Dawniej było tak, że reporter sportowej gazety jechał na zgrupowanie i raz na tydzień napisał relację, jak to piłkarze biegają po górach, albo próbują grać w kopnym śniegu po kolana czerwoną piłką. W szczegóły nikt nie wchodził, bo i miejsca w gazecie nie było, a i czytelnicy nie byli tak rozbestwieni jak dzisiaj.
Piłkarze mieli większy luz, na więcej sobie mogli pozwolić i rzeczywiście na więcej sobie pozwalali. Posiadówki przy "wodzie ognistej" nie były rzadkością, a nocne Polaków rozmowy kończyły się o świcie. Tak wykuwała się forma i tak tworzył się "team spirit". Niby wszyscy wiedzieli, że picie gorzały sportowi nie sprzyja, ale zima w polskiej piłce trwała tak długo, że powszechne było przekonanie, iż przygotować to się jeszcze każdy zdąży. Pracowano więc za dnia nad kondycją, a nocami budowano relacje w drużynie. Czasem także kontakty z prasą, jak się na zgrupowanie zabłąkał jakiś dziennikarz. Trenerzy niby tych popijaw nie pochwalali, ale że lata komuny nauczyły wszystkich zasady "żyj i daj żyć innym", przymykali oko na imprezy w pokojach. Zresztą sami też je robili. I tak to się kręciło przez całe dziesięciolecia. Afer prawie nie było, bo nie było mediów, albo dziennikarze byli "zblatowani". Chyba że ktoś przegiął na maksa, doszło do jakiegoś wypadku, interwencji milicji, czyli że było zbyt grubo, żeby sprawę zatuszować.
Jeszcze w latach 90. na zgrupowaniu "młodzieżówki" jeden piłkarz rozbił drugiemu samochód, bo musiał gdzieś w nocy wyskoczyć. A na zgrupowaniu Legii znany napastnik tak się "naoliwił", że wypieprzył się na chodnik i przyrżnął głową w krawężnik. Takie to były przygotowania… O diecie i kulkach mocy mowy jeszcze nie było (z podziwu wyjść nie mogę, jakie ówcześni sportowcy musieli mieć zdrowie, zważywszy na to co jedli, jakiej jakości alkohol pili, jakie ilości kiepskich papierosów palili).
O tym, że napastnik wyrżnął głową w krawężnik, kibice dowiadywali się dużo później. Na przykład po kilku dniach, bo trener zawodnika odsunął od drużyny. Ale o setkach takich incydentów nikt się nigdy nie dowiedział. Dziś standardy są zupełnie inne. Na zgrupowania jeżdżą całe armie medialne. Dziennikarze zaglądają zawodnikom nawet do pokojów, gdy ci kładą się do łóżek. Piłkarze musieli zaakceptować, że budzą się i chodzą spać w obecności kamer i mikrofonów. Musieli się nauczyć, że uczestniczą w nieustannym spektaklu typu "Big Brother", a to, co mówią, jedzą, czy jak się zachowują, jest tak samo ważne jak to, jak prezentują się na boisku.
Sposób, w jaki ostatnio zgrupowanie na Florydzie pokazała Legia, to był istny medialny most powietrzny. Godziny reportaży, relacji z meczów, spotkań, wywiady, zabawy słowne. Cuda na kiju. Do niektórych formuł dziennikarskich można by się przyczepić, ale generalnie imponujące! Mają rozmach...
Dziś nie wystarczy perfekcyjnie przygotować zgrupowanie na innym kontynencie. Trzeba je jeszcze dobrze "sprzedać". I to się Legii za Wielką Wodą udało. Zyskałem na przykład wiele sympatii do Cristiana Pasquato, widząc co mówi, jak wesołym jest człowiekiem i jak śpiewa "Sono Italiano vero". Prawdziwy Włoch! I nawet na chwilkę zapomniałem, że jesienią nic w Legii nie pokazał. Ale czy nie na tym właśnie polega medialna sztuka iluzji?
Podałem przykład Legii, ale przecież dzisiaj zgrupowania zimowe pokazują klubowe telewizje nie tylko z ekstraklasy, ale nawet z 1. ligi. Świat się zmienił.
Ktoś złośliwy powie: czy Legia gra dzięki temu lepiej? Czy wygrała na Florydzie jakiś mecz? Nie, ale wzbudziła zainteresowanie, pokazała nowych zawodników, buduje koniunkturę przed rundą wiosenną. Od tej pory wysyłanie licznej grupy medialnej (kilkanaście osób) na zgrupowania stanie się normą. Legia wyznacza standardy, za nią pójdą inni.
Tematem dla mediów zimą wcale nie muszą być skoczkowie, sukcesy Stocha, czy gole Lewandowskiego w Bundeslidze. W przerwie od rozgrywek mogą się nadal sprzedawać polscy ligowcy i polskie kluby.
Najlepszym tego przykładem kopniak w kręgosłup napastnika Legii Eduardo da Silvy. Kontuzja nowej gwiazdy Legii to był temat, który na chwilę przykrył wszystko inne w sportowych mediach. Były lamenty, obawy, memy i żarty. Jeden poznański dziennikarz nawet musiał się tłumaczyć, że wcale nie śmiał się z nieszczęścia legionisty.
Kontuzja Eduardo okazała się mniej groźna, niż się wydawało. Brazylijczyk z chorwackim paszportem ma szybko wrócić do zdrowia, a łatkę wiecznego pechowca przyklejono mu zbyt wcześnie. To ważne, bo przecież pechowcy nie są nikomu potrzebni.
Znacie tę anegdotkę, jak w korporacji, na biurku jednego z dyrektorów, leży sterta CV kandydatów do pracy? Dyrektor widząc, że przejrzenie tych aplikacji zajmie mu całe wieki, bierze połowę teczek i wyrzuca je do kosza. - Co ty robisz? Skąd wiesz, czy tam nie było kogoś wartościowego?! - krzyczy zdumiony kolega z pokoju. Na co dyrektor odpowiada ze spokojem: - Niepotrzebni są nam ci, którzy mają pecha…
Dariusz Tuzimek
Futbolfejs.pl
Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->
ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #10: Mówiono, że to szaleństwo. A to przemyślany plan Szczęsnego