Legia - Lech. Kasper Hamalainen - niespotykanie spokojny Fin

PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Kasper Hamalainen
PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Kasper Hamalainen

To będzie jego 18 wojenka warszawsko-poznańska. Jest zaprawiony w tych bojach jak mało kto. Zasłużył się dla obu klubów i – o paradoksie – ktoś tak pozytywny jak on wywołuje największe negatywne emocje.

Tomasz Lipiński

Nie on jeden walczył po obu stronach barykady. Jednak kiedy Arkadiusz Malarz bronił barw Lecha (wiosna 2006), to nie był jeszcze główny konkurent Legii w walce o tytuł. Co innego Kasper Hamalainen, który żyje w takich czasach, w których zarówno ligowy, jak i pucharowy tort jest brany w całości przez jednych lub drugich albo dzielony między nimi.

Choć już dwa lata minęły od przeprowadzki Fina z Poznania do Warszawy, to zwłaszcza przy okazji meczów na szczycie Ekstraklasy odżywają i kipią złe emocje. Zbyt wiele zrobił dla Lecha, za szybko w Legii zdążył mu zaszkodzić, zbyt duży wpływ ma na wynik, żeby potraktować go z obojętnością.

Na pewno w Poznaniu miał łatwiej, mimo że na status ligowej gwiazdy, którą już był, przechodząc do Legii, musiał dopiero zapracować. Tam od pierwszego meczu, w którym pokonał Michala Peskovicia z Ruchu Chorzów, taktyka i gra układały się pod niego. Szybko przekonał Mariusza Rumaka, a później przekonywał kolejnych trzech trenerów Lecha, z którymi pracował, że jest nie do zastąpienia. Trzeba mu tylko zostawić na boisku wolną rękę, a on odpłaci dobrymi liczbami i cennymi golami. Od lutego 2013 roku do grudnia 2016 strzelił 33 gole i uzbierał worek asyst.

Smak rywalizacji z Legią poznał 27 października 2013 roku, kiedy oba kluby dały sobie po razie, a on spędził na boisku pełne 90 minut. To w Lechu zdarzało mu się częściej niż rzadziej, a już występy w podstawowym składzie były w zasadzie normą. Do niedawna diametralnie inaczej wyglądało to w Legii, w której nauczył się sztuki cierpienia. Nie dość, że mistrzowie Polski zabrali go z Lecha i skazali na ostracyzm w całej Wielkopolsce, to zdegradowali do roli rezerwowego. W ten sposób jakby dodatkowo chcieli upokorzyć największego rywala: – Widzicie, u was był gwiazdą, a u nas łapie się tylko na ławę.

ZOBACZ WIDEO AS Monaco bez Glika dało radę. Bordeaux pokonane [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

U Stanisława Czerczesowa, Besnika Hasiego i Jacka Magiery wielkie piłkarskie wydarzenia przechodziły mu koło nosa. Ledwo je musnął, jak Ligę Mistrzów, w której zaliczył parominutowy epizod w ostatnim meczu grupowym ze Sportingiem Lizbona. Pierwszy i ciągle ostatni występ przeciwko Lechowi od pierwszej minuty zaliczył w październiku poprzedniego roku i tak się złożyło, że był to najsłabszy od lat mecz i najwyższa porażka Legii w Poznaniu. Zresztą wtedy w Legii już zawiadywał Romeo Jozak. We wcześniejszych sześciu grywał ogony, w sumie nie uzbierało się 90 minut, a nie raz się zdarzało, że wchodził w doliczonym czasie gry. Niby mało, prawie nic, ale dwa z tych wejść wstrząsnęły wynikiem. Po raz pierwszy 22 października 2016 roku. Po wyrównaniu z rzutu karnego Marcina Robaka trener Magiera rzucił na rozgrzany po krótkiej bijatyce plac chłodnego Fina, a ten skorzystał z błędu sędziego asystenta i ze spalonego zapewnił zwycięstwo 2:1. W rewanżu jego cios zadany w ostatniej akcji meczu zabolał jeszcze bardziej. Bo przecież coś identycznego dwa razy z rzędu nie miało prawa zaistnieć.

Były to jednak tylko dwa mecze, po których poczuł się bohaterem. Czyli tym, kim w Poznaniu był przynajmniej raz w miesiącu, a bywało i częściej. Dzielnie znosił to stołeczne czołganie, nie narzekał, nie skarżył się w wywiadach, nie jątrzył w szatni. To nie byłoby w jego stylu. Bo jego styl jest inny od ogólnie znanego. Nie tylko sprawia wrażenie kulturalnego i opanowanego, ale też taki jest. Mało co i kto są w stanie wyprowadzić go z równowagi, a co dopiero jakiś trener, który na niego nie stawia, kilka kolejnych meczów przesiedzianych na ławce, prowokujący Łukasz Trałka czy brutalnie faulujący przeciwnik. Zdarzyła się taka sytuacja podczas jednego ze sparingów Legii na ostatnim obozie w Hiszpanii, kiedy Hamalainen został potraktowany bez pardonu i nic. Znów zachował fińską krew. W szatni koledzy pytali go, kiedy ostatni raz puściły mu nerwy i czy kiedykolwiek. Fin na poważnie się zastanowił i po dłuższej chwili odpowiedział, że i owszem, raz w życiu wyszedł z siebie. Miał wtedy 15 lat.

U Jozaka tym bardziej nie ma powodów do zdenerwowania. Chorwat przywrócił mu generalskie szarże. Za rządów Magiery w podstawowym składzie w tym i poprzednim sezonie w sumie wybiegł 14 razy, teraz trener zdecydowanie na niego postawił i już wyszło 16 razy. I nie zawodzi się.

Hamalainen perfect day zapisał pod datą 16 lutego, bo w 10 minut skompletował pierwszego hat-tricka w Ekstraklasie. Oczywiście tylko w świetle tego faktu wyglądało to imponująco, po wejściu w szczegóły na tym wzorowym obrazie można dostrzec pewne rysy. Fin zaliczył 42 kontakty z piłką, pierwszy w trzeciej minucie, ostatni w 42. Zanotował 10 strat, w tym zanim jeszcze strzelił pierwszego gola, miał ich pięć z rzędu, wszystkie na połowie Śląska, raz był faulowany, sam nie faulował. Zresztą od zawsze uchodził za boiskowego dżentelmena, jego pięć żółtych kartek w Ekstraklasie i nie więcej niż jedna w sezonie należy traktować w charakterze wyjątków od reguły. Ze Śląskiem często też gościł na własnej połowie i tutaj grał bardzo odpowiedzialnie, bo na 15 kontaktów z piłką niedokładnie podawał tylko raz.

Po hat-tricku jego dorobek dla Legii Jozaka urósł do sześciu goli. Brakuje mu już tylko jednego do wyrównania osiągnięć w pracy z Magierą. Najbardziej owocna w bramki okazała się współpraca z Maciejem Skorżą w Lechu – 15 goli. Rumakowi podarował 12, Krzysztofowi Chrobakowi – 1, Janowi Urbanowi – 5, Czerczesowowi – 3, Hasiemu – 1. I to wszystko złożyło się na całkowity bilans 50 trafień w Ekstraklasie.

Dużo jak na nienapastnika i niepomocnika, jak na zawodnika, którego trudno przypisać do konkretnej pozycji i w którym trudno znaleźć jakiś element piłkarskiego wyszkolenia lub wrodzonej cechy zdecydowanie wyróżniającej na tle tłumów. Ani szybki, ani żaden wielki drybler, o sile – także strzału – nawet nie wspominając. W naszej lidze znajdziemy wielu szybszych lub lepiej wyszkolonych technicznie, lub grających lepiej głową, ale też żadnego tak wyrównanego w każdym z tych elementów. Jak u jednego bryluje prawa noga, to szwankuje lewa, jak obiema nogami posługuje się znakomicie, to nie ma czego szukać w powietrznych pojedynkach, jak jest szybki, to kondycja nie ta lub na odwrót. Tymczasem na co nie spojrzeć, tam Fin trzyma dobry poziom.

Najbardziej jednak zwracają uwagę jego inteligencja, technika użytkowa, opanowanie i umiejętność przewidywania. Ma facet instynkt. Umie mądrze biegać. Czuje, gdzie się ustawić, kiedy i w którym kierunku ruszyć. Potrafi zniknąć z radarów i nagle się pojawić w odpowiednim miejscu i czasie. A mecze Legii z Lechem to bez wątpienia jego czas.

Źródło artykułu: