47 meczów i 7 bramek - to dorobek Roberta Warzychy w reprezentacji Polski. Były pomocnik, który w swojej karierze reprezentował m.in. Górnika Zabrze czy Everton (jako pierwszy Polak zagrał w Premier League), karierę zakończył w USA. Przez 6 lat rozegrał 160 spotkań dla tamtejszego Columbus Crew. Po odwieszeniu butów na kołku pozostał za oceanem, gdzie mieszka do dziś.
Przemysław Pawlak, "Piłka Nożna": Po zakończeniu pracy w Zabrzu otrzymał pan inne oferty z Polski?
Robert Warzycha: Niedużo, ale prowadziłem rozmowy. Kończyły się na tym, że nie posiadam licencji trenerskiej UEFA Pro. W trakcie pobytu w Górniku ukończyłem kurs UEFA A, zostałem zakwalifikowany na kurs UEFA Pro. Tyle że straciłem pracę w Zabrzu. Kurs trwa około 1,5 roku, nie było sensu, abym zostawał w Polsce przez tyle czasu, z dala od rodziny, nie mając pracy. Wróciłem do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście mógłbym mieć w sztabie człowieka z odpowiednimi papierami, niemniej nie chciałem ponownie robić zamieszania. Zresztą, po rozstaniu z Górnikiem moje samopoczucie nie było najlepsze, nie chciałem szybko podejmować nowej pracy.
Zraził się pan do polskiej piłki?
A który trener się do niej nie zraził? Przecież w naszej lidze zwalnia się po piętnastu szkoleniowców w sezonie. Od lat! Mamy zatem taki poziom, a nie inny.
ZOBACZ WIDEO: Jacek Magiera zdradził, co wyprowadza go z równowagi. Padły mocne słowa
W Górniku pracował pan ponad rok.
Gdy w polskim klubie coś nie idzie, w dziewięćdziesięciu procentach przypadków winny jest trener. Szkoleniowiec nie ma możliwości wyprowadzić drużyny z kryzysu, od tej zasady są tylko wyjątki. Posada Piotra Stokowca w Lechii Gdańsk wydawała się zagrożona, a jednak klub wytrzymał ciśnienie i trener poukładał sprawy. Każdy jednak widzi, co dzieje się w tym sezonie w Stali Mielec. Być trenerem w Polsce jest ciężko.
Organizacja naszych klubów pana nie zdziwiła?
Zdziwić nie zdziwiła, przecież wiele lat grałem w polskiej lidze, także w reprezentacji. Natomiast jest coś w tym, że gdy człowiek wyjeżdża z Polski, popracuje w innym kraju, dochodzi do wniosku, iż nie na wszystko musi się godzić.
Gdyby dziś nadeszła oferta z Polski, byłby pan skłonny ją rozważyć?
Kiedyś powiedziałem, że nie pójdę grać do Anglii, a wylądowałem w Evertonie, z takimi deklaracjami jestem więc ostrożny. Nie tęsknię jednak za zawodem trenera na wysokim poziomie. I za mną chyba też nikt nie tęskni.
Ale dysponuje pan nadal najwyższą licencją dla trenerów obowiązującą w Stanach Zjednoczonych.
Posiadam dokument wydany przez amerykańską federację. UEFA go jednak nie respektuje. Dopiero od niedawna Amerykanie organizują kursy na licencję, która ma być również ważna w Europie.
Będzie pan starał się o zdobycie dokumentu?
Absolutnie nie. Z aktualną licencją mogę pracować w Ameryce, a jeśli kiedyś w MLS będzie wymóg posiadania innego dokumentu, to trudno. Z boku prowadzenie profesjonalnego zespołu może wyglądać przyjemnie, ale to trudny kawałek chleba. Stres, jakiej decyzji nie podejmiesz i tak ktoś będzie niezadowolony, presja, permanentny brak czasu na życie prywatne. W dodatku ja chyba za bardzo siebie obwiniałem po niepowodzeniach, nie mogłem ich przetrawić. Trudno było mi przejść próg, po którym mówisz: jest ok, idę do następnego klubu. Żeby być trenerem, trzeba mieć grubą skórę. Może ja jej nie mam?
Czyli ma pan karierę trenera za sobą?
W MLS szkoleniowców nie wymienia się jak rękawiczki. Mają czas na spokojną pracę, nie to co w Polsce. Nie będę starał się więc o pracę trenera w profesjonalnym futbolu. To już minęło. Nie mam też parcia na szkło. W piłce zawodowej pracujesz siedem dni w tygodniu. Gdy cały świat odpoczywa w weekend, dla trenerów i zawodników to show time, do którego przygotowują się w tygodniu. Robiłem to przez lata, chcę spokojnie pożyć. Córka przyszła na świat w styczniu, synowie w lutym - przez kilkanaście lat nie mogłem być z nimi w dniu obchodzenia urodzin. Już tego nie odzyskam.
To dobrze, że w MLS trenerzy są rzadko zwalniani? Rynek pracy jest w zasadzie zamknięty, jak zmotywować ludzi do uprawiania tego zawodu? Tab Ramos, szkoleniowiec Houston Dynamo, w zeszłym sezonie wykręcił średnią punktów na mecz 0,91, najgorszą w historii klubu, zajął ostatnie miejsce w Konferencji Zachodniej, a pracuje dalej. Z europejskiego punktu widzenia to nie do pomyślenia.
MLS to relatywnie młoda liga, rozgrywany jest dwudziesty szósty sezon. Ruch trenerski zaczyna się rozkręcać, pracują tu znane postaci z Europy, choćby Jaap Stam. Tab był znanym zawodnikiem, jego się tu szanuje. Nikt nie zamierza od razu mówić mu: nic nie umiesz.
Z MLS nie można spaść - przypadkiem nie to zadecydowało, że może pracować dalej?
Spójrzmy na to inaczej, gdy kluby nie spadają, jest gwarancja poziomu sportowego. Zwłaszcza w Ameryce, gdzie trudno jest zbudować kilka lig z systemem spadków i awansów. Aby wejść do MLS, na dzień dobry trzeba mieć bardzo dużo pieniędzy - w jaki sposób miałby rywalizować z takim kapitałem malutki klub, który awansowałby do najwyższej ligi? Co by do niej wniósł pod względem sportowym? Być może kiedyś Amerykanie będą mogli pozwolić sobie na zbudowanie rozgrywek na modłę europejską, jednak nie teraz. Obecny kształt MLS jest gwarancją pieniędzy, które są konieczne do robienia piłki na poważnym poziomie. Właściciele mojego Columbus Crew niedługo otwierają nowy stadion, postawili go za ponad 300 milionów dolarów - stary obiekt będzie służył jako akademia, bo dobudują wokół kilka boisk.
Z własnych funduszy?
Oczywiście! Współwłaścicielem klubu jest mój dobry znajomy, doktor Pete Edwards. Jego wspólnik posiada również drużynę baseballową w Cleveland. Pete, chirurg-ortopeda, był zresztą lekarzem Crew. Ma własną klinikę, specjalizuje się w rekonstrukcji więzadeł krzyżowych, w dodatku wspólnie z ojcem prowadzą potężną firmę budowlaną. Stać ich na zabawę w profesjonalną piłkę.
Jeżeli któryś z zawodników Columbus zerwie więzadło krzyżowe, trafia pod nóż właściciela klubu?
Tak właśnie jest.
A ile mogą zarobić trenerzy w MLS?
Największą wiedzę mam na temat Crew – Caleb Porter za pięcioletni kontrakt otrzyma około 5 milionów dolarów. Szkoleniowców nie obowiązuje salary cap. Gdy byłem aktywnym trenerem, Bruce Arena i Ziggy Szmitd, który jeszcze wtedy żył, prowadzili rozmowy, aby wprowadzić minimalną wysokość kontraktu dla trenerów. Chodziło bodaj o 600-700 tysięcy dolarów rocznie.
Czemu to miałoby służyć?
Gra toczyła się o zabezpieczenie interesu doświadczonych szkoleniowców. Oni mają większe wymagania kontraktowe, ale gdy do klubu zgłasza się nieopierzony trener gotowy pracować za połowę stawki, renoma rutyniarzy może nie wystarczyć. A zatem proszę bardzo, zatrudniajcie młodych trenerów, ale za odpowiednią gażę. Nic z tego jednak nie wyszło, natomiast salary cap to nie jest złe rozwiązanie – przecież to, co dzieje się w Europie, jeśli chodzi o zarobki zawodników, jest chore. Żądania na poziomie miliona euro na tydzień są nienormalne! Jeśli w tym kierunku piłka w Europie chce zamierzać, nie wiem jak daleko zajdzie.
Młodym piłkarzom jednak salary cap jest w niesmak, można wyczytać, że ciężko im złapać koniec z końcem.
Maksymalne wynagrodzenie dla takich zawodników to obecnie ponad 60 tysięcy dolarów rocznie, można za to żyć. Kilkanaście lat temu jednak rzeczywiście było trudno. Gdy grałem w MLS, młodzi zawodnicy zarabiali bardzo mało, mieli problemy, żeby wynająć mieszkanie, kupić samochód, dojechać na trening i jeszcze się wyżywić. Salary cap jest bowiem równe dla wszystkich, niezależnie od stanu, w którym grasz. W Columbus mogłeś wynająć niewielkie mieszkanie za 500 dolarów, ale gdy trafiałeś do San Jose, gdzie życie jest zdecydowanie droższe, za identyczne płaciłeś 1500. Teraz progi wynagrodzeń są wyższe, liga profesjonalizuje się także pod względem podejścia zawodników do codziennych obowiązków. Między innymi w tym pomagają piłkarze z Europy czy Ameryki Południowej. Gdy prowadziłem Crew, Amerykanie rozgrzewkę zaczynali od dyskusji o meczu koszykówki czy futbolu amerykańskiego. Dopiero obcokrajowcy uświadomili im, że to już nie jest czas na pogawędki, a na pracę w skupieniu.
W wywiadzie dla sport.pl Przemysław Frankowski, zawodnik Chicago Fire, powiedział, że Paulo Sousa jeszcze się z nim nie kontaktował. Pan to rozumie, mając na uwadze problemy z regularną grą w klubach reprezentacyjnych skrzydłowych?
Może go nie zna? Jestem daleko od reprezentacji, ale z wydarzeniami w polskiej piłce jestem na bieżąco. Sousa mówi, że nie odpowiada za przygotowanie fizyczne zawodników, ale powołuje piłkarza nie grającego w klubie, czyli nieprzygotowanego – ja tego nie rozumiem. Mam wrażenie, że jedynym człowiekiem w reprezentacji, który nie zna się na polskich zawodnikach jest selekcjoner. Ogląda pan mecze ligi bułgarskiej albo rumuńskiej?
Nie.
No i on też polskiej nie oglądał. I meczów reprezentacji Polski też nie widział w ostatnim roku, bo to, jakie wystawiał składy na marcowe mecze, wołało o pomstę do nieba. Chłop zna się na futbolu, rozumie piłkę, potwierdził to dokonując dobrych zmian w trakcie meczów, ale w przypadku polskich zawodników powinien był zapytać o zdanie choćby Andrzeja Juskowiaka, Grzegorza Mielcarskiego czy Józefa Młynarczyka, którzy grali w Portugalii.
Często pan odwiedza Polskę?
Z żoną przyjeżdżamy do kraju raz w roku, nie licząc tego poprzedniego, gdy podróż wykluczyła pandemia. Inna sprawa, że w Ohio restauracje są od dawna otwarte, życie normalnie się toczy, wprowadzono tylko zalecenie, nie obowiązek, noszenia maseczek. Na meczu baseballu na stadionie zasiadło niedawno czterdzieści tysięcy ludzi, ja ze swoimi drużynami młodzieżowymi też trenuję i jeżdżę na turnieje. W każdym razie, przeważnie przyjeżdżamy do Polski w okolicach czerwca. W Ameryce zaczynają się wakacje, mam więcej wolnego czasu, szkoły są zamknięte, więc młodzież nie uczestniczy również w treningach piłkarskich. Mamy bazę, mieszkanko w Katowicach, drugą jest wieś, w której się wychowaliśmy. Rodzinie zwalać się na głowę na miesiąc nie chcemy i nie musimy.
Na emeryturę planujecie wrócić do kraju czy zostaniecie w Columbus?
Dopóki wszystkie dzieci nie skończą szkół i nie urządzą się w życiu, będziemy w Ameryce. Mam stały kontakt z Markiem Piotrowiczem, z wiekiem jednak tęsknota za Polską jest coraz większa. Według planu chcielibyśmy dzielić czas na życie w naszym kraju i w Stanach.
Jak się pan urządził w Ameryce?
Po powrocie z Górnika otrzymałem propozycję pracy z młodzieżą w jednej ze szkółek piłkarskich, których w mieście jest sporo. Zajmuję się czternastolatkami i piętnastolatkami. Nie ma presji, jest wolny czas, treningi odbywają się popołudniami i też nie codziennie. Rekreacyjnie gram w golfa. Spokój. Nie muszę już za niczym gonić.
Ze szkolenia młodzieży można w Stanach Zjednoczonych dobrze żyć? W Polsce trenerzy zazwyczaj zatrudnienie są w kilku miejscach, aby związać koniec z końcem.
Gdy nie masz doświadczenia, w Ameryce jest podobnie. W klubie łącznie mamy około 65 drużyn, które trenują w kilku lokalizacjach. Część trenerów zatrudniona jest na pełny etat, inni tylko sezonowo – trzy miesiące wiosną i tyleż jesienią – i oni realizują się także w innych zawodach. Ja pracuję przez dwanaście miesięcy. Grałem w piłkę na profesjonalnym poziomie, byłem trenerem w MLS, to ma duży wpływ. Także na stawki, za które pracuję – żona może więc zajmować się domem. Jesteśmy zadowoleni.
Pana syn, Konrad, również był piłkarzem - to nadal aktualne?
W trakcie studiów został wybrany w drafcie przez Sporting Kansas City, tyle że na pierwszym zgrupowaniu doznał poważnej kontuzji kolana. Stracił rok, po kolejnym zrobiliśmy trade i sprowadziłem go do Columbus. U mnie trochę jeszcze grał, ale gdy przyszedł nowy trener, już tak nie było. Po kontuzji nigdy nie wrócił do najwyższej formy. Zakończył karierę, wrócił do koledżu, dziś jest nauczycielem dzieci z niepełnosprawnościami.
A córka i drugi syn?
Olivia robi dyplom MBA na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach, ale w związku z obostrzeniami obowiązującymi w Polsce ma zajęcia on-line, więc przebywa w Stanach Zjednoczonych. Urodziła się w Liverpoolu, chciała poznać nasz kraj. Bartek z kolei zajmuje się funduszami. Nie wyobrażaliśmy sobie z żoną, aby dzieci nie mówiły w języku polskim. Różnie z tym bywało, wpierw w szkole były wyśmiewane, bo rozmawiały ze sobą w niezrozumiałym dla innych języku, a potem stało się to cool. Nie ma się czego wstydzić, rdzennymi Amerykanami to są Indianie, cała reszta to w gruncie rzeczy obcokrajowcy – tyle że niektórzy od dawna, a inni od niedawna. Trochę się jednak nadenerwowałem, gdy przy stole dzieciaki mówiły po angielsku. Myślałem, że nic z tego nie będzie, ale dziś, gdy nas odwiedzają, rozmawiamy wyłącznie po polsku. Prawda jest jednak taka, że nigdzie nie zagrzaliśmy miejsca, jesteśmy ciągle na wojażach. Mieszkaliśmy w Anglii, na Węgrzech, każda przeprowadzka to był płacz dzieci za kolegami i koleżankami. Teraz jesteśmy w Stanach, ale rodzina, dzieciństwo, wspomnienia zostały w Polsce.
Czytaj także:
- Zidane poinformował o stanie zdrowia Ramosa. Wiadomo co z rewanżowym meczem z Chelsea
- Nastolatek z Polski znowu zachwycił w Anglii. Strzelił piękną bramkę dla Liverpoolu (wideo)