Jan Tomaszewski. Człowiek z 12 części

Agencja Gazeta / MAŁGORZATA KUJAWKA / Na zdjęciu: Jan Tomaszewski
Agencja Gazeta / MAŁGORZATA KUJAWKA / Na zdjęciu: Jan Tomaszewski

Jarosława Kaczyńskiego nazywa Kazimierzem Górskim polskiej polityki. Porównuje się do Kamila Stocha. Dzięki Niemcom zmienił życie. Oto legenda polskiej bramki Jan Tomaszewski.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Grzegorz Garbacik, "Piłka Nożna": 70 lat to piękny wiek. Jak się pan czuje po wejściu w ósmą dekadę życia?
[/b]

Jan Tomaszewski: Doskonale! Już kilkanaście lat temu podjąłem decyzję o wznowieniu treningów, czyli po prostu o zwiększonej aktywności fizycznej. Cały czas się tego trzymam.

Co pana do tego skłoniło?

Zaproszenie od niemieckiej minister zdrowia przed mistrzostwami świata w 2006 roku. Został mi wtedy wręczony specjalny krokomierz. Na początku nie miałem za bardzo pojęcia, o co chodzi, ale później doszedłem do wniosku, że jeśli Niemcy coś robią, raczej jest to przemyślane. Wiadomo, jaki nacisk się tam kładzie na kwestie zdrowotne. Wtedy wymyślili taką akcję, że każdy człowiek powyżej 40. roku życia powinien zrobić 10 tysięcy kroków dziennie. Ja to kupiłem i praktykuję do dziś, a oprócz tego jeżdżę na rowerze. Co ciekawe, wszystkie te aktywności staram się uskuteczniać do południa, tak jak podczas piłkarskiej kariery. Każdego dnia.

Czy taka okrągła rocznica jak 70. urodziny skłania do refleksji, wprowadza w nostalgiczny nastrój?

Nie, na wspominki decyduję się jedynie przy okazji wywiadów i próśb dziennikarzy. Było, przeszło, nie ma. Zdaję sobie sprawę z tego, że to już nigdy nie wróci. Żyję tym, co dzieje się obecnie.

Czuje się pan osobą kontrowersyjną?

To media zrobiły ze mnie osobę kontrowersyjną. Nic nie poradzę na to, że podczas kariery sportowej czy politycznej zawsze starałem się mieć własne zdanie. Czasami ono jest przeciwko mainstreamowi, ale to nie ma znaczenia. Ja to zdanie i tak przedstawiam.

Mówienie tego, co się myśli, bez owijania w bawełnę, to jeden z pana znaków rozpoznawczych.

Kiedy byłem w Sejmie, przekonałem się, że jest tam wielu ludzi, którzy mają własne zdanie, ale boją się je wypowiedzieć. Mówią i robią to, co ktoś każe. Ja nie miałem takiego problemu i dlatego podczas porannego golenia nigdy nie naplułem sobie w twarz. Z drugiej jednak strony wiem, że przez niepopularne opinie bardzo dużo straciłem.

Czyli nie ma słów, których by pan żałował?

Nie, nawet tych, gdy mówiłem o farbowanych lisach, których nie chciałem w reprezentacji Polski, i chyba jako jeden z nielicznych potrafiłem to głośno powiedzieć. Czy warto było się wtedy ugryźć w język? Absolutnie nie, ponieważ jak pokazał czas, miałem rację, a nie ci fachowcy, którzy wtedy mówili: "sorry, ale taki mamy klimat, taki mamy futbol". Mam też ogromną satysfakcję z tego, że w styczniu 2012 roku na komisji sportu zaapelowałem do minister Joanny Muchy o wprowadzenie do PZPN zarządu komisarycznego, wskazując na komisarza Zbigniewa Bońka. Inne zdanie mieli wtedy Roman Kosecki czy Cezary Kucharski, a wszystko zakończyło się klapą na Euro. Jestem przekonany, że gdyby mnie posłuchano, byłoby inaczej. Boniek i tak stery federacji przejął i już wtedy wieszczyłem, że za 2-3 lata reprezentacja będzie w czołowej dwudziestce na świecie. Powiedziałem, że 26 października 2012 roku będzie dla polskiego futbolu ważniejszy niż data rozegrania naszego meczu na Wembley.

Skoro już pan wspomniał o Wembley, ten mecz był przełomowy dla pana kariery. Łatka "człowieka, który zatrzymał Anglię" przylgnęła do pana już na stałe. Czy momentami nie była zbyt uciążliwa, bo Jan Tomaszewski wcale nie był piłkarzem jednego spotkania?

Wembley na pewno nie było najważniejszym meczem mojego życia...

...czyli jednak wbrew obiegowej legendzie.

