Rafał Ulatowski: Nie żyję przeszłością, to zamknięte rozdziały. Nie mam obsesji na punkcie swojej medialnej widoczności

Po zwolnieniu z Cracovii dzwonił budzik, a ja nie chciałem wychodzić z łóżka. Naciągałem kołdrę na głowę, nic mi się nie chciało. Straciłem radość z pracy, z życia. Teraz spełniam się w Akademii Lecha - mówi Rafał Ulatowski.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Rafał Ulatowski PAP / Tytus Żmijewski / Rafał Ulatowski

Paweł Kapusta i Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: - Jadąc do pana zastanawialiśmy się nad tym, nad czym pan na pewno też rozmyślał: dlaczego panu nie wyszło jako trenerowi?

Rafał Ulatowski, szef szkolenia Akademii Lecha: - Rozmawiacie z 44-letnim mężczyzną, wciąż mającym wielki żar i radość z piłki. Nie chcę się jeszcze rozliczać z przeszłością, bo wiele przyszłości przede mną. Nie zszedłem jeszcze ze sceny, nie pożegnałem z rolą trenera. Cały czas chcę być przy piłce, żyć z niej i dla niej. Teraz jestem spełniony w Akademii Lecha Poznań, nie potrzeba mi żadnych innych bodźców, adrenaliny meczowej, konferencji prasowych. Jest jakiś wspólny mianownik tych klubowych niepowodzeń na przestrzeni kilku lat? Cracovia, Lechia, Legnica, Bełchatów. Trochę tego jest.

Nie miałem odpowiedniego wpływu na dobór zawodników, których powinienem mieć do dyspozycji. Doszedłem do tego dopiero po jakimś czasie: powinienem działać inaczej nie przy linii w czasie meczów czy w szatni, ale w relacjach między trenerem a właścicielem klubu w kwestii transferów.

ZOBACZ WIDEO Niespodzianka w Madrycie. Atletico nie wygrało z Girona. Zobacz skrót meczu [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

A konkretnie?

Brakowało bramkostrzelnych napastników. Gdy poszedłem do Cracovii, już na pierwszej konferencji prasowej dostałem pytanie: co jest najważniejsze w zespole? To był czas, gdy przyszedłem do Krakowa z Bełchatowa, który skończył dwa razy na piątym miejscu, gdzie mieliśmy długie serie zwycięstw, wygraliśmy raz sześć, a raz siedem meczów z rzędu. Na konferencji odpowiedziałem: napastnik! Bo jeśli napastnik strzeli gola, nawet z niczego, to wygrywasz. W Bełchatowie miałem Dawida Nowaka, Carlo Costly’ego, Mariusza Ujka, Grzegorza Kuświka, były wielkie możliwości. Nigdy później nie miałem już takiej siły rażenia w prowadzonym przeze mnie zespole. Dzisiaj w Cracovii świetnie rozgrywa to Michał Probierz. W tym oknie ściągnął dwóch kolejnych napastników: Rakelsa i Brock-Madsena. Wie jak ważne to pozycje w zespole.

Nie byłem u lekarza, nie leczyłem się na to, nie wiem, czy była to depresja. Jeśli człowiek unika jednak kontaktu z ludźmi, zamyka się w swoim świecie, tylko czyta, słucha muzyki i ogląda mecze, to chyba można mówić o jakimś rodzaju depresji.


Brakowało kasy na transfery?

Nie, chodzi o mnie. Wykazywałem za mało determinacji w walce o ściągnięcie piłkarzy, byłem mało wymagający. A poza tym - bardzo wierzyłem w swoją pracę. Uważałem, że byłem w stanie zmienić każdego napastnika. Aż do momentu, kiedy przeczytałem wywiad z Fabio Capello, który mówił, że miał szczęście, bo trafiał do zespołów, w których świetni piłkarze zamieniali się w jeszcze lepszych. Kiedyś myślałem, że zadaniem trenera jest lepienie z zawodników jeszcze lepszych graczy. Tylko problem jest taki, że jeśli jesteś już seniorem, to trudno cię kształtować, zmieniać. Lepić piłkarza można w juniorach, w dorosłej piłce musisz dostać gotowy produkt. Nie wygrywaliśmy, bo nie strzelaliśmy goli.

I wpada się wtedy w spiralę?

Jak nie wygrywasz, piłkarzom spada pewność siebie, wiara w zespół, wiara w sztab szkoleniowy. Możesz robić słabe treningi, ale gdy wygrywasz, zawodnika zawsze będziesz miał po swojej stronie. A możesz robić świetne zajęcia, ale w przypadku porażek piłkarz podchodzi do ciebie z mniejszą pewnością. Ten brak zaufania pojawia się też w gabinetach prezesów, co zresztą widać było w ostatnim czasie w ekstraklasie. Ostatnio byłem na Islandii, rozmawiałem z tamtejszymi trenerami, piłkarzami. Kiedyś cały futbol polegał tam na zabawie, szukaniu przyjemności. Teraz nawet w tamtejszej trzeciej lidze prezesi oczekują wyłącznie zwycięstw.

Pan jako trener godzi się z tym?

Z pochopnym zwalnianiem trenerów się nie godzę. Ale co ja mam tu do gadania? Jak mogę dyskutować z decyzjami prezesów albo z tym, co doradzają im ich doradcy?

Czyli rozumie pan to?

Oczywiście.

Kiedy zdał pan sobie sprawę, że w przypadku trenera, nawet mimo zapewnień, że ważny jest długofalowy plan, liczą się tylko Excel i twarde statystyki? Jest pan idealistą, chciał pan budować, a prezesi zwycięstw.

Taki jest ten biznes - zero-jedynkowy. Nie ma szarości, jest tylko czarne i białe. Przykład Bełchatowa: poszedłem do klubu, w którym najlepiej czułem się w przeszłości. Zadzwoniono do mnie, gdy spadli z ekstraklasy. Chcieliśmy zbudować coś najmniejszymi nakładami finansowymi. Starsi i najdrożsi odeszli, wypłaciliśmy duże odszkodowania, żeby rozwiązać z nimi kontrakty, zlikwidowaliśmy kominy płacowe. Młodzieżą mieliśmy grać o powrót do elity. Drużyna złożona była z graczy niedoświadczonych, którzy pierwszy raz zmierzyli się z dorosłą piłką. Rundę jesienną skończyliśmy na ósmym miejscu, na 23 zdobyte bramki aż 18 padło po stałych fragmentach. Nie graliśmy świetnie, za to była w nas wiara i młodzieńcza radość. Graliśmy prostą piłkę z dużą dozą szczęścia. W zimie nie było nas stać na transfery. Byliśmy dogadani już z dwoma napastnikami - między innymi Aleksandarem Kolewem - ale ostatecznie żaden z nich do nas nie trafił. Brak napastnika nam bardzo ciążył. Jak grasz do przodu, a piłka ci od razu wraca na swoją połowę, to nie możesz wygrywać meczów. To była nasza główna bolączka, zbyt mała jakość i kreatywność w ofensywie.

Nie miał pan chyba szczęścia do właścicieli klubów, w których pan pracował.

Miałem o tyle szczęście, że tak wcześnie trafiłem na profesora Filipiaka. Wcześniej pracowałem w spółkach skarbu państwa - Lubin i Bełchatów. Tam zarządzanie było inne, nie było twardej ręki właściciela, tylko rady nadzorcze spotykające się co jakiś czas. Do Cracovii trafiłem z niekorzyścią dla mojej kariery sportowej, ale z korzyścią dla mnie jako człowieka.

Jak to?

Profesor Filipiak otworzył mi oczy na to, jaka wyglądać może relacja między właścicielem klubu a trenerem. W jaki sposób może artykułować swoje oczekiwania i potrzeby. Myślę, że prezes więcej myślał o Cracovii niż o Comarchu. Pozostało mu to pewnie do dzisiaj, wie wszystko o klubie, zespole, zawodnikach.

Filipiak znał się na piłce?

Nie możesz się nie znać na piłce, jeśli tyle lat jesteś właścicielem klubu występującego w ekstraklasie. A co to w ogóle znaczy znać się na piłce?

Jeśli jest się trenerem pracującym w ekstraklasie i rozmawia się z człowiekiem, który mówi od rzeczy, oznacza to, że ten ktoś nie zna się na piłce.

Później pracowałem jeszcze z Andrzejem Kucharem w Lechii Gdańsk i Andrzejem Dadełło w Miedzi Legnica. To bardzo mądrzy ludzie, którzy osiągali wielkie sukcesy na polu biznesowym. Natomiast wiedzą już chyba, że nie da się tego przełożyć na świat piłki w polskich realiach, zarządzać tym biznesem jak firmą. Leo mawia: w piłce nie zawsze dwa plus dwa równa się cztery. I tym ludziom bardzo trudno to zrozumieć. Pamiętam jedną rozmowę z panem Kucharem, bardzo zainteresowanym światem NBA. Mówił, że uczeni amerykańscy sklasyfikowali czynniki mające wpływ na wynik meczu. Było ich 2 tysiące, choćby to, że sznurówka była za długa albo że żona zeszłej nocy cię zdradziła. I to jest właśnie piłkarski biznes. Trudno wprowadzać tu standardy z korporacji. Mam do tych ludzi szacunek, bo wciąż chcą wykładać własne pieniądze na klub. Sam się z tego przecież utrzymywałem. Profesor otworzył mi też oczy na pewne możliwości relacji między ludźmi. Ani w Lubinie, ani w Bełchatowie nikt nigdy nie wzywał mnie po przegranym meczu do gabinetu na dywanik i nie pytał: dlaczego zagrał ten, a dlaczego nie zagrał tamten?

To nie było wchodzenie w kompetencje?

Być może było, ale prezes widocznie był przyzwyczajony do takiego układu z trenerami. Poza tym trudno oczekiwać od szkoleniowca, który przegrał mecz, że podczas rozmowy z właścicielem klubu powie: co pan mi tu teraz pierd***? Nie zna się pan! Nie ma się wtedy argumentów.

Na treningi też przychodził?

Aż tak, to nie.

Mówi pan, że jest pan spełniony w Lechu. Jak w takim razie podsumuje pan swoją karierę trenerską?

Nie podsumuję, bo się jeszcze nie żegnam.

Nie boi się pan, że po wszystkich nieudanych przygodach będzie trudniej o pracę w zawodzie w poważnym miejscu?

Może tak być. Kto wie, może nigdy nie wrócę już do trenowania. Nie wiadomo też, jak rozwinie się mój czas w Lechu. W piłce nie można planować, z dnia na dzień może się wszystko zmienić.

Dziesięć lat temu gazety nazywały pana złotym dzieckiem.

Dziś jestem na zupełnie innym biegunie. Dlatego jestem zaskoczony, że chcecie w ogóle ze mną rozmawiać o przeszłości. Ja nią nie żyję, zamknąłem za sobą te rozdziały. Dzisiaj pierwszy raz od kilku lat rozmawiam o mojej pracy w Cracovii, w ogóle pierwszy raz o Bełchatowie. Poza tym - czy ja się kogoś wtedy prosiłem, żeby mnie tak nazywano? Czy dzwoniłem do dziennikarzy z prośbą o robienie ze mną wywiadów? Z perspektywy czasu więcej zrobiło mi to krzywdy niż pożytku. Teraz jest inaczej - odżyłem, stoję blisko, ale jednak obok wielkiej piłki, wyciszyłem się tyle ile potrzebowałem, nawet na Twitterze już nie piszę tak często. Nie mam obsesji na punkcie swojej medialnej widoczności. Moja umowa kończy się w 2019 roku. Wtedy usiądziemy, porozmawiamy o przyszłości. Jestem obywatelem świata, mam takie doświadczenie, że stać mnie na to, aby zrobić coś niespodziewanego. W przeszłości, w wieku 27 lat pojechałem pracować na Islandię, gdy przede mną było tam tylko dwóch polskich trenerów. Nie mam stracha przed takimi wyzwaniami.

Chciałby pan jeszcze w przyszłości wrócić w jakieś roli do kadry narodowej?

Mam swoją listę rzeczy do zrobienia w życiu, obecność w kadrze mam już odznaczoną. Nie muszę tego robić po raz drugi. W reprezentacji byłem, zobaczyłem, spróbowałem. To był piękny czas. Dzisiaj ściskam kciuki za każdy kolejny mecz, jako kibic.

Teraz o swojej sytuacji, trenerskiej, przeszłości, mówi pan ze spokojem. Potrzebował pan dużo czasu, żeby przetrawić zwolnienia i niepowodzenia?

Inaczej czuję się teraz, inaczej czułem się tuż po tym, jak zwolnił mnie z pracy prezes Filipiak. Pod tym względem straciłem wtedy dziewictwo, wcześniej myślałem, że będę jedynym trenerem na świecie, którego nikt nigdy nie zwolni. Zwolnienie bardzo mocno odchorowałem. Gdy rozpoczynam pracę w nowym klubie, zawsze mówię piłkarzom: życzę wam, żebyście codziennie rano budzili się z uśmiechem na ustach i z radością przychodzili na trening. Ja byłem wtedy po drugiej stronie. Dzwonił budzik, a ja nie chciałem wychodzić z łóżka. Naciągałem kołdrę na głowę, nic mi się nie chciało. Straciłem radość z pracy, z życia.

To była depresja?

Nie byłem u lekarza, nie leczyłem się na to, nie wiem, czy była to depresja. Jeśli człowiek unika jednak kontaktu z ludźmi, zamyka się w swoim świecie, tylko czyta, słucha muzyki i ogląda mecze, to chyba można mówić o jakimś rodzaju depresji.

Jeśli nie korzystał pan z pomocy z zewnątrz, to jak się pan z tego wydostał?

Pracą, czasem, kolejnymi wyzwaniami. Bardzo dużo dała mi propozycja od TVP i wyjazd do Brazylii na mistrzostwa świata. 45 dni, 12 meczów w kraju, w którym nigdy nie byłem, na wielkiej imprezie. Ale nie mogę powiedzieć, że zwolnienie spłynęło po mnie jak po kaczce.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi o założeniach Akademii Lecha oraz specyfice pracy trenera.

Czy Rafał Ulatowski wróci jeszcze na trenerską ławkę w ekstraklasie?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×