Wisła Kraków w minionym sezonie aż siedem z dziewiętnastu zwycięstw odniosła w meczach, które zaczynała od utraty bramki. Podczas, gdy wszyscy zachwycali się niesamowitymi końcówkami nad wyraz chimerycznego poznańskiego Lecha (który jednocześnie - mimo pucharowych popisów - okazał się największym przegranym sezonu), to Biała Gwiazda właśnie była w lidze zespołem najbardziej charakternym i w swojej waleczności najefektywniejszym. Znamienne, że o ile pięć poprzednich tytułów zdobytych pod patronatem Telefoniki Wisła świętowała już na długo przed zakończeniem sezonu, to o ten walczyć trzeba było do samiutkiego końca, do ostatniego gwizdka Huberta Siejewicza.
Szacunek Białej Gwieździe i Maciejowi Skorży należy się tym większy, że mistrzowską paterę wywalczyła dysponując składem mocno przeciętnym - przynajmniej w porównaniu do ekip, które zdobywały tytuł dla Wisły w latach poprzednich. Wszyscy doskonale pamiętamy czasy, gdy pod wodzą Henryka Kasperczaka niejednokrotnie w podstawowym składzie Białej Gwiazdy wybiegało na murawę 7-8 reprezentantów Polski, wspieranych na dodatek klasowymi zawodnikami zza granicy. Wisła dzisiejsza jest zupełnie inna - to grono wybitnych walczaków, wspartych góra trójką kopaczy wyrastających ponad ligową przeciętność (Paweł Brożek, Rafał Boguski, Marcelo).
Sześć tytułów w dziewięć lat - naprawdę, robi wrażenie. Implikuje jednak także pięć nieudanych podejść do Champions League. Widok Cupiała niezwykle emocjonalnie reagującego na przebieg meczu ze Śląskiem pozwala mieć nadzieję, że właściciel raz jeszcze podejmie próbę (tym razem naprawdę konkretną) sforsowanie bram Ligi Marzeń. Pracy jest sporo, inwestycje niezbędne. Ale tej szansy, w przypadku niepowodzenia - pewno ostatniej w najbliższej historii Wisły - zaprzepaścić nie można. Cupiał próbował już tyle razy, że teraz naprawdę zasłużył na szczęśliwe losowanie i spełnienie dziecięcych pragnień. Wszak marzenia nie są po to, aby je śnić - są po to, aby je realizować. A Kopenhaga, Partizan i Levski to nie Real, czy Barcelona. Powodzenia!