Tak. Najważniejszym spotkaniem w karierze był debiut w reprezentacji, kiedy w 1971 roku graliśmy z RFN w Warszawie. Stałem się wtedy najpopularniejszym człowiekiem w Polsce, ponieważ pół kraju chciało mnie powiesić, a pół zesłać na banicję. Przegraliśmy 1:3, a mecz był traktowany jako święta wojna. Wielu wtedy uważało, że mecz przegrał właśnie Tomaszewski, że jestem już skończony.

Broni pan jednak nie złożył.

Można sprawdzić, moja wypowiedź pojawiła się wtedy właśnie w "Piłce Nożnej". Mówiłem, że będę pluł krwią na treningach, ale udowodnię ekspertom oraz kibicom, iż nie mają racji, tak łatwo stawiając na mnie krzyżyk. Jestem z siebie zadowolony, że nie poszedłem w długą, w jakieś używki, tylko całą uwagę skupiłem na ciężkiej pracy. Dokładnie dwa lata później, tuż po spotkaniu na Wembley, angielska prasa wymyśliła tego "człowieka, który zatrzymał Anglię". I tak zostało, chociaż ja zawsze twierdziłem, że ten "człowiek" składał się z 12 części: trenera Kazimierza Górskiego i 11 piłkarzy. Jeśli chodzi o mój występ, na Wembley popełniłem masę błędów. Naprawdę tak było, ale wszystkie zostały naprawione przez kolegów z drużyny.

Nie było po Wembley momentu, kiedy sodówka uderzyłaby do głowy?

Nie. Umówmy się, że na Wembley mieliśmy kupę szczęścia. Anglicy byli zdecydowanie lepsi. Ale to myśmy po Wembley przerodzili się z brzydkiego kaczątka w pięknego orła. To było dla nas potwierdzenie, że możemy walczyć z najlepszymi na świecie jak równy z równym. Nie byliśmy już chłopcami do bicia. Mecz na Wembley był meczem szczęśliwym, ale po nim byliśmy już zupełnie innym zespołem. Jeśli zaś chodzi o sodówkę, jej brak był wielką zasługą Kazimierza Górskiego, który traktował nas trochę jak młodszych kolegów, ale z drugiej strony wiedzieliśmy, że pewnej granicy przekroczyć nie możemy. Zawsze mówił, że piłka nożna jest dla mężczyzn, czyli wiadomo, kobiety, wino i śpiew. Zawodnicy nie są przecież zakonnikami. Na wszystko pozwalał, ale każdy musiał znać umiar. Wiedzieć, kiedy, z kim i gdzie. Po każdym meczu, szczególnie kiedy przegraliśmy, mieliśmy pytać sami siebie, czy zrobiliśmy wszystko, by wygrać.

Po przegranym meczu o awans do finału mistrzostw świata także?

To było szczególne spotkanie, wtedy także zadaliśmy sobie to pytanie. Z tym że odpowiedziała na nie opinia publiczna w Polsce. Graliśmy z Niemcami w okropnych warunkach. Zaraz po końcowym gwizdku zaczęliśmy otrzymywać mnóstwo faksów i kartek gratulacyjnych, więcej niż przez cały turniej. Przesłanie było jedno: "Dla nas jesteście mistrzami świata, pozostał mecz z Brazylią". To było coś nieprawdopodobnego. Rodacy byli z nas dumni.

Pamięta pan moment obrony rzutu karnego Staffana Tappera w finałach mistrzostw świata 1974? Szwedzi stawiali zarzut, że Tomaszewski zbyt wcześnie wyszedł z bramki.

Zawsze twierdziłem, że nie ma takich rzutów karnych, które zostały obronione, są tylko źle strzelone. Ja byłem pierwszym bramkarzem na świecie, któremu podczas mundialu udało się obronić dwa rzuty karne. Szwedzi faktycznie zarzucali mi, że się ruszyłem, ale proszę mi znaleźć sędziego, który byłby w stanie dostrzec jednocześnie moment uderzenia piłki przez strzelającego i ruch bramkarza? Musiałby mieć chyba ogromnego zeza. Po turnieju zadawałem takie właśnie pytanie i myślę, że to dzięki mnie zmieniono przepisy. Bramkarz mógł potem nawet stać na głowie, ale musiał pozostawać na linii bramkowej.

Co było łatwiejsze: dostanie się na szczyt czy utrzymanie się na najwyższym poziomie?

Zdecydowanie trudniejszym zadaniem jest utrzymanie się na szczycie. Tak jak mówił pan Kazimierz Górski, że każdy głupi potrafi wyskoczyć raz do roku, ale sztuką jest utrzymać dobry poziom. Myśmy taki właśnie wyskok zaliczyli na Wembley, ale udało nam się potwierdzać klasę także w kolejnych latach, czy to w 1974, czy w 1978, kiedy awansowaliśmy do ósemki najlepszych drużyn świata. Część tej drużyny przeszła także do reprezentacji, która w 1982 roku zdobyła medal. Przez dekadę udawało się trzymać określony poziom.

