Gdyby Uli Hoeness po wyjściu z więzienia nie został ponownie prezydentem klubu, naszym dyrektorem sportowym byłby dzisiaj Philipp Lahm, a trenerem Thomas Tuchel - taki wpis jednego z kibiców Bayernu znalazłem w minionym tygodniu na Twitterze, kiedy świat obiegła informacja, że były trener Mainz i Borussii Dortmund dał Bayernowi kosza. Świat niemieckiej piłki zmienia się na naszych oczach. Do niedawna było tak, że kogo Bayern chciał, tego Bayern miał.
Marzenia piłkarzy już nie kończą się na Bayernie. Naby Keita już jest zawodnikiem Liverpoolu, Leon Bailey to zadeklarowany fan Chelsea i też nie ukrywa, że gra na Wyspach to jego cel. Ba, nawet Timo Werner wspominał ostatnio, że marzyłyby mu się występy dla Manchesteru United. Co więcej, rynek transferowy tak mocno się rozwinął, że dziś Bayernu nie stać już na każdego piłkarza biegającego po niemieckich boiskach. Nawet jeśli Karl-Heinz Rummenigge zapewnia, że w razie potrzeby będą w stanie wydać 100 milionów na jednego piłkarza, to dziś stawki za tych najlepszych są przecież wyższe.
Ale to nie tylko kwestia piłkarzy. Przykłady Tuchela, a wcześniej Philippa Lahma czy Maksa Eberla, którzy także odrzucili monachijskie oferty, pokazują, że Bayern stracił nieco ze swej magii. I tak jak miało to miejsce w przypadku Hasana Salihamidzicia, który został dyrektorem sportowym trzeciego wyboru, tak też i przyszły trener Bayernu będzie musiał zmagać się ze świadomością, że wybrano go tylko dlatego, że inne opcje były niedostępne.
Bawarski (nie)porządek
Kiedy w grudniu zeszłego roku wspomniany Salihamidżić zapewniał w mediach, że sprawa nowego szkoleniowca ostatecznie rozstrzygnie się na przełomie stycznia i lutego, wydawało się, że chodzi o Thomasa Tuchela. Po pierwsze – tylko on z trenerów prezentujących odpowiednią klasę pozostawał bez kontraktu, a skoro "Brazzo" podał konkretny termin, można było przypuszczać, że jest już z nowym coachem po słowie. Po drugie zaś – mniej więcej w tym samym okresie Bayern podawał do opinii publicznej informacje o zatrudnieniu Pepa Guardioli i Carlo Ancelottiego. Tymczasem mamy kwiecień, a nowego szkoleniowca nadal brak. Wiemy już zatem, że w grudniu Salihamidżić blefował. Wiemy też jednak nie od dziś, że to nie on pociąga w klubie za sznurki. Jest tylko marionetką w rękach Hoenessa. I to wszechmocny Uli podejmuje wszystkie strategiczne decyzje w klubie. Tym razem jednak nieco przeszarżował.
W zdecydowanej większości klubów jest tak, że to dyrektor sportowy mianuje trenera i on odpowiada potem za wybór. Bywa też i tak, że decyzja o wyborze szkoleniowca zapada na jeszcze wyższym szczeblu, zwłaszcza jeśli w klubie nie ma funkcji dyrektora sportowego. A w Bayernie jest jeszcze inaczej. Raz, że dyrektor sportowy nie posiada tak wielkiej autonomii, by w pojedynkę podejmować strategiczne dla klubu decyzje, dwa, że w przypadku wyboru trenera w Bayernie musi nastać jednomyślność czterech najważniejszych osób w klubie – Ulego Hoenessa, Karla-Heinza Rummenigge, Hasana Salihamidżicia i Jana-Christiana Dreesena. Trzech z nich chciało Tuchela właściwie od razu. Rummenigge natychmiast nawiązał z nim kontakt i usłyszał, że były szkoleniowiec BVB jest bardzo zainteresowany posadą w Bayernie.
Uli przekonał jednak całe gremium, by po zwolnieniu Ancelottiego postawić na sędziwego Jupp Heynckesa. Nie był w 100 procentach przekonany do Tuchela. Być może przez pryzmat jego wybuchowego charakteru. Tuchel to nie Salihamidżić, nim nie da się sterować. Jest niepokorny, oschły w kontaktach, pewny siebie i cholernie inteligentny.
Ponadto "Bild" informował też o buncie wewnątrz zespołu. Rzekomo zdecydowana większość bayernowych gwiazd miała się opowiedzieć przeciwko Tuchelowi, a Hoeness uchodzi za szefa, który bardzo dba o harmonię wewnątrz grupy. Wierzył zresztą do samego końca, że uda mu się urobić Heynckesa i nakłonić go do przedłużenia umowy jeszcze o rok w nadziei, że pozycja negocjacyjna Bayernu w 2019 znacząco się poprawi. Niemieckie media spekulują, że najprawdopodobniej właśnie wtedy do klubowego futbolu będzie chciał powrócić Joachim Loew, ponadto do wzięcia będzie wreszcie Julian Nagelsmann. Hoeness bał się popełnić podobne faux pas jak w 2013 roku, kiedy to pospieszył się z decyzją o zatrudnieniu Guardioli. W sumie nie miał wyjścia, jeśli taki trener pojawia się na rynku, to należy zrobić wszystko, by go pozyskać. Ale Heynckes miał podobno lekki żal do przyjaciela, bo wcale nie chciał wówczas kończyć przebogatej kariery. Heynckes grał więc tym razem na zwłokę.
No i spóźnił się dwa tygodnie. Według "Sueddeutsche Zeitung" Tuchel, który przez cały czas pozostawał w kontakcie z Rummenigge, poinformował w ubiegły czwartek kierownictwo Bayernu, że podpisał wstępną umowę z "innym topowym klubem z zagranicy". Już następnego dnia zorganizowano telekonferencję z Tuchelem, w której uczestniczyła cała wierchuszka Bayernu. Próbowano przegadać Tuchela i nakłonić go do zmiany decyzji, ale ten pozostał nieugięty. No i ruszyła medialna machina. Zaczęły się spekulacje, dokąd Tuchel ma trafić. "Kicker" pisał o Arsenalu, "Bild" o PSG (według gazety Tuchel był na rozmowach w Paryżu i zachwycił szefów klubu nienagannym francuskim), a inne media dopisywały jeszcze do tej listy londyńską Chelsea.
Jakby tego było mało, angielska telewizja Sky poinformowała w zeszłym tygodniu, że Tuchel wcale nie wypadł jeszcze z kręgu zainteresowań Bayernu, a i sam zainteresowany najchętniej rzeczywiście podjąłby pracę w Monachium. Pomieszanie z poplątaniem. Totalny chaos. I w mediach, i w Bayernie. Chaos zupełnie niepodobny do uporządkowanego zazwyczaj monachijskiego świata.
Jeśli nie Tuchel, to kto?
Przyjmijmy jednak, że Tuchel nie zmieni zdania i pójdzie pracować za granicę. Na przekonanie Juppa też raczej nie ma co liczyć. Gdzieniegdzie pojawiają się kandydatury Mauricio Pochettino czy nawet Arsene’a Wengera, gdyby ten po sezonie odszedł w końcu z Arsenalu. Obie kandydatury trzeba jednak włożyć między bajki. Z kilku powodów. Po pierwsze – jednym z głównych kryteriów przy wyborze nowego szkoleniowca ma być znajomość języka niemieckiego. To wykluczałoby z wyścigu Pochettino, choć zupełnie inną sprawą jest to, czy on w ogóle byłby zainteresowany opuszczeniem trenerskiego gwiazdozbioru, jakim stała się liga angielska, na rzecz zmonopolizowanej przez Bayern Bundesligi. Bardzo wątpliwe. Wenger natomiast doskonale mówi po niemiecku, ale trudno sobie wyobrazić, by Bayern, po nieudanej przygodzie z Ancelottim, brał pod uwagę kolejnego trenera starszej daty, który na dodatek niczego wielkiego z Arsenalem przez te wszystkie lata nie wygrał.
Tak naprawdę na ten moment są tylko trzy realne opcje. To Ralph Hasenhuettl z RB Lipsk, Niko Kovac z Eintrachtu Frankfurt i Lucien Favre z Nicei. Każdy z tych kandydatów ma zalety i wady. Wszyscy mają obowiązujące kontrakty z klubami i wykupienie ich – może z wyjątkiem Favre’a, który ma dość niską klauzulę odejścia, opiewającą na 3 miliony euro – wcale nie musi być prostym zadaniem. Zarówno Eintracht, jak i Lipsk czują pismo nosem. Wiedzą, że na tym dealu mogą nieźle zarobić. Już pisze się o tym, że Rangnick za swojego trenera może zażądać od Bayernu nawet 10 milionów euro. Takich pieniędzy ani Bayern, ani nikt inny za wykupienie szkoleniowca z kontraktu w Bundeslidze jeszcze nigdy nie zapłacił. Ale Bawarczycy stoją pod ścianą. Na kwiecień zapowiedzieli rozmowy z Arjenem Robbenem i Franckiem Riberym na temat ich nowych umów. Jak je prowadzić, jeśli nie wiadomo, kto miałby być ich bezpośrednim przełożonym w nowym sezonie?
Największe szanse z całej trójki zdaje się mieć Hasenhuettl, choć ciągnie się za nim wypowiedź ze stycznia, kiedy to oznajmił, że niespecjalnie wyobraża sobie siebie jako zastępcę Heynckesa. Mówił o tym, że brak mu jeszcze odpowiedniego doświadczenia. Ale od stycznia wiele się zmieniło. Jego relacje z bossami RB, czyli z Rangnickiem i Mintzlaffem, mocno się ochłodziły, a i retoryka, którą się posługuje w wywiadach i na konferencjach, stała się bardziej agresywna. Głośnym echem odbiła się w Niemczech jego wypowiedź po dwumeczu z Zenitem Sankt Petersburg, kiedy to wbijał ostre szpilki w przełożonych, mówiąc, że nie każdy cieszy się z faktu awansu klubu do kolejnej rundy tych rozgrywek.
W roli faworyta do schedy po Heynckesie widzi go także Lothar Matthaeus, który w cotygodniowym felietonie dla telewizji Sky napisał ostatnio, że jeśli nowy trener Bayernu ma mówić po niemiecku i nie będzie nim Tuchel, to właśnie obecny szkoleniowiec Lipska nadaje się do tej roli najlepiej. Do wielu obserwatorów niemieckiej piłki przemawia futbol preferowany przez Austriaka. Jego cechy charakterystyczne to ultrawysoki pressing i błyskawiczne przejście do kontrataku, czyli coś, co cechowało Borussię Dortmund Juergena Kloppa za najlepszych lat. Tak grało pod Hasenhuettlem FC Ingolstadt i tak gra dziś RB Lipsk. Pytanie jednak, czy w Monachium taka piłka by się przyjęła. Bo Bayern przynajmniej od czasów Louisa van Gaala słynie z chęci dominowania nad rywalem i dążenia do ciągłego posiadania piłki. Do ekstremum taką grę doprowadził oczywiście Guardiola, a najbardziej liberalny w tym względzie był Ancelotti. Tak czy inaczej, trudno wyobrazić sobie Bayern oddający piłkę komukolwiek w lidze, tylko po to, by go skontrować.
Mniejsze szanse od Hasenhuettla trzeba natomiast przyznać Niko Kovacowi czy Lucienowi Favre’owi. Ten pierwszy zna co prawda klub od podszewki i od dwóch lat wykonuje doskonałą robotę w Eintrachcie Frankfurt, ale nie został jeszcze zweryfikowany na rynku europejskim. Prawdziwą wartość trenera określa to, jak radzi sobie w pracy codziennej z tzw. podwójnym obciążeniem, kiedy to wypadają kolejne jednostki treningowe, zaburzony zostaje mikrocykl treningowy, a kadra jest na tyle wątła, że i o solidną rotację trudno. Kovac zdaje się mieć wszystkie przymioty przyszłego trenera Bayernu. Świetnie ułożył relacje z piłkarzami, potrafił scalić zespół w legię cudzoziemską, jaką zebrał we Frankfurcie Fredi Bobić, jest biegły w kwestiach taktycznych i podobnie jak Jupp wzbudza powszechną sympatię. Brakuje mu jednak tego międzynarodowego sznytu. Ponadto jego zespół preferuje grę bazującą na zwartej defensywie i wykorzystywaniu fizycznych atrybutów piłkarzy. W Bayernie wymagany jest zdecydowanie inny futbol.
Favre z kolei to bardziej nauczyciel futbolu niż sprawny administrator. To trener, który przykłada ogromną wagę do detali. Znakomity warsztatowiec, ale też trudny we współżyciu człowiek. Introwertyk, który źle znosi blichtr wielkiego miasta. Wiedzą coś o tym w Berlinie. Dieter Hoeness – brat Ulego, a swego czasu dyrektor zarządzający w Hercie – opowiadał niegdyś w mediach, że kilka razy zawracał Luciena z lotniska, bo ten chciał w jednej chwili zostawić wszystko w diabły i ot tak wyjechać z Berlina. Trudno sobie wyobrazić Favre’a uczącego Arturo Vidala, jaką nogą ma atakować piłkę robiąc wślizg, czy Matsa Hummelsa tego, pod jakim kątem ma się ustawiać wobec rywala, którego kryje… Chyba nie tego potrzebują dziś w Bayernie.
Jakkolwiek by spojrzeć – nudy w Monachium w najbliższych tygodniach na pewno nie będzie. Nadszedł czas istotnych dla przyszłości klubu decyzji. Kwestia nowego trenera, kontraktów Robbena i Ribery’ego, ewentualnych transferów Vidala czy Roberta Lewandowskiego, wreszcie odważnego zapoczątkowania wymiany pokoleniowej, bo Bayern ma najstarszą drużynę w lidze. Europejscy rywale mają przewagę finansową. By ją zniwelować, kierownictwo Bayernu nie może pozwolić sobie na żaden fałszywy ruch.