Wojciech Kowalewski: Tworzyłem historię, możecie oceniać

- Reakcja klubu, wszystkich dookoła była wspaniała, pełna troski, chęci pomocy - mówi Wojciech Kowalewski, polski bramkarz, który występował w Rosji, gdy doszło do tragedii pod Smoleńskiem. - Rosjanie naszą niesamowitą tragedię także odczuli - dodał.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Wojciech Kowalewski Newspix / Piotr Matusewicz / Na zdjęciu: Wojciech Kowalewski

Styczniowy wywiad z Wojciechem Kowalewskim był szeroko komentowany i bardzo chętnie czytany. Przy okazji Majówki przypominamy rozmowę redaktora naczelnego WP SportoweFakty z byłym bramkarzem reprezentacji Polski.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Jest coś takiego jak rosyjska dusza?

Wojciech Kowalewski: Myślę, że nawet Rosjanie nie wiedzą, co to takiego. Nie używają takiego stwierdzenia. Pewnie chodzi o śpiewanie i alkohol, ale jak się na mnie popatrzy, to ani śpiewać za bardzo nie potrafię, ani z alkoholem nigdy nie przesadzałem. Może nie jestem totalnym abstynentem, ale nigdy nie wychodziłem ponad średnią w możliwościach spożycia. A jakoś w Rosji się odnalazłem.

Pana tam nie tylko zaakceptowano, ale cieszył się pan olbrzymim szacunkiem.

Kiedyś miałem z kolegą Rosjaninem dyskusję. Dla kogoś z boku mogłaby się wydawać trudna, bo dotyczyła trudnych tematów. Rozmawialiśmy o historii, drugiej wojnie światowej, czynnikach, które doprowadziły do jej wybuchu. To była szczera wymiana zdań, bardzo otwarta, nie szukaliśmy różnic, ale rzeczy wspólnych, to znaczy takich, których i jego, i mnie uczono na lekcjach historii. Nie było przy tym żadnych zbędnych emocji. Na koniec usłyszałem, że jestem taki swój wśród obcych i obcy wśród swoich.

Jak to rozumieć?

Nie wiedziałem tylko, co oznacza druga część tego zdania, ale tak się złożyło, że później zrozumiałem. Przez pewien czas najbardziej obcy czułem się w swoich rodzinnych Suwałkach. Ten etap mam już jednak za sobą.

Styczność z językiem rosyjskim miał pan od najmłodszych lat.

Trudno było go nie słyszeć wychowując się we wschodniej Polsce. Po drugiej stronie ulicy był bazar, gdzie handlowali Białorusini, Litwini i Rosjanie. Poza tym jestem jeszcze z pokolenia, które język rosyjski miało obowiązkowo w szkole. Paradoksalnie z tego przedmiotu miałem najgorsze oceny. Rosyjskiej kultury i samych Rosjan uczyłem się już później, kiedy sport wysłał mnie na Wschód. Wtedy zacząłem się już świetnie porozumiewać i do tej pory po rosyjsku mówię bez problemów.

Handlował pan czymś na tym bazarze? Był mały ruch graniczny?

W szkole średniej na zajęcia chodziła połowa uczniów, bo reszta zajmowała się już własną, nazwijmy to, działalnością gospodarczą. To był początek lat dziewięćdziesiątych, litewska granica stwarzała wielkie możliwości i ludzie szukali swojej szansy na szybsze pieniądze i lepsze życie. Ja tej szansy nie szukałem w przemycie, ale przy ulicy Zarzecze 26. Tam było boisko Wigier. Za wschodnią granicę trafiłem trochę później i w innym celu niż koledzy. Z czasów gry w Rosji mam dobre wspomnienia, dużo różnorodnych, ale pozytywnych doświadczeń. Utrzymuję kontakt z kolegami z tamtych lat, myślę, że spokojnie mogę nazywać ich przyjaciółmi.

Co spodobało się panu w Rosjanach najbardziej?

Prostota. Oni są otwarci. Gościnnością potrafią sobie zjednać każdego, nie ma przesady w opowiadaniu o jej wyjątkowości. Ale wie pan, nie będę tak uogólniał - są różni Polacy, są różni Rosjanie. Nie powiem, że każdy Rosjanin jest piękny, wspaniały i szczery, a wszystko, co rosyjskie cudowne. Tyle, że ja szacunku ze strony Rosjan otrzymałem wiele, nie spotkało mnie nic przykrego. A że miałem okazję grać w takim klubie jak Spartak Moskwa, który ma swoją markę na całym świecie, to do dziś zdarza mi się przyjmować oznaki sympatii w najdalszych częściach Ziemi.

W Spartaku był pan nawet kapitanem. Jak Polak zdobywa szacunek w Rosji?

Oczywiście pomogła mi znajomość języka, ale to akurat przydaje się wszędzie. Ważne też, że przełamywałem stereotypy. A może inaczej - nie myślałem nimi. Najpierw wyjechałem na Ukrainę do Szachtara Donieck, później trafiłem do Spartaka i umówmy się, że historię relacji pomiędzy naszymi narodami znałem w stopniu podstawowym, najwyżej średnim. A do historii można podejść dwojako: albo przez jej pryzmat oceniać wszystko, co napotka się na swojej drodze, albo samemu spróbować stworzyć nową historię, którą później ktoś oceni.

Tworzył pan?

Nie miałem w sobie uprzedzeń, żadnej wrogości, odnosiłem się do ludzi z ciekawością, otwartością, zrozumieniem, że jest inny kraj niż Polska, który ma inną niż polska rzeczywistość i inaczej Polskę postrzega. Często okazywało się, że Rosjanie nie tyle co inaczej oceniają naszą historię, co po prostu znają inną historię. Swoją.

Uczyliście się nawzajem?

Pamiętam, kiedy w rosyjskiej telewizji po raz pierwszy pokazano film Andrzeja Wajdy: "Katyń". Moi znajomi dzwonili do mnie i pytali, czy ten film jest prawdziwy, czy te wydarzenia to historyczne fakty. Oni o tym nie wiedzieli, nikt ich o Katyniu nie uczył. Nie byłem zdziwiony, nie oburzałem się, Rosjanie tego pokolenia po prostu nie mieli możliwości analizowania wcześniej tego faktu, zderzenia się z nim. Myślę, że nie miałem żadnych problemów z grą na Wschodzie, bo zawsze byłem sobą, postawiłem na szczerość i otwartość. Zawarte znajomości zamieniły się w przyjaźnie, to co razem przeszliśmy, bardzo nas do siebie zbliżyło. Byliśmy grupą kumpli.

Pana przyjaciel, bramkarz Aleksiej Zujew, po tym jak pod wpływem alkoholu postraszył ochronę stacji benzynowej pistoletem hukowym, trafił do szpitala psychiatrycznego.

To był jakiś zwykły brak zrozumienia, Aleksiej był zaskoczony tym, jak odnosi się do niego pracownik stacji i sięgnął do bagażnika. Chciał go jakoś utemperować, bo był agresywny. To nie był prawdziwy pistolet, ale tak zaczęły się problemy Zujewa. Najważniejsze po wszystkich zakrętach wyszedł na prostą i teraz jest w Spartaku bramkarzem piłki plażowej, grywa nawet w reprezentacji Rosji, był na kilku turniejach. Wrócił na dobre tory, bardzo mocno mu kibicuję. Takie relacje, jakie udało nam się stworzyć, to nie jest rzadkość w rosyjskiej czy polskiej piłce. To ewenement na skalę światową.

W Spartaku w ogóle dobrze się bawiliście. W internecie można znaleźć film, jak na mecz Ligi Mistrzów z Interem jedziecie metrem, robiąc rozgrzewki na stacjach przesiadkowych.

No, tylko że to wcale wtedy nie było śmieszne. Jechaliśmy na nasz stadion autokarem. 15 minut - sto metrów, kolejny kwadrans - znowu sto metrów. Chcieliśmy uniknąć kompromitacji i walkowera za mecz u siebie, bo byłby obciach na całą Europę. Zaproponowałem, żeby szybko przesiąść się do metra. Rozgrzewaliśmy się, zmieniając pociągi, gdzieś po drodze zgubiliśmy naszego napastnika Fernando Cavenaghiego, którego później na miejsce doprowadzili kibice. Spóźnił się tylko trochę, ale zdążył wystąpić w meczu. Cała drużyna wpadła na boisko 50 minut przed pierwszym gwizdkiem, mogliśmy od razu grać, bo już byliśmy spoceni.

Jaki był wynik?

Przegraliśmy 0:1, po golu w drugiej minucie. Jednak zabrakło nam koncentracji.

ZOBACZ WIDEO Klęska SSC Napoli we Florencji, Koulibaly z nieba do piekła [ZDJĘCIA ELEVENS SPORTS 1]

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×