Jakub Kosecki: Wyjechałem do Turcji dla pieniędzy

- W Niemczech zmarnowałem dwa lata. W Polsce bym tyle nie zarobił, co w Turcji - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Jakub Kosecki, piłkarz pierwszoligowego Adana Demirspor, były reprezentant Polski.

Mateusz Skwierawski
Mateusz Skwierawski
Radość Jakuba Koseckiego Jeszcze w barwach Śląska Wrocław WP SportoweFakty / Radość Jakuba Koseckiego. Jeszcze w barwach Śląska Wrocław

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Co Jakub Kosecki robi w pierwszej lidze tureckiej?

Jakub Kosecki, piłkarz Adana Demirspor: Nie miałem wielkich oczekiwań po ofercie z tej drużyny. Podchodziłem do niej z przymrużeniem oka. Gdy pojawiło się zapytanie z Turcji, to faktycznie pomógł internet i informacje jakie znalazłem tam o klubie, choć nazwę znałem już wcześniej. Dostałem od Śląska zgodę na lot, chciałem się rozeznać w temacie, zobaczyć, jak to wygląda na żywo. Wszystko przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

Co pan zobaczył?

Jestem pod wrażeniem organizacji i profesjonalizmu w tym klubie. W ośrodku treningowym jest pięć boisk. Budynek, w którym znajduje się stołówka, siłownia, odnowa biologiczna, bilard, ping-pong, basen. Na terenie ośrodka każdy ma też pokój, w którym odpoczywa. Z pełnym wyposażeniem: lodówką, telewizorem, łóżkiem. A to ważne, bo w klubie pojawiam się ok. godziny 15, a wychodzę o 21. Żaden zespół w Polsce nie ma takiego ośrodka treningowego. W Legii jest na przykład jedno boisko. Nasz stadion jest stary, pomieści ok. 13 tysięcy kibiców, ale od stycznia będziemy grali na nowym obiekcie, jeszcze budowanym, na ok. 30 tysięcy fanów. Widać, że wszystko się tu rozwija, tylko trzeba osiągnąć sukces sportowy, czyli awansować do tureckiej ekstraklasy.

I to pana przekonało?

Początkowo nie podchodziłem do tej oferty poważenie. Wiadomo, jak to jest podczas negocjacji, pada wiele obietnic, a ja miałem swoje wymagania. Nie chcę teraz wszystkiego wychwalać, jestem tu dopiero miesiąc, ale na tę chwilę jestem zachwycony. Moje indywidualne prośby został spełnione. Wszystko mam zagwarantowane tak, jak chciałem. Od razu powiedziałem menadżerowi, jakie są moje wymagania finansowe. Nie było negocjacji, jak na targu. Prezesi mieli świadomość, że oczekuję dużo, ale się zgodzili. Nie chcę mówić o kwotach, ale pieniądze są naprawdę konkretne. A ja nie będę ściemniał: nie jestem już młodym zawodnikiem, myślę o przyszłości swojego dziecka i rodziny, dlatego dużą rolę przy tym transferze odegrały finanse. W Polsce bym tyle nie zarobił, co w Turcji. To był główny argument, żeby mnie tu ściągnąć. A perspektywa rozwoju drużyny dodatkowo mnie przekonała.

Starsi kibice kojarzyli nazwisko?

Nazwisko Kosecki dużo w Turcji znaczy. Tata jest tu legendą. Przywykłem do tego, że kibice wspominają tatę w kilku krajach. Nie mam z tym problemu, jest to dla mnie bardzo miłe. Ludzie pamiętają jego mecze, ale zawsze podkreślam w takich rozmówkach, że nie chce rozmawiać na temat ojca, tylko pracować na swoje nazwisko. Tata jest teraz 40 kilogramów cięższy i kilka centymetrów niższy.

Wybrał pan pierwszą ligę turecką. Nie było innych ofert?

Tydzień przed pierwszym meczem ekstraklasy z Cracovią byłem przekonany, że zostanę we Wrocławiu. Przedłużyłem nawet umowę wynajmu mieszkania o rok. Zajmowałem się też kilkoma innymi, że tak powiem, bardziej przyszłościowymi sprawami w tym mieście. Powiedziałem nawet mojemu menadżerowi Thomasowi Dorawie, żeby nie szukał mi klubu. We Wrocławiu byłem szczęśliwy, żona też. Piękne miasto, stadion, żyło mi się tam cudownie.

Nie pomyślał pan: gdzie ja wylądowałem?

Wszyscy mówią, że wyjechałem do śmiesznej pierwszej ligi tureckiej. Wystarczy spojrzeć, jak polskie drużyny radzą sobie w Europie, z kim odpadamy w pucharach. Jestem świadomy swojej decyzji. Znalazłem się w zespole mającym inne cele. Nie bronię się przed spadkiem tylko walczę o awans. Po dostaniu się do najwyższej ligi prezesi Demirsporu chcą ugrać coś więcej niż dolne rejony tabeli. Jestem zadowolony z tego ruchu.

Turcja ma być trampoliną, ostatnią próbą osiągnięcia czegoś poza krajem? Wcześniej próbował pan w SV Sandhausen, drużynie z 2. Bundesligi.

Jak tak prześledzę swoją przeszłość to powiem tak: z jednej strony jestem zadowolony z tego, że dwa lata grałem SV Sandhausen, ale zastanawiam się, jak to jest w ogóle możliwe, że z Legii trafiłem do 2. Bundesligi?! Wiele razy zdobyłem mistrzostwo Polski, grałem w reprezentacji, byłem ważnym zawodnikiem najlepszej drużyny w kraju, a wylądowałem w małym mieście, w klubie bez kibiców, który w dodatku broni się przed spadkiem. "Okej" - mówiłem wtedy, że chcę się wyciszyć, ale nie. Jak dziś o tym myślę, to nasuwa mi się jedna refleksja: zmarnowałem dwa lata. Z Legii nie odchodzi się do Sandhausen tylko do zespołów z najlepszych lig. Będąc w Legii w swojej topowej formie, gdzie wydaje mi się - byłem najlepszym piłkarzem w lidze - w momencie, gdy miałem 22 lata dostałem ofertę od... Sieny. Ostatniego zespołu Serie A, który miał czternaście punktów straty do bezpiecznej strefy. I ktoś mi mówi: "podpisz, oni się utrzymają".

Współpracował pan wtedy z Cezarym Kucharskim.

Już z Czarkiem nie pracuje. Gdybym ja miał gracza, który jest najlepszym zawodnikiem ekstraklasy i strzela gole w reprezentacji, to nie przychodziłbym do niego z ofertą od ostatniej drużyny Serie A. Skoro dostawałem takie propozycje będąc w gazie, to wydaje mi się, że niektóre osoby nie miały na mnie planu. Po Sandhausen wiem przynajmniej, jak wygląda życie za granicą. Jeżeli chodzi o poziom zespołu: wyższy jest w Turcji niż tam.

ZOBACZ WIDEO Serie A: Milik z golem, Zieliński trafił w poprzeczkę. Napoli wygrywa na inaugurację [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS 2]

Musiał pan wracać do Sandhausen drugi raz?

W Legii zacząłem się czuć niechciany. Zresztą, pewna sytuacja najlepiej to przedstawi. Przepracowałem cały okres przygotowawczy, jako jeden z niewielu zawodników Legii. Brałem udział we wszystkich treningach i sparingach. A jako jedyny ćwiczyłem czasem trzy razy dziennie. Rano z jedynką, później trener Besnik Hasi kazał mi czekać w klubie na trening rezerw, a po nim dochodziły zajęcia w juniorach, w zespole z Centralnej Ligi Juniorów.

Jak Hasi to tłumaczył?

Tłumaczył? Po treningu wywieszał listę graczy, którzy szli na dodatkowe zajęcia. Oprócz trzech nazwisk juniorów, wpisane było zawsze: Kosecki. W pewnym momencie powiedziałem: pierdziele to. Widziałem, że na siłę Hasi chce mi coś udowodnić. Nie marudziłem, nie buntowałem się, przychodziłem na treningi i grałem w piłkę. Tego akurat nie robię z obowiązku, a z ogromną przyjemnością. Ale w pewnym momencie stwierdziłem, że pora szukać szczęścia w innym mieście. Mam też mały żal do niektórych ludzi z klubu. Dochodziły do nas różne informacje, na przykład taka, że Hasi zostanie wkrótce zwolniony. Zapytałem o to i usłyszałem, że trener na pewno zostanie do końca sezonu. Będąc w sytuacji bez wyjścia, wróciłem do Niemiec. Za trzy tygodnie drużynę przejął Jacek Magiera.

Sezon w Śląsku dobrze pan wspomina?

Wydaje mi się, że w ostatnich dwóch miesiącach poprzedniego sezonu robiłem kawał dobrej roboty w naszej lidze. Rzadko spotyka się u nas zawodników, którzy potrafią dryblować, mieć asysty, strzelać gole. Chociaż przez cały sezon miałem też sporo kłopotów ze zdrowiem. Ponadrywane więzadła w kostce, zerwana torebka stawowa. A trudno wyleczyć się z takich urazów, gdy rywale ciągle kopią po kostkach. Doszło też zapalenie ścięgna Achillesa. Gdyby nie te kontuzje, miniony rok wyglądałby lepiej. Dużo osób mówi, że padam na murawę i udaję. Ale uwierzcie: za każdym razem, gdy kogoś minę, jest "kosa" od tyłu albo "stempel" w kostkę. Na początku w Śląsku fizjoterapeuci sądzili, że będąc w Legii symulowałem w wielu przypadkach. Szybko przekonali się, że nie udaję, bo upadam od ataków rywali.

Zajęliście ze Śląskiem miejsce w drugiej ósemce, znacznie poniżej potencjału drużyny.

Cel był taki, żeby walczyć ze Śląskiem o puchary. Za dużo było jednak kontuzji, posypało się to wszystko. Szkoda, zawiedliśmy. Jest tam potencjał, by zrobić drużynę na poziomie Legii, Lecha, Wisły czy Lechii. Trzeba cierpliwości. Jestem przekonany, że Śląsk doczeka się takich czasów i zacznie walczyć o mistrzostwo Polski.

Teraz pan walczy o mistrzostwo. Pierwszej ligi tureckiej.

Cel jest jeden: awans. Pierwszy mecz graliśmy na wyjeździe, zespół bronił się wszystkimi zawodnikami, wygraliśmy 1:0. W drugim spotkaniu mieliśmy ogromną przewagę. Strzał w słupek, wiele okazji, rywal raz skontrował i zwyciężył 1:0. Mamy zawodników dobrych technicznie, gramy piłką, a to cieszy. Chcemy nie tylko znaleźć się w elicie, ale też w niej namieszać. Mam kontrakt na trzy lata. Zobaczymy, jak będzie za dwanaście miesięcy, ale jestem dobrej myśli.

Widzi się pan jeszcze jako lider drużyny walczącej o najwyższe cele, myśli pan jeszcze o reprezentacji?

Nie chce wiele mówić na ten temat. Wiem, że stać mnie na dużo. Jeżeli trener kadry będzie chciał zawodnika, który zrobi na skrzydle szum, jestem zawsze do dyspozycji. Każdy mi powtarzał: dobrze grasz, jest nowy selekcjoner, wrócisz do reprezentacji, masz duże szanse. Ale postanowiłem, że spróbuje w Turcji i jestem z tego wyboru zadowolony.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×