Tomasz Lipiński
Gdyby po dwóch pierwszych meczach pod wodzą Piotra Stokowca oraz przez wyjazdem do Kielc i derbami z Arką chcieć wyważyć nastroje panujące w Gdańsku, to pesymizm i frustracja przy spokoju i mocnej wierze w zespół wyglądałyby jak armia orków przy hobbitach. Potworna dysproporcja i ledwo tląca się iskierka nadziei, że jakoś to będzie.
Mecze z Legią i Lechem, które miały pomóc nowemu trenerowi uporządkować pewne sprawy i znaleźć punkty, o które można byłoby się oprzeć w projektowaniu ciekawszej przyszłości, pozostawiły wrażenie jeszcze większej pustki niż dwie bezdyskusyjne porażki. Znikąd ratunku. Z 16 piłkarzy, których rzucił na poligon, przez pełne 180 minut wytrwało na nim tylko pięciu: Dusan Kuciak, Adam Chrzanowski, Joao Nunes, Daniel Łukasik i Sławomir Peszko, ale istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że mając więcej zmian do dyspozycji, nie odstrzeliłby tylko Słowaka w bramce.
Wydaje się, że trener szybko zabrał się w Gdańsku do robienia uczciwych porządków, bez zamiatania pod dywan. U niego nie będzie więc pozorowania, wożenia się w drużynie za zasługi ani miejsca dla wypalonych gwiazdorów, nie potrzeba też tak zwanych mentalnych przywódców, którzy o podjęciu sportowej rywalizacji dawno już zapomnieli. Sprowadzenie na ziemię nietykalnych wcześniej braci Paixao, postawienie jasno sprawy przed Sebastianem Milą, Milosem Krasiciem czy Jakubem Wawrzyniakiem wyglądało jak otworzenie cudzych drzwi kopniakiem. Mocne, ale w tej sytuacji nieuniknione. Choćby dla oczyszczenia atmosfery i dla wyrwania kilku piłkarzy ze strefy komfortu, których atrakcje barwnego Trójmiasta i brak presji ze strony władz klubu kompletnie rozleniwiły i rozpuściły, a nawet pozwalały przymknąć oko na powtarzające się spóźnienia w wypłatach.
Żeby Titanic z Gdańska, na którym do niedawna wszyscy dobrze się bawili, nie poszedł na dno, nieuniknione też będzie załatanie dziur. Po 28 kolejkach więcej goli od Lechii stracił tylko Bruk-Bet. W całym sezonie średnia wyniosła 1,7 gola na mecz, w 2018 roku podskoczyła do 2,1. Tylko w sześciu spotkaniach Kuciak zachował czyste konto, jego najdłuższa passa (w listopadzie) wyniosła 267 minut. Zupełnie bez porównania do tego, co zdarzyło się na finiszu poprzedniego sezonu. Wtedy bramkarz i cała defensywa przeszli przez grupę mistrzowską suchą stopą: cztery zwycięstwa do zera plus trzy bezbramkowe remisy, ale nawet to nie dało przepustek do europejskich pucharów.
Z tamtego muru ostała się tylko jedna cegła – Kuciak. Pochopnie sprzedano Mario Malocę, chyba też nikt w Gdańsku nie podejrzewał, że aż tak trudną do zasypania dziurę zostawi Rafał Janicki: najbardziej doceniony po tym, jak już go zabrakło. Kontuzja wykluczyła Lukasa Haraslina, zjazd w niebyt zaliczył Wawrzyniak.
Stokowiec wprowadził grę trójką środkowych obrońców, dwójką wahadłowych i duetem defensywnych pomocników. To najlepsza i sprawdzona w bojach przez wielu polisa ubezpieczeniowa dla bramkarza, jaką wymyślono w futbolu. Skoro system jest w porządku, to ludzie musieli zawieść. Z Legią błędy indywidualne popełniali wszyscy środkowi, na prawej stronie energia roznosiła chaotycznego Stolarskiego, ale o tym, że czego innego Stokowiec oczekuje od zawodnika na jego pozycji, świadczyły szybkie zmiany zarówno w Gdańsku, jak i w Poznaniu.
Dobrym materiałem wydaje się Filip Mladenović, który wchodząc na zmiany w obu meczach, zabłysnął światełkiem w tunelu. Pytanie tylko brzmi, czy z takim samym oddaniem i ochotą będzie wracał i bronił, jak atakował bramkę przeciwnika. Mimo wszystko trudno sobie wyobrazić dzisiejszą, czołgającą się Lechię bez gracza jego formatu.
Inny delikatny temat to defensywni pomocnicy. Za Łukasikiem i Simeonem Sławczewem nie przemawiają liczby w ofensywie. Obaj bez asysty, Bułgar z pierwszym trafieniem dopiero w 27 kolejce. W takiej sytuacji bronić ich pozycji powinny statystyki zespołu po stracie piłki. Nic z tego. Lekcji efektywności połączonej z efektownością udzielił im duet Maciej Gajos – Łukasz Trałka.
Bez oddania, poświęcenia i cierpienia wszystkich i każdego z osobna, a z myśleniem, że potencjał jest i kiedyś w końcu eksploduje, Lechia może zjechać jeszcze niżej. Że niemożliwe? Że prędzej w grupie spadkowej będzie wyglądała jak Śląsk (z braćmi Paixao) w sezonie 2013-14, który wygrał pięć z siedmiu meczów i nie przegrał żadnego? To jasna strona księżyca. Na ciemną wskazuje przykład Górnika Zabrze.
Wróćmy do sezonu 2008-09. Do Zabrza za sprawą firmy Allianz zjechały wielkie pieniądze i za nimi takie same plany. Zatrudniono Henryka Kasperczaka, nakupowano piłkarzy, których wskazał wybitny trener. Patrzono w gwiazdy, a tymczasem powoli grunt usuwał się spod nóg. Aż nastąpiło tąpnięcie, w które od początku do samego końca nikt nie wierzył. Bogaty i potencjalnie "pucharowy" Górnik zajął przedostatnie miejsce.
Trener Stokowiec też już jedną lekcję pokory i cierpliwości odebrał. 12 maja 2014 roku przejął od Oresta Lenczyka Zagłębie Lubin. Do końca sezonu zostały cztery kolejki, które miały wystarczyć do wydostania się ze strefy spadkowej. Od bezpiecznej Cracovii dzieliły cztery punkty i właśnie mecz z Pasami na własnym stadionie czekał trenera na dzień dobry. Porażka 1:2, a po niej trzy kolejne, w tym ostatnia walkowerem, pociągnęły Zagłębie do pierwszej ligi. Były to jednak złe miłego początki.
W Lechii, gdzie oczywiście dostał więcej czasu na wprowadzenie planu awaryjnego, aż tak dramatycznego scenariusza w ogóle nie bierze pod uwagę, ale skojarzenia między tamtym Zagłębiem a dzisiejszą Lechią nasuwają się same przez się. I tam, i tu zastał armię zdemotywowanych, za dobrze opłacanych i rozpieszczonych cudzoziemców, których czym prędzej albo trzeba przegonić, albo zmusić do pracy i zmiany mentalności. Trzecim wyjściem będzie spadek.
ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #18. Wariactwo. Arkadiusz Milik z kibicami na masce samochodu