Udało się wykorzystać panu swoje pięć minut?

To były jednak kompletnie inne czasy. Byliśmy zawodowcami socjalistycznymi z etatami w różnych zakładach pracy. W komunizmie ktoś taki jak zawodowy piłkarz po prostu nie istniał. Za medal na mundialu otrzymaliśmy do podziału na całą drużynę około 100 tysięcy dolarów, a tacy Brazylijczycy za zajęcie czwartego miejsca dostali po 70 tysięcy na głowę. Chociaż gdyby nam przed meczem z Niemcami obiecano milion na łebka, to i tak byśmy nie wygrali. Zagraliśmy wtedy na sto procent, więcej wycisnąć się nie dało. To wszystko jest dziś nie do przeliczenia. Takie były to fenomenalne czasy. Poważnie! Gdybym się jeszcze raz urodził, nic bym nie zmienił.

Piłkarzom udawało się godnie żyć, odłożyć trochę grosza?

Naturalnie, że tak. Wtedy przeciętnie zarabiało się w Polsce 1500-2000 złotych, oczywiście na stare pieniądze, a my jako reprezentanci otrzymywaliśmy po 6-7 tysięcy. Tylko cóż z tego, skoro nie było tego na co wydać. Nic nie było, lepsze rzeczy kupowaliśmy podczas wyjazdów na Zachód.

Słyszałem, że dostrzega pan analogię pomiędzy swoją karierą i sportową przygodą Kamila Stocha?

Kamil osiągnął znakomite wyniki indywidualne, ale przy okazji pociągnął za sobą innych, całą drużynę. I to jest dla mnie analogia. Nasz sukces w latach 70. rozpoczął hossę, lepsze czasy dla całego polskiego futbolu.

Próbował pan też szczęścia w roli trenera. Dlaczego ta przygoda trwała tak krótko?

U nas nie było szkoły trenerskiej, żadnej myśli przewodniej. Wszystko się odbywało na nos, a wiadomo, jak to z nim jest. Na nos to można katar złapać. Postanowiłem odpuścić, ponieważ u nas praca w klubach wyglądała zupełnie inaczej od tego, co praktykowano na Zachodzie. Tam jak trener coś powie, to jest to święte. A w Polsce? Albo piłkarze szli w cug, a działacze przymykali na to oko, trwając w przekonaniu, że lepiej zwolnić szkoleniowca, niż wywalić kilku zawodników, albo - co się później okazało - 95 procent meczów było ustawianych. I proszę mi powiedzieć, jaki tu udział ma trener?

Wrocławianin z urodzenia, łodzianin z wyboru - tak się pan kiedyś nazwał. Co takiego jest w Łodzi, że aż tak rozkochała w sobie Jana Tomaszewskiego?

Chodziło o moje sprawy sportowe. Po tym jak skreślono mnie w Legii, kontaktowałem się z wieloma klubami i pytałem o angaż. Wszyscy odpowiadali, że zadzwonią, ale telefon milczał. Wtedy właśnie pomocną dłoń wyciągnął do mnie Łódzki Klub Sportowy. Plułem krwią na treningach i po prawie dwóch latach udało mi się wrócić do reprezentacji. Jeśli mógłbym powiedzieć, że ktoś mi uratował życie, sportowe, ale także to normalne, właśnie był to ŁKS. Ja wiem, że Łódź to jest Piotrkowska i te domy, które się na niej nie zmieściły, ale dla mnie to najwspanialsze miasto świata.

ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #10: Mówiono, że to szaleństwo. A to przemyślany plan Szczęsnego

Próbował pan też sił w polityce. Faktycznie tak mocno uzależnia?

Wciąga bardzo, ale trzeba pamiętać, by podobnie jak w piłce nożnej była to gra zespołowa. Starałem się grać w klubie, ale natrafiałem na ludzi, którzy nie dopuszczali mnie do głosu. Tak jak wtedy, gdy o problemach ziemi łódzkiej próbowałem porozmawiać z Jarosławem Kaczyńskim, którego uważałem i nadal uważam za Kazimierza Górskiego polskiej polityki. Nie dano mi jednak takiej szansy. O nazwiskach mówić nie będę, bo tej osoby już z nami nie ma.

Czyli można zaryzykować takie stwierdzenie, że jedynym uzależnieniem Jana Tomaszewskiego pozostaje piłka nożna?

Zdecydowanie, chociaż Sejm także był dla mnie taką reprezentacją Polski. Na co dzień można się kłócić, ale kiedy przychodzi reprezentować biało-czerwone barwy, powinna panować zgoda.

Źródło artykułu: