Zbigniew Mucha
Dwa lata temu do domu powrócił cały i zdrowy Alan Pulido. Szerszej publiczności może niespecjalnie znany, ale to w końcu były napastnik Olympiakosu Pireus, także meksykański kadrowicz, między innymi na finały mistrzostw świata w Brazylii. W maju 2016 roku wybrał się na weekendową imprezę z dziewczyną, pechowo do Tamaulipas, znanego z wysokiej przestępczości stanu graniczącego z Teksasem i słynącego z przemytniczego narkoszlaku. W dodatku miejsca, gdzie ludzie często giną, gdzie specjalne agencje rządowe prowadzą wojny i rozbijają narkotykowe kartele. Nocą w jego rodzinnym mieście Ciudad Victoria samochód prowadzony przez Pulido został otoczony przez kilka innych pojazdów. Wyciągnięty z auta piłkarz zniknął na 24 godziny, a zszokowaną partnerkę Alana napastnicy zostawili na parkingu.
Do odnalezienia piłkarza doszło błyskawicznie. Już następnej doby policja federalna i stanowa odbiły go z rąk porywaczy. Służby meksykańskie akurat mają w tym wprawę, w kraju tym dochodzi ponoć do około tysiąca porwań rocznie.
Przytoczona historia to przykład bodaj najświeższy, ale abstrahując od ludzkiego dramatu, Pulido w świecie wielkiej piłki to ledwie płotka, podczas gdy kidnaperzy polowali naprawdę na grube ryby…
Chcesz pieniędzy? Czego chcesz?
Finał mistrzostw świata w 1978 roku Johan Cruyff oglądał w roli eksperta w studiu telewizji BBC. Miał 31 lat i właśnie podjął decyzję o odejściu z Barcelony. Ale wciąż był wielki. Mimo to poinformował selekcjonera reprezentacji Ernsta Happela, że nie czuje się na siłach - fizycznie i psychicznie - by wziąć udział w mundialu. Zatem siedział sobie w telewizji i patrzył, jak jego koledzy walczą, i ostatecznie nie dają rady Argentyńczykom. Czy z nim w składzie Holandia zdobyłaby tytuł? Doszedł do wniosku, że tak.
Kibice nie rozumieli jego decyzji. Nie rozumieli, bo nie znali jej podłoża. Nikt zresztą nie znał, dopiero wiele lat po zakończeniu kariery Boski Johan zdecydował się o tym opowiedzieć. Oto fragment z bardzo ciekawej książki "Johan Cruyff. Autobiografia"(Wydawnictwo Literackie, 2017) opisujący wydarzenia z jesieni 1977 roku...
"Był 17 września i oglądałem mecz koszykówki w naszym domu w kompleksie mieszkaniowym w Barcelonie; dzieci były w swoim pokoju. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi - wydawało mi się, że to kurier z przesyłką. Jednak w progu zobaczyłem mężczyznę, który przyłożył mi pistolet do głowy i kazał Danny i mnie położyć się na brzuchu. Próbowałem z nim rozmawiać. Chcesz pieniędzy? Czego chcesz? Skrępował mnie, a ponieważ zamierzał też przywiązać mnie do jednego z mebli, musiał na chwilę odłożyć pistolet. Wtedy Danny zerwała się szybko i wybiegła z mieszkania. Ten drań pobiegł za nią. Zdołałem się uwolnić i chwyciłem jego pistolet. Było tyle krzyku, że w całym budynku zaczęły się otwierać drzwi. Mężczyzna został szybko zatrzymany. Później odkryto przed naszym domem vana z materacem, wszystko wskazywało więc na zaplanowaną akcję".
Kolejne miesiące były nie do zniesienia. Na prośbę policji nie mógł nikomu o tym powiedzieć. Rodzina kupiła dwa dobermany, żyła pod ochroną policji. W drodze na trening, na zakupy, z dziećmi do szkoły - zawsze w zasięgu wzroku Cruyffa był radiowóz. Stres potęgował widok policjanta śpiącego każdej nocy w salonie. I dlatego...
"W takiej sytuacji nie wyjeżdża się na drugi koniec świata, zostawiając rodzinę na osiem tygodni, więc nie było mowy o tym, żebym poleciał do Argentyny z reprezentacją Holandii".
