Wybitny bramkarz jest postacią zdecydowanie w historii polskiej piłki kłopotliwą. Albo może lepiej by było użyć słowa wytrychu - kontrowersyjną. Jego tyrady w programach telewizyjnych mogą z dnia na dzień coraz bardziej irytować - mediów jest dziś po prostu bardzo dużo, a Jan Tomaszewski jest jednym z tych ekspertów, którzy nie tylko zawsze się chętnie wypowiedzą, ale też nie będą gryźli się w język. I co ważne, mówi składnie, z sensem. A więc jest i będzie zapraszany. Ale jest też druga strona - trudno oprzeć się wrażeniu, że jego opinie coraz rzadziej są szczere i konsekwentne, a coraz częściej podyktowane partykularnym interesem.
Kłopot w tej sytuacji polega jednak na tym, że nawet gdyby ktoś chciał zanegować Tomaszewskiego, to ten broni się karierą. Przecież to, co najlepsze w polskim futbolu reprezentacyjnym wydarzyło się w latach 1972-1982. Kto wie, co by było bez fantastycznych interwencji "Tomka" na Wembley? Na pewno nasza historia byłaby uboższa o rok 1974 - najważniejszy z ważnych.
Gdy w rocznicę spotkania, w 2013 roku, "The Times" zamieścił na swojej stronie artykuł o tamtym spotkaniu, na zdjęciu oczywiście znalazł się Tomaszewski, jako bohater meczu, "który jest pamiętany w obu krajach od 40 lat". Zresztą większość angielskich mediów artykuły rocznicowe poświęciła właśnie polskiemu bramkarzowi.
Bo dla Anglików, trzeba wiedzieć, to spotkanie stało się na lata traumą, końcem ich wielkiej drużyny Alfa Ramseya. A dla nas początkiem wielkiej ery sukcesów. Właściwie drugim początkiem, bo pierwszym były wygrane Igrzyska Olimpijskie w Monachium. Ale tam profesjonaliści z Zachodu nie grali.
Tomaszewski stał się tego dnia jedną z najważniejszych osób w światowych przekazach. Zobaczmy kilka fragmentów: francuskie "L'Equipie" nazwało Tomaszewskiego "diabłem, który dokonywał cudów, wyłapując wszystkie piłki", włoski "Il Messagero" pisał, że "Tomaszewski podpisał paszport polskiej piłki nożnej na mistrzostwa świata", zaś inny włoski dziennik, "Corriere della Serra" zaznaczył, że "to, czego dokonywał na Wembley, przechodzi ludzkie wyobrażenie". To najciekawsze fragmenty, poza tym większość cytowanej przez Polską Agencję Prasową w tamtych dniach prasy zagranicznej po prostu zauważa doskonała grę bramkarza. Doszło do prawdziwej eksplozji sławy Tomaszewskiego, która oczywiście z perspektywy roku 2018, roku mediów wszędobylskich i mediów społecznościowych, może wydać się śmieszna, ale wtedy taka nie była.
Anglicy dostali naprawdę spory cios, zostali sprowadzeni na ziemię. Przecież przed spotkaniem to właśnie Tomaszewski, razem z Jerzym Gorgoniem, mieli być najsłabszymi punktami naszego zespołu. Słynna jest tyrada Briana Clougha, który nazwał w telewizji Tomaszewskiego klaunem. Dopiero po ponad 30 latach, może nawet już po śmierci genialnego angielskiego trenera, okazało się, że miał więcej niż rację. Żeby jednak mogło dojść do takich wniosków, Tomaszewski musiał zacząć wychodzić z lodówki w programach telewizyjnych, zmieniać partie polityczne, co chwila zmieniać front i udawać, że nic się nie stało.
Na razie jest jeszcze jak gwiazdor muzyki, który właśnie nagrał swój wielki hit i w ciągu wieczoru stał się multimilionerem. I już zawsze nim będzie, bo nawet w najgorszych chwilach będzie mógł odcinać kupony.
Legenda mówi, że gdy kilka dni po meczu na Wembley Polacy grali z Irlandią w Dublinie, Tomaszewski ruszył do wyjścia z szatni jako pierwszy, choć tego dnia nie miał w ogóle bronić. Gdy zobaczył, że nikt inny nie rusza się z miejsc zapytał: "Panowie, idziemy?". Któryś z piłkarzy odparł mu: "Idź sam, skoro w pojedynkę pokonałeś Anglię, to i z Irlandią dasz radę".
Wembley stało się na lata jego wizytówką, jednak Tomaszewski wkrótce udowodnił, że nie jest "One Hit Wonder" jak ładnie mówią Anglicy, czyli "Artystą jednego przeboju". Podczas mundialu w RFN stał się jednym z głównych aktorów, a jego obrona rzutu karnego Staffana Tappera to jeden z tych momentów, który nas doprowadził na podium mundialu. Zresztą i w Szwecji ten mecz został zapamiętany długo. Szwedzi nie mogli pogodzić się z tym, że Tomaszewski zbyt wcześnie wyszedł z bramki (co zresztą nie jest prawdą). Tapper opowiadał mi kiedyś, że po 20 latach od tego znakomitego zresztą meczu, zawodnicy spotkali się ponownie i tym razem karnego strzelił.
Tych momentów Tomaszewski miał więcej. Zresztą również na naszym podwórku był jednym z najlepszych ligowych bramkarzy, a przecież naprawdę znakomitych specjalistów w lidze nie brakowało. Stał się na lata punktem odniesienia dla polskich bramkarzy. Młodzi bramkarze zaczynali być do niego porównywani. Zresztą już dwa tygodnie po Wembley gazety zaczęły szukać "następców Tomaszewskiego". Pozycja medialna, którą osiągnął po zakończeniu kariery jest trudna do porównania z jakimkolwiek innym graczem.
Warto jednak pamiętać, że droga pana Janka do chwały była, delikatnie mówiąc, najeżona przeszkodami. Trudno pewnie znaleźć drugiego człowieka, który po drodze zaliczył tyle upadków.
Urodził się we Wrocławiu, dokąd jego rodzina przeprowadziła się z Wileńszczyzny. Ojciec, Stanisław, pracował w Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych. Tomaszewski był więc przedstawicielem całkiem nieźle sytuowanej ówczesnej klasy średniej. To zresztą znalazło potwierdzenie wkrótce po tym, jak przyszedł na świat. Rodzina przeprowadziła się do nowego bloku na Świerczewskiego zaraz przy dworcu głównym PKP. Za blokiem było boisko TKKF, gdzie spędzał większość czasu. W wieku 14 lat trafił do Gwardii Wrocław. Wynalazł go na podwórku trener Leszek Zalewski, który, tak się złożyło, był krewnym matki piłkarza. Z Gwardii trafił do Śląska, gdzie w końcu dostał szansę w meczu z Odrą Opole. Był na tyle przekonujący, że wkrótce pierwszy bramkarz, Klaus Masseli, odszedł do bytomskich Szombierek i "Tomek" zajął jego miejsce.
Wiele już wtedy wskazywało na to, że będzie gwiazdą. Jego pierwszy trener w drużynie seniorów, Franciszek Głowacki, powiedział mu: "Stać cię na więcej. Możesz być następcą Kostki w kadrze narodowej. Niech tylko woda sodowa nie uderzy ci do głowy". Słowa Głowackiego znalazły potwierdzenie w powołaniach do kadry młodzieżowej. Tomaszewski pojechał na zgrupowanie pełen nadziei, a wrócił zdruzgotany. Został przez kolegów wyśmiany jako nieruchawy sztywniak, z którego nic nie będzie. Zawziął się i pracował. Gdy Śląsk spadł do II ligi ojciec Janka uznał, że ten powinien przenieść się do Warszawy, do Legii.
Jesień 1971 roku to był dla niego czas wielkiej nadziei i klęski. Najpierw zadebiutował w kadrze narodowej, ale nie było tak jak sobie wymarzył.
Zacytujmy Krzysztofa Wągrodzkiego ze "Sportowca": Przed meczem Polska - NRF w Warszawie jeden z bramkarzy musiał wrócić do domu, gdyż wykryto u niego starą, niewyleczoną kontuzję, zaś drugi oświadczył, że źle się czuje i nie będzie grał (pierwszy to Jan Gomola, drugi to Piotr Czaja - red.). Kazimierz Górski musiał więc powołać kogoś nowego. Tym nowym był Jan Tomaszewski, zawodnik Legii i reprezentacji młodzieżowej. Nie zagrał źle. Puścił jednak trzy bramki i kibice - skorzy do wydawania nieprzemyślanych sądów - jednogłośnie uznali go winnym porażki". Był to jego oficjalny debiut, nieoficjalnie zagrał kilka dni wcześniej w wygranym 4:0 meczu z Polonią Warszawa.
ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #8. Kołodziejczyk: Ekstraklasa nie weryfikuje żadnych umiejętności
Dziewięć dni po meczu z Niemcami, w którym jedna z bramek wpadła zaraz po tym, jak krzyknął "moja!", zdołowany Tomaszewski pojechał z Legią do Bukaresztu i zawalił mecz z Rapidem w Pucharze UEFA. Można było odnieść wrażenie, że świetnie zapowiadająca się kariera nagle się po prostu skończyła. Tomaszewski był wygwizdywany przez własnych kibiców. Gdy wychodził na boisku w Poznaniu, jako reprezentant młodzieżówki, został potraktowany brutalnie. Chciał zejść, ale Andrzej Strejlau powiedział mu wtedy: "Masz bronić. Masz im udowodnić, że jesteś dobry". Może właśnie tego dnia Strejlau uratował mu karierę? Rzucił go na głęboką wodę i kazał pływać albo tonąć. Może brutalne, ale Strejlau doskonale wiedział, że Tomaszewski "pływać" potrafi.
Kazimierz Górski dał mu jednak odpocząć od poważnej piłki. W 1972 roku stawiał głównie na Mariana Szeję i Huberta Kostkę. Ale w marcu 1973 roku postanowił raz jeszcze wypróbować "Tomka". Bramkarz miał już 25 lat, był postacią w lidze. Górski powołał go na mecz z Walią w Cardiff.
W "Sportowcu" czytamy: "Do ostatniej chwili nie wiadomo było, kto wyjdzie na boisko Cardiff City. Tomaszewski czy Marian Szeja? W dniu meczu Kazimierz Górski wezwał Tomaszewskiego na rozmowę.
- Chcesz grać? - zapytał.
- Jestem do dyspozycji - odpowiedział. Sekunda wahania, niepewność w głosie przeważyłaby szalę na korzyść Szei.
- Wiedziałem, że jest ryzyko. Wiedziałem, że gdy zawiodę, gdy puszczę jakąś głupią bramkę, będzie to koniec Tomaszewskiego jako bramkarza. Byłem jednak dobrej myśli."
Polska przegrała w Cardiff 0:2, ale Tomaszewski bronił dobrze. Górski już wiedział, że ma bramkarza na lata.