Maks Chudzik, dziennikarz WP SportoweFakty: Ostatnie miesiące chyba gorzej dla pana potoczyć się nie mogły.
Kamil Glik, obrońca AS Monaco i reprezentacji Polski: Chyba mogły, ale wiem o co panu chodzi. Na pewno na mundialu w Rosji nie zaspokoiliśmy oczekiwań ani kibiców, ani swoich. Z drugiej strony okres od lutego do samych mistrzostw był świetny w wykonaniu AS Monaco. Zdobyliśmy wicemistrzostwo, co po takiej skali ubytków, uważam za niewiarygodny sukces. Wchodziłem więc w przygotowania do mundialu w dobrym humorze. Potem wszystko posypało się jak domek z kart. I jak dotąd nie udało nam się ułożyć go od nowa.
[b]
Spokojnie pan do tego mundialu podchodzi.[/b]
A co innego mi pozostało? Walenie pięścią tylko dla pokazu niczego mi nie da. Tak naprawdę jeśli chodzi o moją karierę miewałem gorsze momenty. Stałem się dzięki nim odporny na stres czy krytykę.
Kiedy sportowo było gorzej?
Jak wyjeżdżałem za granicę, to wielu się ze mnie naśmiewało. Po co tam jedziesz, skoro nie zagrasz nawet minuty? Kiedy po pół roku bez gry w Palermo, zostałem wypożyczony do Bari szybko spadliśmy z Serie A. Wszyscy oczekiwali mojego powrotu do Polski. Mówiono, że i tak jestem nawet za słaby na ekstraklasę oraz powinienem zacząć grać w drugiej lidze. Gdy przyjeżdżałem na reprezentację, to atakowano mnie niemal za wszystko. Byłem wtedy młodym chłopakiem, nie wiedziałem jak zareagować, ani czy w ogóle jakakolwiek odpowiedź ma sens.
Zwątpił pan w siebie?
Nie, nigdy. Zawsze marzyłem o tym, aby grać w piłkę i to był mój cel numer 1. Kiedy udało się go spełnić, to dochodziły następne plany. Najpierw gra w kadrze, potem wyjazd za granicę, debiut w Lidze Mistrzów, mundial. A przecież zaczynałem w naszej okręgówce! Jednym słowem: dowiodłem samemu sobie, że co by się nie działo dookoła, to spełniam swoje własne cele. Zbudowało to moją pewność siebie. Jestem jednym z nielicznych, który może powiedzieć, iż stał się spełnionym marzycielem. Wciąż patrzę do przodu, nie w przeszłość. Zwłaszcza, że teraz nie jestem ze wszystkim sam. Otacza mnie żona, już niedługo dwójka dzieci. Aktualnie nie robię czegoś dla siebie, tylko przede wszystkim dla nich. Zmieniła się moja optyka, sposób postrzegania na piłkę. A mundial mimo wszystko był dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Mój pobyt na mistrzostwach, a dni przed samym turniejem to dość specyficzny okres. Takie historie nieczęsto się zdarzają, aby piłkarz który miał ominąć cały turniej, jakoś wchodzi do gry. I to już w drugim meczu mistrzostw.
To był cud?
Przyznam, że rehabilitacja, nawet jak na mój próg bólu, była dość intensywna.
Jak bardzo?
Przez cztery doby siedziałem niemal wyłącznie w samolocie. Później sobie policzyłem, że licznik zatrzymał się na 10 tysiącach kilometrów. Na myśl o trasie Warszawa - Nicea zbierało mi się na wymioty. Co jednak można zrobić? Trzeba walczyć. Marzeń nie spełnia się za darmo. W międzyczasie spotykałem się z największymi specjalistami na świecie. Czekałem aż pojawi się światełko w tunelu. I ostatecznie szczęście dopisało. Jak usłyszałem, iż diagnoza wcale nie jest na tyle negatywna, to z automatu podjąłem się rehabilitacji. W domu, na Śląsku.
A potem jest pan gotowy na drugi mecz z Kolumbią, pali się do gry. Patrzy pan na skład i… ławka rezerwowych.
Nie byłem wściekły. Wiedziałem już dzień przed meczem, że zacznę mecz na ławce. Z selekcjonerem rozmawiałem wiele razy w tamtym czasie. Trener Nawałka pytał mnie o stan, nazwijmy to psychofizyczny. Ja oczywiście deklarowałem swoją gotowość oraz chęć, aby wystąpić od pierwszej minuty. Trener uznał inaczej. Z Kolumbią miałem nie zagrać, ale trener nie chciał mnie oszczędzać na Japonię. Usłyszałem od selekcjonera, że ostatnie spotkanie w grupie to będzie nasz finał. Niestety, stało się inaczej. Lecz nie czuję jakiejś złości. To on był wtedy szefem.
Czytał pan w ogóle raport Adama Nawałki?
Nie. Ja ten raport mam w głowie. Wiem jak było, widziałem na własne oczy to, co się wydarzyło. Dotarło do mnie z prasy parę cytatów. I tylko tyle. 70 dodatkowych stron nie muszę czytać, bo sam mógłbym je napisać.
Od czego by pan zaczął?
Trener Nawałka już napisał wszystko. Wystarczy.
Wielu dziennikarzy, którzy byli w Rosji przy kadrze mówią, że tajemnica związana z tym mundialem oraz kulisami przygotowań do turnieju rozwiąże się dopiero po latach.
Sam chciałbym ją poznać. Żadnych tajemnic nie ma. Przynajmniej dla mnie.
Tajemnica rzekomej drugiej afery alkoholowej w trakcie przygotowań wyciekła jednak do prasy.
Kompletna bzdura. Dowiedziałem się, że moja kontuzja nie była związana z upadkiem na treningu, tylko imprezą do nocy. Pewien dziennikarz pewnej polskiej gazety powinien się za to wstydzić. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego niektórzy chcą w ten sposób robić kariery.
My już chyba jesteśmy tak skonstruowani. We Włoszech dominuje dogłębna analiza taktyczna, prześwietlenie zawodnika pod kątem umiejętności indywidualnych oraz walorów, które przekazuje zespołowi. I to wszystko w narodowych mediach. A my? Wolimy takie sprawy, jak rzekome picie do białego rana.
Oczywiście nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Zasługujemy na krytykę, ale konstruktywną. Ogromnie bym się ucieszył, jeśli nasz występ na mundialu byłby komentowany na podstawie wymiany konkretnych argumentów, z których moglibyśmy czerpać wnioski na przyszłość. A tak? Już wyrzućmy nawet powód, iż cała sytuacja jest krzywdząca dla mnie, moich bliskich. Ale co mi po takiej plotce? Raczej ze steku bzdur żadnej lekcji nie wyciągnę. Kibic otworzy gazetę, stronę internetowa i karmi się takimi informacjami.
Może pan się bronić.
Oczywiście, że będę się bronił. Lecz robi tak każdy w podobnej sytuacji. Jak więc rozróżnić tego kto kłamie, a kto nie? Najprościej przytaknąć na takie oszczerstwa. I tak się robi.
To jakie pan podałby konkretne powody naszej porażki w Rosji?
Przede wszystkim wyglądaliśmy gorzej pod każdym względem. Zwłaszcza od Kolumbii. To był mecz do jednej bramki. Rywale totalnie zdominowali nas we wszelkich aspektach gry. Ale Senegalczycy już nie. Oczywiście nie było widać fajerwerków z naszej strony, jednak tego meczu nie musieliśmy przegrać. Bo tak naprawdę to my sami sobie, a nie rywale nam, strzeliliśmy dwa gole. To co się działo pod naszą bramką, to było jakieś kuriozum. Przyczyn naszej porażki jest tak dużo, że trudno wybrać jakąś jedną dominującą. Lecz opluwanie trenera Nawałki i zrzucanie wszystko na jego barki, jest po prostu niesprawiedliwe. To my wychodziliśmy na boisko i powinniśmy wziąć porażkę na klatę. Wina leży po obu stronach, ale odpowiedzialność ostatecznie stoi zawsze po stronie piłkarzy.
Skoro wina leży po obu stronach, to sam ma pan sobie coś do zarzucenia?
Gdybym był innym człowiekiem, to mógłbym powiedzieć, żeby nikt nie mieszał mnie w nasz wynik, bo na mundialu zagrałem tylko raz przez pełne 90 minut. I do tego wygraliśmy tamten mecz. Ja jednak wolę mówić, że to "my" zawiniliśmy. Nie próbuję zrzucać winy na kolegów. Czuję się tak samo przegrany jak chłopaki, którzy rozpoczynali mecz z Senegalem czy Kolumbią w pierwszym składzie. Jako wicekapitan tej drużyny biorę za wynik pełną odpowiedzialność.
Robert Lewandowski mówił: "Czułem, że Kamil Glik ma do mnie jakieś pretensje". Na czym one polegały?
Robert nie pomylił się ani trochę. Rzeczywiście, czuł, iż mam do niego jakieś pretensje. Tylko, że ja ich nie miałem. Wszyscy gramy w końcu do jednej bramki. Porozmawialiśmy w trakcie, jak i po zakończeniu mundialu. Najdłużej podczas wakacji.
O czym była ta rozmowa?
O przyszłości reprezentacji. Z Robertem znamy się od wielu lat i nie musimy się kochać czy przytakiwać sobie na różne tematy. Najważniejsze, że się szanujemy. Wbrew temu, co się mówi, nigdy nie miałem z nim żadnych problemów.
Ta kadra mogła już być bez pana. Rozważał pan zakończenie kariery w reprezentacji, ale z tego akurat planu pan zrezygnował.
Przyszedł taki moment, w którym zastanawiałem się, czy ta reprezentacja dalej mnie potrzebuje. Po turnieju zacząłem pytać samego siebie, czy koledzy, a nawet kibice, wciąż chcą na mnie polegać. Trener Jerzy Brzęczek zaimponował mi tym, że zadzwonił do mnie tego samego dnia, w którym ogłoszono jego zatrudnienie. To była długa rozmowa, trener bardzo nalegał na wspólne spotkanie. Zjedliśmy potem dobrą kolację, podczas której wymieniliśmy się swoimi punktami widzenia. Dopiero wtedy uznałem, że jest w porządku. Mogę dalej grać dla kadry i poświęcać jej swoje zdrowie.
Czyli rozumiem, że gdyby nie namowy nowego selekcjonera, to nie byłoby już pana w reprezentacji?
Tak. Dopiero przekazanie sobie wszystkich argumentów "za" i "przeciw" udowodniło mi, że mogę kontynuować grę w kadrze. Trener Brzęczek udowodnił mi swoim podejściem, zachowaniem, iż bardzo mu na mnie zależy. Skoro tak, to czemu miałbym odmówić? Po konsultacji, nawet moi najbliżsi stwierdzili, iż dalsza gra w kadrze to rozsądna opcja.
Na wakacjach dało się zapomnieć o mundialu? Jak wygląda urlop po takim turnieju?
Piłkarz potrzebuje resetu, aby pokazać pełnię swoich umiejętności. W tej sytuacji było to chyba jednak niemożliwe. Często słyszałem takie opinie, że reprezentanci pojechali na mundial, dostali tam w tyłek, a potem wyjechali na wakacje oddzielając wszystko grubą kreską. Muszę niektórych rozczarować, ale tak to niestety nie wygląda. Jestem pewny, że nie tylko ja, lecz również zdecydowana większość kadrowiczów, myśli o tamtym turnieju do dzisiaj. Tego nie da się wymazać. Może nie myślimy o tym bardzo intensywnie, bo przychodzą obowiązki w klubie, rodzinne, ale tamten turniej wciąż w nas siedzi. Wciąż rozmyślasz, dlaczego zrobiliśmy coś tak, a nie inaczej.
Gdy spotkaliśmy się w lutym, cytowałem panu wypowiedź Andrzeja Strejlaua, który mówił, iż przy braku medalu na mundialu pokolenie Glika czy Lewandowskiego zostanie kolejną przegraną generacją piłkarzy. Wtedy mocno pan skrytykował takie słowa. Po turnieju zmienił pan punkt widzenia?
Moim zdaniem ocenę czy moje pokolenie było przegrane czy nie, można wystawić dopiero po 10-15 latach. Jeśli po nas przyjdą następcy, którzy pojadą seryjnie na turnieje rangi mistrzowskiej oraz awansują do półfinału mundialu czy Euro, to w porządku. Będę pierwszym, który uderzy się w pierś i powie, że schrzaniliśmy. Jeśli nie, to przykro mi, ale nie podpiszę się pod tymi słowami.
A pan czuje się wybitnym reprezentantem Polski?
Śmiesznie brzmi. W starych zasadach rzeczywiście jestem wybitnym reprezentantem. Kiedyś wymagane było 60 meczów w kadrze, teraz 80 (Glik rozegrał jak dotąd 64 spotkania w dorosłej reprezentacji - przyp.red.). A pewnie do takiej liczby spotkań również dobiję. Czy wybitny reprezentant? Brzmi bardzo górnolotnie. Niczego wybitnego nie zrobiliśmy. Były dobre wyniki. To fakt. Po raz pierwszy awansowaliśmy do turnieju rangi mistrzowskiej jeden po drugim. Najpierw na Euro, potem mundial. Lecz mimo to, wybitny zawodnik czy wybitna drużyna to, w naszym przypadku, za duże słowo. Umówmy się, w ostatnich dekadach nie robiliśmy furory na arenie międzynarodowej.
W ostatnich latach mocno zawyżaliśmy swoje miejsce w światowej piłce?
To chyba były słowa prezesa Zbigniewa Bońka: miejsce Polski jest gdzieś między 20., może 30. miejscem na świecie. I ja się pod tymi słowami podpisuję. Na pewno nie jesteśmy, ani nie byliśmy reprezentacją z pierwszej dziesiątki. Ale też na niższy poziom od tej wspomnianej trzydziestki nie powinniśmy schodzić. Po prostu dobra, solidna kadra. Jeśli wzniesiemy się na wyżyny fizyczne oraz psychiczne to możemy powalczyć z każdym.
Jest coś, co by pan zmienił w tej naszej piłce?
Wie pan co, nie mieszkam w Polsce już od wielu lat. Patrzę na to z boku, może to dobrze, może źle. Razi mnie jednak u nas jedna rzecz. Przede wszystkim teraz. Gdy wyjeżdżałem z kraju, to zajęło mi wiele lat, aby ugruntować swoją pozycję na zachodzie. Nie, żeby być nawet wielką gwiazdą tylko zwykłym, solidnym graczem. Dzisiaj jednak wystarczy zagrać 10 meczów albo powiedzmy jedną dobrą rundę w Ekstraklasie, a zawodnik może od razu bez problemu przyjeżdżać na zgrupowania reprezentacji Polski, potem wyjechać za granicę. Tak to nie działa. Sam dobrze pamiętam, ile porażek musiałem ponieść oraz naczytać się krytyki, aby przynajmniej utrzymać się we Włoszech. Nie mówiąc o żadnych fajerwerkach. Czasy się zmieniły. Młody zawodnik ma Twitter, Instagram, widzi jak dużą liczbą followersów posiada. Czuje się bogiem, a dziennikarze utwierdzają go w tym przekonaniu. O wiele łatwiej jest zrobić dzisiaj karierę, ale to nie uczyni z ciebie piłkarza. Na pewno już nie tego z międzynarodowej półki.
Słyszał pan o Hubercie Matyni?
Nie.
Jako jeden z dwóch nominalnych lewych obrońców został powołany do kadry na mecze z Czechami i Portugalią.
Przede wszystkim gratuluję Hubertowi powołania. Staram się oglądać polską ligę, być w miarę na bieżąco. Jestem jednak raczej kanapowym kibicem. To nie grzech ani pstryczek w jego stronę, że jak dotąd o nim nie słyszałem.
Za 5-10 lat wrócimy do tego miejsca, gdzie Polak strzelający gola albo nawet grający solidnie w czołowych ligach europejskich, to będzie wyskok godny odnotowania?
Mimo wszystko, zawodników za granicą będziemy mieli. Dziś jest o wiele łatwiej wyjechać z Polski. Zwłaszcza z całym PR-em oraz medialną otoczką, która towarzyszy piłkarzom. Aktualnie nie trzeba być dobrym zawodnikiem ekstraklasy, aby już pojawiła się pierwsza, druga oferta. Pytanie tylko: co dalej? Czy zawodnik w najlepszym wypadku chociaż utrzyma się za granicą? Dziś wydaje się być to sprawa drugorzędna przy wyborze klubu, ligi.
Co pan doradziłby takiemu młodemu, który wyjeżdża?
Nie ma złotej reguły. Jeden zawodnik wyjedzie tak jak ja, po dwóch sezonach w Piaście Gliwice i to też nie musi być idealne wyjście. W Palermo przecież przez pół roku nie grałem, w Bari już tak, ale jakbym miał opowiadać o tym jak wyglądało życie wokół klubu ze wszystkimi oskarżeniami korupcyjnymi włącznie, to musielibyśmy przesiedzieć tutaj kolejną godzinę. Piast nie jest wielką marką. Przez tamte dwa lata walczyliśmy o utrzymanie, raz nieskutecznie, więc nie byłem jakimś wielce ukształtowanym piłkarzem na polskim rynku. Inaczej było z Robertem Lewandowskim. On najpierw zdobył mistrzostwo, koronę króla strzelców i dopiero wtedy zdecydował się na wyjazd. Są też przykłady Wojtka Szczęsnego, Grzegorza Krychowiaka, Piotrka Zielińskiego, którzy piłkarsko wychowali się za granicą. Tak czy siak, ważną rolę pełni tutaj menadżer. Mowa o doborze klubu, systemu gry, a nawet i trenera. No bo wiadomo, że jedziesz najpierw na naukę, zobaczenie czegoś nowego. Fajnie więc pracować u prawdziwego eksperta w tej dziedzinie. Wydaje mi się, że ogólnie kariera bazuje na otaczaniu się dobrymi ludźmi.
Jest ich mało?
Coraz mniej. Trzeba uważać. Większość patrzy niestety na wielkość portfela.
Dostrzega pan to również w Monaco?
Nie tylko, to raczej tendencja ogólna. Po części to nie jest wina piłkarzy. To nie ich wina, że ktoś daje za ciebie tyle milionów, a w twoim kontrakcie zapisane są tak horrendalne klauzule. To nie ich wina, że po 10 spotkaniach dziennikarze wpychają ich do reprezentacji czy najlepszych klubów Europy, bo jakoś trzeba zapchać czas antenowy. Jak wtedy masz sobie nie pomyśleć: Boże, to ja rzeczywiście jestem aż tak zajebisty? Mało kto opiera się pokusie.
Ostatnio głośno było o Rafale Kurzawie. Francuskie media wytykały mu, że nie mówi po francusku, rzadko się odzywa. Z trenerem tylko przez tłumacza. Taki wyjazd ma sens?
Trzeba pokazać, że ci zależy. Najważniejsza jest chęć nauczenia się języka, tu na miejscu. Zależy też w jakim wieku dany piłkarz wyjeżdża. Ja to zrobiłem ledwo po dwudziestych urodzinach. Byłem we Włoszech, dokładniej w takim regionie, gdzie mówi się specyficznym dialektem, więc mój włoski nie ma co mówić - kulał. Z angielskim było niewiele lepiej. Klub jednak doceniał to, że robię wiele, aby móc komunikować się z resztą drużyny. Nie chciałem wejść do sklepu i porozumiewać się na migi. Po 6 miesiącach w Bari udzieliłem pierwszego wywiadu po włosku na konferencji prasowej. Stres był, nie mówiłem perfekcyjnie. Tu gdzie mogłem, używałem jednak włoskiego, a ludzie związani z klubem to dostrzegali oraz przede wszystkim doceniali. Trenerem był wtedy Portugalczyk, a ja z racji pobytu w Hiszpanii jako junior, potrafiłem się z nim porozumieć. Teraz spokojnie dogadam się też po francusku. Chodzi więc o naukę, pokazanie że ci zależy. Zwłaszcza, iż taka wiedza zostaje tobie na całe życie. Inwestujesz w samego siebie, we własną przyszłość.
A ja słyszałem, że pana przyszłość to też… MMA
Jeszcze nikt się ze mną nie kontaktował. Zobaczymy, jak cała sprawa się potoczy, ale podobają mi się sztuki walki. Lubię zarywać noce, aby obejrzeć jakąś dobrą galę. Z racji zapisów w kontrakcie czynnie ich jak dotąd nie uprawiałem, ale spokojnie bym się odnalazł. Na pewno chciałbym tego spróbować. Nie mówię o wielkim zawodowym kontrakcie, raczej 6 miesięcy, może rok na sali treningowej. Zobaczymy też, na co pozwoli zdrowie. Nie składam więc obietnic.
Dużo tych planów. Mówiło się, iż wciąż liczy pan na transfer do Anglii, potem pojawiał się wątek zakończenia kariery w Torino. Teraz nawet MMA.
Spokojnie. Na razie tylko się zastanawiam. Mam tylko i aż 30 lat, a do tego 4-5 lat grania na przynajmniej solidnym poziomie. Mając gdzieś z tyłu głowy, iż w marcu pojawi się drugie dziecko, człowiek szuka dalszych planów, zmienia optykę postrzegania samego siebie. Nie wiem gdzie będę, nie wiem co będę robił, ale chcę, aby moim dzieciom niczego nie brakowało. Stąd tyle myśli. Wie pan co, jednego jestem chyba na ten moment pewien: nie umiałbym totalnie odciąć się od piłki. Podziwiam byłych zawodników, którym się to udaje, ale ja chyba nie odnalazłbym się w takim świecie. Może będę trenerem, może będę dyrektorem sportowym. Chociaż nawet wystarczy mi komentować mecze w telewizji.
Pańskie obecne problemy zdrowotne dają gdzieś do myślenia, że zbliża się powoli moment zakończenia kariery?
Absolutnie nie. Mam 30 lat, dla zawodnika na mojej pozycji to bardzo dobry wiek. Co innego jakbym był bocznym pomocnikiem czy obrońcą. Ja nie bazuję w swojej grze przede wszystkim na szybkości, więc mogę z większym spokojem podchodzić do takich kontuzji jak ta obecnie. Nazwijmy to typowo mięśniowych. Chcę, aby moja dyspozycja pozwoliła mi grać na solidnym europejskim poziomie przez kolejne 5 lat. O zakończeniu kariery jeszcze nie myślę, bo w mojej głowie nie ma na to miejsca.
A pana miejsce jest w Monaco?
Świetnie się tu czuję. Odkąd tu jestem, naprawdę poczułem się tak po ludzku odpowiedzialny za ten zespół. Gdzieś z tyłu myślę sobie, że fajnie było zapisać jakąś cegiełkę w historii tak wielkiego klubu. Bo to, co osiągnęliśmy w dwóch ostatnich latach było kosmicznym rezultatem, którego nikt tutaj raczej nie zapomni. Obecny kontrakt wiąże mnie jeszcze z klubem przez dwa kolejne lata. Co będzie potem? Tego nie wiem. Teraz mając jedno dziecko, a drugie w drodze inaczej podchodzę do tak ważnych tematów. Nie chcę aby rodzina przeprowadzała się z miejsca na miejsce, tylko znalazła gdzieś swój własny dom.
To tak chyba jest, że mężczyzna który miał trudne relacje z ojcem, sam robi dużo więcej, aby jego błędy "odkupić". I dać swoim dzieciom to, czego sam nie mógł otrzymać.
Ja też tak mam. Wiadomo, iż mój ojciec nie był złotym człowiekiem. Niektórych rzeczy, albo jego samego w domu brakowało. Ja jednak chcę dać swoim dzieciom wszystko czego zapragną. Mowa tu oczywiście o kwestiach uczuciowych. Bo nie jest tak, że wchodzimy do supermarketu, córka pokaże mi trzy zabawki z półek, a ja włożę je do koszyka. Tak to nie działa. Dziecko przede wszystkim chce się czuć kochane oraz przy tym bezpieczne. I ja próbuję okazywać miłość, a gdy trzeba to również przykryć córkę parasolem bezpieczeństwa.
Inaczej się myślało jako singiel.
Singlem nigdy w zasadzie nie byłem, bo z żoną jesteśmy razem od 15. roku życia. Ale rzeczywiście, coś w tym jest. Przed narodzinami córki, gdy tylko wypadało zmienić klub, to jaki był problem? Żaden. Pakujemy walizki i jedziemy. Inaczej sprawa ma się z zawodnikiem, którego dziewczyna lub też narzeczona ma, powiedzmy wyolbrzymione wymagania. Wtedy zaczynają się debaty. Ale mówimy o ekstremalnych sytuacjach. Innych od mojej. W normalnej rodzinie to dziecko zmienia twoje podejście do życia. Analizujesz jak zareaguje na ewentualną przeprowadzkę, zmianę szkoły, utratę znajomych czy ulubionych miejsc. Nabierasz dystansu do piłki. Ona jest oczywiście ważna. Nawet prawie najważniejsza, ale tylko prawie. Decyzje dotyczące kariery powinieneś opierać na szczęściu rodziny, a nie odwrotnie. Jeśli dajmy na to - ustalimy z żoną, że oferta z klubu A nie daje godziwych warunków do rozwoju dla naszych dzieci, to nie ma nawet co jej roztrząsać. Nie wyobrażam sobie, abym mieszkał o parę tysięcy kilometrów dalej od bliskich i widział się z nimi raz na parę miesięcy. Muszę mieć rodzinę przy sobie, bo inaczej nie wiem, jak funkcjonować. Nie mówiąc już o graniu.
Macie z żoną tradycję, że kupujecie sobie pamiątkowe zegarki na cześć kluczowych momentów z waszego życia. Dużo ich jest?
Z kilka się znajdzie.
A co musi się wydarzyć, abyście podarowali sobie taki zegarek po sezonie?
Piłkarsko? W obecnej sytuacji to wiele. Mistrzostwo nam nie grozi, może uda się powalczyć o jeden z dwóch krajowych pucharów. Ale to mniej ważne. Teraz czekam na urodziny dziecka. Termin mamy w marcu. Zegarek z tego dnia będzie zdecydowanie wyjątkowy. Wie pan dlaczego to robię? Zbieram te zegarki?
Nie.
To taki nasz zwyczaj, coś w rodzaju symbolu, coś tylko naszego. Pamiątka, też dla dzieciaków, żeby pamiętały kiedyś o tych naszych przełomach. I jak wiele dla nas znaczą. To jest najważniejsze. Piłka to tylko dodatek. Dlatego proszę mi uwierzyć, że ostatnie pół roku mogło być o wiele gorsze.
ZOBACZ WIDEO Serie A: Szczęsny błysnął w hicie. Tak obronił rzut karny [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Oglądaj rozgrywki francuskiej Ligue 1 na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)
Bo przypomnę, że już w Soczi Glik publiczni Czytaj całość