Przed laty właśnie w Hiszpanii porwania były chlebem powszednim. Na całym zresztą świecie królował terroryzm rozwinięty na tle polityczno-ideologicznym. Uwagę na siebie próbowały zwrócić organizacje walczące o zmianę ustroju. Tak działo się we Włoszech i RFN, w Hiszpanii przerażenie budziła ETA, walcząca o niepodległość Baskonii. Na celowniku byli magnaci, politycy, ale okazało się, że również pomocną rolę w terrorystycznym dziele odegrać mogą gwiazdy sportu, futbolu przede wszystkim.
Niech wróci czarodziej
Na początku roku, w wieku 68 lat, zmarł Enrique Castro Gonzalez, powszechnie znany jako Quini. Żegnała go ze smutkiem cała Hiszpania, zaś Andres Iniesta napisał: "Będziemy tęsknić, Czarodzieju". Czarował przez lata w Sportingu Gijon, dla którego zdobył ponad 200 bramek i skąd w 1980 roku jako wręcz symbol klubu z Asturii powędrował do wielkiej Barcelony. W sumie pięciokrotny król strzelców hiszpańskiej ligi - mówiąc krótko: legenda.
Już na początku lat 80. dążenia separatystyczne w Katalonii były mocno sygnalizowane, co oczywiście nie wszystkim się podobało. Nie podobało się na pewno członkom jednego z ugrupowań, którzy nie chcąc dopuścić, by to właśnie Barcelona, symbol katalońskich pragnień, sięgnęła po mistrzostwo, prawdopodobnie zdecydowali się temu zaradzić. Przynajmniej z taką wersją wydarzeń również można się spotkać. Wycelowali broń w Quiniego, najlepszego snajpera Barcy. Był 1 marca 1981 roku, właściwie tydzień po słynnym "F23" – 23 lutego doszło w Hiszpanii do nieudanego zamachu stanu. Piłkarze z Katalonii zajmowali drugie miejsce w tabeli i szykowali się do starcia z Atletico, które miało zapewne rozstrzygnąć losy tytułu. Po meczu ligowym z Herculesem, 6:0 i dwa gole Quiniego, napastnik udał się na lotnisko El Prat po rodzinę. Tam nieznajomy mężczyzna przystawił mu lufę pistoletu do głowy i wciągnął do samochodu. Po kilku dniach porywacze się odezwali i zażądali 100 milionów peset za uwolnienie piłkarza.
Dramat przeciągał się w czasie. Po trzech tygodniach rodzina przelała co prawda znacznie mniejszą kwotę na wskazane konto w Szwajcarii, ale bandyci i tak stawili się w Genewie, by podjąć pieniądze. Wpadli w pułapkę, bo w ten sposób policja po nitce doszła do kłębka. Porywacze (można także znaleźć informację, że okazali się nimi zwykli, bezrobotni mechanicy samochodowi) zostali skazani z czasem na 10 lat więzienia, a Quini został oswobodzony dokładnie 25 marca, po ponad trzech tygodniach, z których przez większość czasu więziony był na parkingu w Saragossie. Ominęło go kilka istotnych meczów. Załamani koledzy nie mogli skupić się na boisku. Bernd Schuster, niemiecka gwiazda tamtej Barcy, mówił: - Nie potrafię grać, chcę tylko, by wrócił do nas Quini.
Rozbita Barcelona nie zdobyła mistrzostwa. W okresie, kiedy musiała radzić sobie bez snajpera, przegrała trzy mecze. Na pociechę pozostał jej Puchar Króla. W finale wygrała ze... Sportingiem Gijon, a Quini - nawiasem mówiąc i tak król strzelców całego sezonu - wbił "swoim" dwa gole.
Biegnij Alfredo, Biegnij
To jednak nie był wcale największy futbolista, który wpadł w ręce porywaczy. Tym akurat był Alfredo Di Stefano, przez wielu uważany za największego z największych. Porwał go jednak nie byle kto. Paul del Rio (jako rewolucjonista znany pod nazwiskiem Maximo Canales) był artystą – malarzem, rzeźbiarzem, łączył różne style: od kubizmu do surrealizmu. Ale w 1963 roku miał niespełna 20 lat i należał do Narodowego Frontu Wyzwolenia, bojówki lewicowej walczącej z rządem Wenezueli, bijącej się – jak utrzymywała – o lepsze życie obywateli.
