kurczyła się Staśkowi publiczność. Kurczyły się też pieniądze. Jeszcze jeździł Jaguarem, ale był to już łabędzi śpiew. Źle inwestował, bywał łatwowierny. Prowadzenie firmy wymaga twardego charakteru, systematyczności - tu nie dało się "pojechać" na samym talencie. Potrzebował pieniędzy. A że Terlecki był bardzo inteligentny, niebanalny, zachwycał erudycją, Wołek zaproponował mu pisanie felietonów do "Życia". Jako że naczelny bardzo Staśka szanował, odpowiedzialnością za te felietony obarczył szefa działu sportowego, czyli mnie.

Przymierzyliśmy się ze Staśkiem do tematu bardzo poważnie. Pojechałem do niego do domu w Podkowie Leśnej. Dziś taka willa nie zrobiłaby wrażenia, ale wtedy dom w elitarnej Podkowie Leśnej, z ogrodem, kortem tenisowym to było coś. Rozmowy ze Staśkiem nigdy nie były krótkie. Choć to właściwie nie były rozmowy, tylko monologi. Stasiek był erudytą. Nie jak dzisiejsi piłkarze, którzy kończą "wyższą szkołę gotowania na gazie" i są przekonani, że zdobyli wyższe wykształcenie.
[nextpage]Stasiek studiował historię na Uniwersytecie Łódzkim. Opowiadał mi niby o piłce, o sporcie, ale zawsze z odniesieniem do historii, mitologii, kultury. Nie ukrywam, że byłem pod wrażeniem. W polskim futbolu lat 90. pod szatnią najczęściej spotykało się piłkarzy, którzy nie byli w stanie wydukać poprawnie dwóch zdań. Terlecki to był przy nich profesor. Mówił mądrze, ciekawie, niebanalnie. Sypał anegdotami. Był bezkompromisowy w ocenach. Przyjemnie się tego słuchało. Stasiek sam swoich felietonów nie pisał. Nie można nawet powiedzieć, że je dyktował. On rzucał luźne myśli, a ja byłem jego "ghostwriterem". Pisałem, ubierałem w zdania, czasem naprowadziłem go na jakiś aktualny wątek. Ale myśl zawsze była jego, oryginalna. Albo ujęcie.

Praca była trudna, ale wdzięczna. Efekt też warty całego zachodu. Przynajmniej do pewnego czasu.

Do pewnego tylko, bo Staśka dopadały jego słabości. Mówił, że to leki, a ja nie dociekałem, czy mówi mi prawdę. Ale widziałem, lub słyszałem, gdy rozmawialiśmy przez telefon, że jest w słabym stanie. Felietony Staśka ukazywały się w poniedziałki, po ligowym weekendzie. Dla dziennikarza sportowego nie było pierwszyzną, że ktoś w niedzielę jest na kacu. A jednak ta współpraca stawała się coraz trudniejsza. Kace coraz dłuższe.

Stasiek stawał się coraz mniej obowiązkowy. Umówieni byliśmy na rano, a on nie odbierał telefonu w niedzielę do późnego popołudnia. Czasem szło mu lepiej, innym razem nie szło w ogóle. Bywało, że nie widział w weekend żadnego meczu i trzeba było "szyć" z niczego, iść bardziej w ogólne opinie niż konkretne fakty. Czasem taka rozmowa była koszmarem, potrafił wisieć na telefonie nawet dwie godziny. A przecież niedziela to dla działu sportowego najwięcej pracy, nikt nie miał na dwugodzinne rozmowy czasu. Ale jednak dzwoniliśmy do niego, czekaliśmy, aż odbierze, powie coś sensowego i pisaliśmy te felietony. Bo to był Stanisław Terlecki, wielki piłkarz, stawiany w jednym rzędzie obok Kazimierza Deyny i Zbigniewa Bońka.

Zresztą z Deyną łączy Terleckiego nie tylko wątek amerykański w ich karierach, ale także to, że obaj nie umieli się pogodzić z faktem, że świat o nich zapomniał. Nie umieli zmienić życia, nie umieli zarabiać inaczej, bo przecież potrafili tylko grać w piłkę.

Potem, gdy dziennik "Życie" przestał wychodzić, Terlecki publikował felietony w "Przeglądzie Sportowym". Dyktował je Rafałowi Nahornemu, a ówczesny naczelny Roman Kołtoń namówił byłego gracza na wydanie z tego książki. Powstała, nazywa się "Pele, Boniek i ja". Z tego, co pamiętam, felietony w "PS" też powstawały w bólu.

Ze Staśkiem grywaliśmy jeszcze w piłkę, ale już rzadziej. Używki robiły swoje. Był taki turniej w Pruszkowie, na który przyjechał zagrać w naszej drużynie, ale nie miał butów piłkarskich. Zagrał w adidasach za kostkę. To nie był jego dzień. Kiwał się, tracił piłki, strzelał niecelnie. Nie miał siły. Przegraliśmy pierwszy mecz, a on po nim poszedł do szatni, wziął kluczyki od samochodu i gdzieś pojechał.

Nie wrócił na dwa kolejne mecze. I gdy myśleliśmy, że już nie wróci, on się nagle pojawił na czwarty, ostatni mecz. Sprawiał wrażenie, że nie wie, iż ominęły go dwa spotkania. Wydawało mu się, że nie było go może z pięć minut. Dokąd wtedy pojechał? Co myślał? Gdzie był? W swoim świecie. Choć chyba nie do końca swoim, bo jego wolna wola była już wtedy bardzo ograniczona.

Informację o śmierci Staśka podał światu Zbigniew Boniek. To pewien paradoks, bo Stasiek od pewnego momentu o Bońku mówił źle. Wracał wielokrotnie, z uporem maniaka, do "Afery na Okęciu", po której ukarano dyskwalifikacją trzech widzewiaków Bońka, Młynarczyka, Żmudę i piłkarza ŁKS właśnie Terleckiego. Stasiek miał do Bońka pretensję, że "koledzy" nie powiadomili go, że jadą przepraszać za swoje zachowanie.

Oni przeprosili, pojechali na mistrzostwa świata do Hiszpanii, skąd przywieźli medale, a Terleckiemu przeszedł koło nosa drugi z rzędu mundial (przed turniejem w Argentynie w 1978 nabawił się kontuzji w przedostatnim meczu ligowym). Nigdy Bońkowi nie wybaczył, że on się wtedy na Okęciu wstawił za widzewiakiem Młynarczykiem, a oni potem Staśka zostawili na lodzie.

Zresztą do Bońka Terlecki miał też pretensje, że nigdy dla niego nie znalazł miejsca w strukturach polskiego futbolu. Stasiek, nawet pod koniec życia, gdy miał kłopoty z kolanami, był przekonany, że może swoją wiedzę przekazać dzieciakom, pokazywać im, jak się drybluje.

Miał swoje słabości, ale przecież inni też je mieli, a podano im pomocną dłoń. W ostatnich latach, gdy Stasiek walczył równocześnie z chorobą alkoholową i biedą, praca stała się dla niego koniecznością.

Nie miał za co żyć. Do ostatnich dni szukał zatrudnienia. Znalazł je dopiero u świętego Piotra.

Dariusz Tuzimek
Futbolfejs.pl

Źródło artykułu: