92-latek zachwyca. Jedyny taki przypadek
WP SportoweFakty / Maciej Stanik / Wiesław Jańczyk, mistrz Polski w koszykówce i piłce nożnej, były zawodnik ŁKS-u Łódź (fot. Maciej Stanik).
Dariusz Faron Dariusz Faron

92-latek zachwyca. Jedyny taki przypadek

W Polsce świętował dwa mistrzostwa w różnych dyscyplinach. W Hiszpanii grał przed stutysięczną publicznością. A w Australii podbił serce Violetty Villas. Pan Wiesiu swoje przeżył. Ale na tamten świat się jeszcze nie wybiera.

92-letni Wiesław Jańczyk to podwójny złoty medalista mistrzostw Polski. W 1953 r. wygrał tytuł jako koszykarz ŁKS-u Łódź, a pięć lat później jako piłkarz tego klubu.

Jańczyk to jedyny obok Lucjana Brychczego żyjący zawodnik, który brał udział w otwarciu słynnego Camp Nou w 1957 r. Z dumą pokazuje nam prezent od katalońskich działaczy.

Były piłkarz mieszkał kilkanaście lat w Australii, gdzie zaczął się jego związek z Violettą Villas. Para planowała nawet ślub. Jańczyk tłumaczy, dlaczego do niego nie doszło.

Tekst: Dariusz Faron

- Do pana Wiesia? Niesamowity facet. 92 lata, a jeszcze jeździ samochodem! - uśmiecha się pucołowaty portier. Blok z lat 70. na warszawskim Mokotowie. Umówiliśmy się w samo południe, ale Jańczyk nie podnosi domofonu.

- Pan wyjedzie windą i zapuka, może nie słyszy - radzi pan z recepcji.

Słyszy, tylko się zaczytał.

Na stole, obok herbaty z cukrem i cebulowych chrupek, leży powieść "The Blue Moon" Roberta Ryana. Książka z gatunku: on kocha ją, ona jego, zejdą się dopiero za 500 stron.

- Czemu czyta pan po angielsku? - pytam na wejściu pana Wiesia.

- Przecież jeśli nie będę używał języka, to go zapomnę - odpowiada 92-latek.

Racja.

Elegancka biała koszula z kołnierzem, ciemne oczy, siwe włosy zaczesane do tyłu. Pan Wiesław zaprasza do salonu, w którym czas zatrzymał się dawno temu. Stół z białym obrusem, meblościanka starego typu, półki uginają się od książek i pamiątek.

W czarnym pudełeczku mały mosiężny stadion - prezent od katalońskich działaczy za udział w inauguracji słynnego Camp Nou w 1957 roku.

Obok rozsiadł się pluszowy "miś" koala. To z Australii, gdzie Jańczyk mieszkał kilkanaście lat.

Najcenniejsza rzecz wisi na ścianie w szerokiej ramie - koszulka ŁKS-u Łódź. W centralnym miejscu czarno-białe zdjęcie legendarnej drużyny i podpis: mistrz Polski 1958. - Swoje już przeżyłem - mówi z łagodnym uśmiechem pan Wiesław.

Chętnie opowie.
W 1958 r. Wiesław Jańczyk zdobył z ŁKS-em mistrzostwo Polski (fot. Maciej Stanik) W 1958 r. Wiesław Jańczyk zdobył z ŁKS-em mistrzostwo Polski (fot. Maciej Stanik)

BRYDŻYK I JAWKA 

Niby pamięć już nie ta i sporo wspomnień wyleciało z głowy, ale gdy pan Wiesław patrzy na fotografię mistrzowskiego ŁKS-u, wymienia nazwiska bez zająknięcia.

Kowalec, Soporek, Szymborski, Wieteski, Jezierski, Wlazły, Grzywocz, trener Król, Heniek Szczepański, Stusio, pan Wiesław i kierownik drużyny pan Lange. A tutaj Stasiu Baran. Tylko nazwisko bramkarza, cholera jasna, wyleciało.

Szczurzyński - no przecież! Heniek Szczurzyński.

O decydującym meczu z Górnikiem Zabrze na Stadionie Śląskim Jańczyk opowiada, jak gdyby sędzia zagwizdał ostatni raz pięć minut temu. Bezbramkowy remis ze wskazaniem na ŁKS. Mogli wygrać, mieli więcej sytuacji, ale skoro punkt dawał tytuł, to po przerwie się bronili.

Nie było wielkiego świętowania, zaznacza Jańczyk, bo od razu musieli jechać na pociąg. Do Łodzi dotoczyli się nad ranem. Każdy myślał o łóżku, a nie o szampanie. Dopiero po jakimś czasie klub zorganizował wieczorek towarzyski z poczęstunkiem.

Pięć lat wcześniej, w 1953 r., Jańczyk zdobył złoty medal mistrzostw Polski jako koszykarz. Mimo niewielkiego wzrostu - 175 cm - należał do czołowych strzelców. W okolicach marca kończył się sezon koszykarski i zaczynał piłkarski. Bywało, że Jańczyk pędził z jednego treningu na drugi. Łączył dyscypliny przez kilka lat.

Za pierwsze w historii ŁKS-u piłkarskie mistrzostwo Polski pan Wiesiu, tak jak koledzy z drużyny, dostał jawkę. Rzadko nią jeździł, nigdy nie był fanem motoryzacji.
Za to lubił z pozostałymi piłkarzami ŁKS-u zagrać w brydżyka przy koniaku.

Inne trunki też się zdarzały. Pan Wiesław pamięta, jak klub pozyskał pięciu graczy Legii. Dostali dwupokojowe mieszkanie z kuchnią. Głównie to tam integrowała się drużyna. Niepisana zasada brzmiała: każdy przynosi pół litra wódki. Ale na treningu biegali, aż się kurzyło.

Od lat 50. trochę się pozmieniało.

Leszek Jezierski, gwiazda numer jeden, jeździł po Łodzi charakterystyczną skodą z białymi kapslami. Ale w całej drużynie samochody miało trzech piłkarzy. A teraz?! Cały klubowy parking obładowany autami.

Pan Wiesiu wie, bo klub o nim pamięta. I zaprasza na mecze. A z Warszawy do Łodzi przecież nie tak daleko. Jańczyk jest na bieżąco.

W pierwszej kolejce - analizuje - z Legią przegrali 0:3, a powinni dużo niżej, mieli swoje sytuacje. Piłkarzy pierwszego zespołu Jańczyk ma w jednym palcu. Oni raczej go nie kojarzą, ale pan Wiesiu się nie obraża. Kiedy ma się 92 lata, jest się dla młodzieży anonimowy.

Plan podróży na mecze ŁKS-u od lat się nie zmienia.

Zanim pan Wiesiu dotrze na stadion, odwiedza Stary Cmentarz, żeby zapalić znicz rodzicom. Droga wiedzie przez Ogrodową.

Tam wszystko się zaczęło.
Przez kilka lat Jańczyk łączył koszykówkę z piłką nożną. Później postawił wyłącznie na futbol (fot. Maciej Stanik) Przez kilka lat Jańczyk łączył koszykówkę z piłką nożną. Później postawił wyłącznie na futbol (fot. Maciej Stanik)
Wiesław Jańczyk zabrał nas w podróż do przeszłości (fot. Maciej Stanik) Wiesław Jańczyk zabrał nas w podróż do przeszłości (fot. Maciej Stanik)

FABRYKA I PAJDA 

Lata 30.

Niski, nowoczesny blok robotniczy. W jednej części robotnicy i majstrowie. W drugiej - dyrektorzy fabryki. Podwórze przedzielone płotem. Jańczykowie zajmują jednopokojowe mieszkanie.

Matka Wiesia, Melania, prządka w pobliskiej fabryce włókienniczej Izraela Poznańskiego, pracuje na dwie zmiany i próbuje trzymać dom w ryzach. Syn czasem odwiedza ją w pracy. Po latach jego jedynym wspomnieniem z fabryki będzie huk maszyn. Zdjęcie mamy gdzieś się zagubiło. Ale pamięta ją bardzo dobrze: regularne rysy, ciemne włosy, przystojna kobieta.

Za to obraz ojca ma jak za mgłą.

Tak jak Wiesław, rozegrał jeden mecz w reprezentacji Polski - 2 października 1932 r., gdy jego syn miał roczek. Ale Wiesiek pamięta go głównie jako sędziego piłkarskiego. Kilka razy gwizdał w Ekstraklasie. Poza tym w łódzkiej okręgówce, żaden był z niego Szymon Marciniak - tłumaczy pan Wiesław. Jeśli nie biegał z gwizdkiem albo za piłką, wpisywał liczby do tabel jako księgowy.

W domu był gościem. A kiedy do Polski weszli Niemcy, włączono go do armii. Dziewięcioletni Wiesiu został z matką. Początkowo uciekli do znajomych pod Łódź. Ale szybko wrócili. Za coś trzeba było żyć, a łódzkie fabryki nie mogły stać puste. Niemcy potrzebowali siły roboczej.

Nawet Wiesiek poszedł do pracy. Jako czternastolatek.

Najpierw był pomocnikiem magazyniera w fabryce pończoch. Później właściciel, Kepsz, zrobił z niego chłopca na posyłki. Chyba go lubił, bo do kilku marek wypłaty zawsze dorzucał pajdę chleba.

Kolejny kadr z wojny:

Słoneczny, ale chłodny styczniowy dzień, 1945 rok. Wiesiek stoi w tłumie z kilkoma kolegami. Próbują się podsadzać, żeby zobaczyć, co się dzieje na ulicy. Trwa przemarsz rosyjskich wojsk, po Niemcach nie ma już śladu. Wojskowi mają ciężkie buty, niektórzy schowali się w wozach pancernych. Jadą do koszar na ul. 11 listopada.

Wiesiek nie czuje, żeby działo się coś ważnego.

Po przemarszu pobiegnie z kumplami na boisko przy Ogrodowej. Świat toczy się jak się toczył.

Za okupacji niemieckiej też przecież grali.

BALONY I GOŁĘBIE 

- Z wojny pamiętam chyba tylko tyle - pan Wiesław wyraźnie się rozkręca. Wstaje  z fotela i żwawym krokiem rusza w kierunku mebli. Szpera w szufladach, żeby kontynuować podróż do przeszłości.

Gdzieś tu miał zdjęcie z Katalonii: Jańczyk z kibicami Barcelony i jej działaczami.

Może wnuk zabrał? Czasem buszuje w pamiątkach dziadka.

Pan Wiesław jest jednym z dwóch żyjących piłkarzy, którzy w 1957 r. zagrali na otwarcie Camp Nou z Katalończykami jako reprezentacja Warszawy. Prócz niego został jeszcze tylko Lucjan Brychczy.

Czytamy Kalendarium 100-lecia Legii Warszawa:

"Przewidywano złą pogodę, jednak w chwili inauguracji było słonecznie. Wydarzenie rozpoczęto mszą celebrowaną przez arcybiskupa Gregorio Modrego Casausa i pobłogosławieniem stadionu. Następnie nadszedł czas na tańce narodowe, występy zespołów Orfeo Catala i Cors de Clave oraz wspaniałą sardanę zatańczoną przez 1500 osób, po której wypuszczono w barcelońskie niebo jedenaście tysięcy gołębi i setki balonów".

Jańczyk dobrze pamięta ten mecz. Do przerwy grali z Barceloną jak równy z równym, było 1:1. Gospodarze załatwili ich dopiero w drugiej połowie. Skończyło się 4:2.

- Patrzyliśmy na stadion z rozdziawionymi buziami. Fenomenalny obiekt. U nas maleńkie trybuny, a tu nagle 100 tysięcy! Ale nogi nie drżały. Boisko jest, proszę pana, dla wszystkich jednakowe. A kibice nie grają. Mnie było zawsze wszystko jedno, czy klaszczą, czy zaczepiają - mówi dziarsko Jańczyk.

Prosto z Barcelony poleciał z reprezentacją Polski do Sofii na mecz towarzyski z Bułgarią.

- Mecz jak mecz - ucina.

Później w pierwszej kadrze już nie zagrał.
Po meczu na Camp Nou pan Wiesław otrzymał od Katalończyków wyjątkową pamiątkę (fot. Maciej Stanik) Po meczu na Camp Nou pan Wiesław otrzymał od Katalończyków wyjątkową pamiątkę (fot. Maciej Stanik)
- Swoje już przeżyłem - mówi 92-letni Wiesław Jańczyk (fot. Maciej Stanik) - Swoje już przeżyłem - mówi 92-letni Wiesław Jańczyk (fot. Maciej Stanik)

POTAŃCÓWKI W MELBOURNE 

- Panie Wiesiu, a jak to było z tą Violettą Villas? Poważnie prawie był ślub? - zagaduję.

Poważnie. Ale to dłuższa historia.

Otóż dwa lata po słynnym meczu na Camp Nou, w 1959 r., pan Wiesław wywraca swoje życie do góry nogami. W "Przeglądzie Sportowym" znajduje ogłoszenie, że Polski Komitet Olimpijski nawiązał współpracę z klubem Polonia Melbourne. Szukają kandydatów do wyjazdu. W Polsce Wieśka nic nie trzyma, więc się zgłasza.

Do Australii płynie statkiem 28 dni.

Nie ma pojęcia, co zastanie na miejscu. Biedny klub polonijny dopiero się rozkręca, a Australijczycy od piłki wolą krykieta i tenis. Ale na drugim końcu świata pan Wiesław odnajduje się bardzo szybko. Pracuje na boisku - jako grający trener Polonii Melbourne; oraz przy biurku - jako księgowy jednej z fabryk. Niczym ojciec przed laty.

Wieczorami chadza do Domu Polskiego na potańcówki.

- Do Australii pojechało nas z Polski pięciu. I wszyscy się pożenili! - śmieje się Jańczyk.

On "pożenił się" z Dzidką. Jej ojciec, inżynier, reperował sprzęt wojskowy. Po wojnie ściągnął córkę do Australii. Nim się pan Wiesiek zorientował, stał na ślubnym kobiercu. Ale szybko się zaczęło i szybko skończyło. Jańczyk woli nie rozwijać tego wątku. Było, minęło.

Dopiero teraz w tej historii pojawia się Violetta Villas.

Wiesław organizował dla Polskiego Komitetu Olimpijskiego wieczorki taneczne. Zaprosił słynną piosenkarkę, która, o dziwo, zgodziła się wystąpić za darmo (tak to zapamiętał). 

- Byliśmy ze sobą rok. Wróciłem do Polski i mieszkałem u niej kilka tygodni. Pojechałem z nią nawet w trasę koncertową. Rzeczywiście planowaliśmy ślub - opowiada Jańczyk.

Nigdy do niego nie doszło.

Jak się ma 92 lata, to człowiekowi nie chce się bawić w dyplomację. Głos miała piękny, przyznaje pan Wiesiu, ale była specyficzną kobietą.

- Pochodziliśmy z różnych światów. Ona wielka artystka, która ze sportem nie miała nic wspólnego, a ja piłkarz. W Magdalence, gdzie miała willę, cały czas były śpiewy. No i te zwierzęta, proszę pana... Opiekowała się kilkoma, głównie psy i koty. A to przecież jest robota na cały etat! Mówię panu, wspaniała wokalistka i dziwny człowiek.

Pan Wiesław pointuje:

Nie dość, że po rozstaniu zostali z Villas dobrymi znajomymi i wypili razem niejedną kawę, to jeszcze piosenkarka poznała go z jego obecną żoną, Alicją.

- A mój syn mieszka w Magdalence w domu wybudowanym na działce, którą kupiłem od Violetty - dopowiada Jańczyk.

- Po jej willi został pusty plac. Rozebrali ją w jeden dzień.
W Australii Wiesław Jańczyk poznał słynną piosenkarkę, Violettę Villas (fot. Maciej Stanik/reprodukcja) W Australii Wiesław Jańczyk poznał słynną piosenkarkę, Violettę Villas (fot. Maciej Stanik/reprodukcja)

OD MECZU DO MECZU 

Pan Wiesław odwiedza syna w Magdalence dwa, trzy razy w tygodniu.

Ale najlepiej czuje się u siebie. Jest jednym z pierwszych lokatorów bloku na Mokotowie. W 1976 r., zaraz po powrocie z Australii, kupił mieszkanie za dolary. Znowu zaczynał życie od nowa. Nie miał żadnego planu. Wyczytał w gazecie, że ambasada Australii w Warszawie szuka pracownika. Od razu go przyjęli.

Został dwanaście lat.

- Mówiłem już panu: swoje przeżyłem - zaznacza Jańczyk.

W czerwcu stuknęły mu 92 lata. Powoli trzeba byłoby się zbierać, ale panu Wieśkowi się nie spieszy. Czasem biodro trochę poboli po operacji, poza tym jest jak nowy.

Śmierci pan Wiesław się nie boi. Wręcz przeciwnie - potwornie go ciekawi, co jest po drugiej stronie. Do Boga się modli, ale żeby tak dużo ludzi tłoczyło się w niebie - nie chce mu się wierzyć.

No nic, zobaczymy.

Najważniejsze, że nie czuje się samotny.

Żona co prawda wyjechała na całe lato do Leżajska, ale ma świetny kontakt z synem i wnukami. A na tej samej ulicy mieszka kolega z Klubu Seniora PZPN. Raz w tygodniu pan Wiesław wpada do niego na kawkę, bajdurzą o starych czasach.

I nowych.

W reprezentacji rozegrał tylko jeden mecz, ale nie tylko ŁKS o nim pamięta. Jańczyk jeszcze raz sięga do szuflady i wyjmuje zaproszenie od PZPN-u na mecz Polska - Wyspy Owcze. Grają 7 września na Stadionie Dziesięciolecia.

Wróć: na Narodowym!

Po wpadce w Mołdawii trochę obaw jest, ale u siebie powinno być dobrze. Bez przesady, żebyśmy się jeszcze na Wyspach Owczych potknęli!

A po kadrze wróci liga i pan Wiesław pojedzie do Łodzi. Plan podróży zawsze ten sam.

Najpierw na Stary Cmentarz, zapalić znicze rodzicom.

Później już prosto na stadion.

Komentarze (8)
  • Stary Kibic Zgłoś komentarz
    Dużo zdrowia, Panie Wiesławie. Stary Kibic ŁKS-u Łódź się kłania.
    • eugjan Zgłoś komentarz
      Chyba z pamięcią p.Jończyka coś nie tak bo trochę znam sprawy Polonii Melbourne i trochę tam "poprzekręcał"
      • Janusz sport Zgłoś komentarz
        Brychczy pamiętam a jego jakoś nie ?
        Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
        ×