Kim pół wieku temu był Di Stefano, nie trzeba przypominać. Uosabiał wszystkie cechy piłkarza kompletnego - eleganckiego, a przy tym skutecznego. "France Football" dwukrotnie nagradzał go Złotą Piłką. No jednym słowem gigant. Niczym Cristiano Ronaldo. Natomiast ówczesny Real Madryt był niczym dzisiejsi Galacticos – był maszyną do wygrywania, skupiskiem gwiazd pokroju właśnie Di Stefano, Raymonda Kopy czy Ferenca Puskasa, pięciokrotnym z rzędu triumfatorem Pucharu Mistrzów. Grać z nimi znaczyło pozbyć się marzeń o sukcesie. Ale grać z nimi znaczyło także zarabiać krocie. Bo Real niczym dzisiejsze topowe teamy jeżdżące po Azji czy Stanach Zjednoczonych był pożądany przez fanów na całym świecie. Po Europie podróżował Pele z Santosem, z kolei Los Blancos udawali się w tournee po krajach egzotycznych. W 1963 roku polecieli do Wenezueli rozegrać towarzyski turniej i zarobić trochę grosza. Tak żeby starczyło na pensje gwiazd, także Di Stefano.
Sport i zabawa towarzyszyły Królewskim w południowoamerykańskim kraju, więc telefon, który rozbrzmiał o 6 rano w hotelu Potomac w Caracas, budząc już 37-letniego mężczyznę, oczywiście go zdziwił. Tak samo jak informacja, że w hotelowym lobby czeka policja, która zamierza go przesłuchać. Rad nierad zaspany Alfredo zszedł więc na spotkanie, gdzie przebrani - jak się okazało - mężczyźni kazali udać się do furgonetki (można natknąć się również na opis wydarzeń, zgodnie z którym wyprowadzono go pod lufą z pokoju). Tam już poważnie przerażonemu piłkarzowi założono opaskę na oczy i powieziono w nieznane.
- Jesteśmy rewolucjonistami, walczymy z reżimem w naszym kraju, jesteś nam potrzebny, ale nie spotka cię żadna krzywda - usłyszał na wstępie. Nawet jeśli słowa wlały nieco otuchy w serce Don Alfredo, to jednak w niewielkim stopniu. Przywódca bandy Del Rio faktycznie nie miał złych zamiarów. Wystarczyło mu, że informacja obiegła media, że świat zwrócił uwagę na walkę frontowych wyzwolicieli (jakkolwiek by to w tej sytuacji zabrzmiało) spod szyldu FALN, protestujących przeciw represyjnym rządom Romulo Betancourta. Akcję zaś nazwano kryptonimem "Julian Grimau" na cześć hiszpańskiego komunisty straconego w Hiszpanii podczas dyktatury generała Francisco Franco. Di Stefano w każdym razie był dobrze traktowany, proponowano mu posiłki, zachęcano do wspólnej gry w karty, ale zabawa – szczerze mówiąc - nie bardzo się kleiła.
- Minął dzień i myślałem, że zamierzają mnie zlikwidować. Sądziłem, że w każdej chwili ktoś może przyjść strzelić mi w głowę… Nie skrzywdzili mnie. Grałem z nimi nawet w domino i nazywałem dżentelmenami... - wspominał.
Uwięzienie gwiazdy trwało stosunkowo krótko, 56 godzin, ale nawet dwa dni niewoli mocno wystraszyły Di Stefano. Kiedy dowiedział się, że może odejść, biegł jak szalony ulicami miasta, byle tylko jak najszybciej dotrzeć do hiszpańskiej ambasady, a dopiero później zawiadomić policję. Ale nawet jeden, z de facto nielicznych blondwłosów, jak obiecał Del Rio, nie spadł z głowy hiszpańsko-argentyńskiego geniusza. Kiedy szok minął, Di Stefano zorganizował konferencję prasową, a kiedy już zupełnie się uspokoił, tego samego dnia zagrał przez chwilę w finałowym meczu towarzyskiego turnieju.
Dla ideowca Del Rio to nie była jedyna taka akcja. W roli komandosa bojówki porywał attache amerykańskiego, atakował towarowy statek wenezuelski płynący do Brazylii, przeprowadzał wiele widowiskowych akcji, próbując zwrócić uwagę na siebie i organizację. Spędził trochę czasu w więzieniu. Rewolucjonistą nigdy nie przestał być (coraz bardziej cenionym artystą zresztą również), lecz kilkanaście lat temu na prośbę prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza zaprojektował nagrobek słynnego Simona Bolivara.
Minęły dziesięciolecia, będąc już w mocno podeszłym wieku, honorowy prezydent Realu wrócił do tamtych wypadków w rozmowie z "El Pais". Nie tylko wybaczył ciemiężycielom, ale wręcz próbował usprawiedliwiać motywy ich postępowania, zwracając uwagę na trudną sytuację w ówczesnej Wenezueli. Także kilka lat temu, tyle że w wywiadzie dla dziennika "As", Del Rio powiedział: – Porwaliśmy go ze względu na sławę, która pomogła nam osiągnąć nasze cele. Jego zespół przyjechał zagrać u nas towarzysko, a my pokazaliśmy mu czerwoną kartkę o szóstej rano…
Włodka nie było w domu
Ta historia jest nieco zapomniana, a niesłusznie, bo dotyczy jednego z najwybitniejszych piłkarzy w historii polskiego futbolu. Na futbolową emeryturę do Belgii wyjechał Włodzimierz Lubański. Wydawało się, że to będzie emerytura, tymczasem Polak został szybko gwiazdą ligi belgijskiej, strzelił prawie sto goli dla Lokeren. Był postacią znaną z boiska, telewizji, gazet – inteligentny, elokwentny, przy tym znakomity sportowiec. I taki oto człowiek w grudniu 1978 roku był blisko tragedii. Tak wspominał te chwile w rozmowie z "Gazetą Krakowską".
- Dwaj gangsterzy chcieli wywieźć dziecko z Polski, ale zostali zatrzymani na naszej granicy i trafili do więzienia. Ktoś z tej bandy zadzwonił do polskiej ambasady w Brukseli z żądaniem uwolnienia towarzysza (jeden wyszedł szybko z więzienia za kaucją – przyp. red.), bo w przeciwnym razie wykonają akcję terrorystyczną przeciwko polskiemu obywatelowi. Kto by się wtedy spodziewał, że za cel wybiorą sobie mnie? To było szaleństwo. Chcieli mnie porwać i, kto wie, może zabić.
Terroryści się pomylili. Przyszli do apartamentu, w którym mieszkał faktycznie Polak, ale nie wiedzieli, że się już wyprowadził. W zamian zastali tam czeskiego trenera Lokeren Josefa Vacenovskiego.
Dalej opowiada Lubański: - Zachowaliśmy jednak numer telefonu z tego apartamentu. Wieczorem ktoś trzy razy zadzwonił do mnie, pytając, czy to ja. Zamachowiec chciał się upewnić, że jestem w apartamencie. Tylko nie wiedział, że teraz mieszka w nim Vacenovsky. Trener, usłyszawszy w domofonie moje nazwisko, otworzył drzwi, bo myślał, że chcę go odwiedzić. Gdy zobaczył lufę pistoletu, zatrzasnął drzwi, ale napastnik oddał kilka strzałów. Czech został ranny w rękę, ale wyskoczył przez okno do ogrodu i wpadł do sąsiadów, którzy powiadomili policję. Dwaj sprawcy zamachu zdołali uciec. Dostaliśmy obstawę policyjną. Codziennie córka Gosia do przedszkola i ja na trening jeździliśmy z eskortą. Potem wyjechaliśmy do Polski, czekając, aż sytuacja się unormuje. I tak też się stało. Zamachowcy zaraz po świętach zgłosili się na policję. Dostali 30 miesięcy więzienia, w tym 20 w zawieszeniu, i grzywnę.
Za akcją miała stać flamandzka, neonazistowska organizacja VMO. To jej ludzie zostali aresztowani w Polsce. Stąd pomysł, by z symbolu polskiej piłki zrobić kartę przetargową. Lubański nigdy nie składał żadnych pozwów w tej sprawie. Starał się po prostu o tym zapomnieć.
ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #19. "Nawałka w Legii brzmi interesująco"