PAP / Marcin Kaliński / Dariusz Szpakowski znów skomentuje mecz Polaków

Ciągle jest we mnie ten żar

PAP / Marcin Kaliński / Dariusz Szpakowski znów skomentuje mecz Polaków

- Mam świadomość, że nic nie trwa wiecznie. Kiedyś trzeba będzie powiedzieć "pas". Ale nadal czuję w sobie pasję. A tego, co przeżyłem, nikt mi nie odbierze - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Dariusz Szpakowski.

Komentator zasiadł za mikrofonem podczas ostatniego meczu Walia - Polska. Dla Szpakowskiego był to wielki powrót. Po raz ostatni komentował mecz kadry podczas Euro 2020, kiedy to Biało-Czerwoni mierzyli się w Petersburgu ze Szwecją.

W obszernym wywiadzie dla WP SportoweFakty sprawozdawca opowiedział o najbardziej pamiętnych starciach kadry, relacjach z reprezentantami i historiach, które wspomina do dziś.

Józef Młynarczyk zaatakowany przez stewardessę, zastępy straży pożarnej po powrocie z mundialu, Zbigniew Boniek zaskakujący "Szpaka" we włoskim hotelu. - Tych wspomnień nikt mi nie zabierze.

W Cardiff rozmawiał Dariusz Faron, WP SportoweFakty

Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Pamięta pan swój pierwszy ważny mecz Polaków w roli kibica?  

Dariusz Szpakowski, legendarny komentator TVP: Zwycięski remis z Anglią na Wembley. 1973 rok, miałem 22 lata. Odwiedziłem kolegę, też Darka, którego rodzice byli zamożni. I oglądałem ten mecz w kolorowej telewizji. Pamiętam, jak Polacy wychodzili w czerwonych strojach. A potem szedłem przez Warszawę i na ulicy ludzie cieszyli się z sukcesu. Coś niesamowitego.

Byłem zafascynowany ekipą Kazimierza Górskiego. Kończyłem studia, powoli wchodziłem do zawodu. Wymyśliłem sobie reportaż - na tamten czas innowacyjny. Kadra przebywała na zgrupowaniu w Rembertowie. Górski mnie lubił, więc wsiadłem z drużyną do autokaru, wpuścili mnie też do szatni. Andrzej Szarmach przyjechał swoim samochodem, reszta się śmiała: "Diabła nie wpuścimy!" (przydomek Szarmacha, przyp. DF). Na jednym z meczów postawiłem magnetofon przy ławce Górskiego i Strejlaua. Nagrałem ich rozmowy i przeplotłem je fragmentami transmisji.

Nigdy nie zapomnę też, jak Janek Ciszewski (słynny sprawozdawca - przyp. red.) odwiedził drużynę w szatni po jednym z meczów. "Panowie, nie wiem, jak na boisku, ale u mnie w transmisji najlepsi Lato i Szymanowski". Salwa śmiechu.

Jest jeszcze jakiś materiał o reprezentacji, który był dla pana szczególny?  

Duży wywiad z Kazimierzem Deyną. Ciszewski mnie zainspirował i namówił, bym spróbował. Udało się. W szatni czy autokarze Deyna czuł luz, natomiast do rozmów z dziennikarzami nie był skory. Wyjął grzebień, zaczesał włosy. Ustawił się do wywiadu telewizyjnego i jakoś poszło. Jezu, tego materiału nie ma już nawet w archiwach!

Lata 70. Dariusz Szpakowski przeprowadza wywiad z Kazimierzem Deyną (fot. Maciej Kłoś/PAP)
Lata 70. Dariusz Szpakowski przeprowadza wywiad z Kazimierzem Deyną (fot. Maciej Kłoś/PAP)

Wchodził pan do zawodu u boku innej legendy, Bohdana Tomaszewskiego. 

Tak. Mundial 1978, mecz Polaków z Argentyną. W górę leci konfetti, a Tomaszewski mówi: "Jakby jakiś wulkan wyrzucał kolorową lawę!". I wejdź tu teraz po nim, rozpocznij barwnie transmisję! Totalny paraliż, w końcu siedzisz obok legendy.

Tym, który najmocniej wprowadzał mnie do zawodu, był Bogdan Tuszyński. Po transmisji dzwoniliśmy z Włodkiem Szaranowiczem do szefa i nie pytaliśmy, co było OK, tylko co poprawić. A on na poczekaniu nas punktował.

Z kolei najwięcej czasu spędzałem z Jankiem Ciszewskim. Byliśmy razem na jego ostatnich mistrzostwach Europy. Mieszkaliśmy nawet w jednym pokoju. Widziałem, jak Janka trawiła choroba. Jak gasł... To już nie był ten Ciszewski, który zawsze opowiadał ze swadą i humorem. Zmarł w wieku 51 lat (Ciszewski odszedł w 1982 r., chorował na nowotwór - przyp. red.). Miał plany - chciał lecieć do USA, prowadzić koncerty z Polonią. Jego odejście było dla mnie dużym przeżyciem. Wiele razem przeszliśmy. Mam w głowie mnóstwo historii związanych z "Cisem".

Na przykład?  
 
Pamiętam, jak byliśmy na meczu kadry w Lozannie. Końcówka lat 70. Selekcjoner Ryszard Kulesza zaprosił nas na statek, gdzie odpoczywali piłkarze. Opowieści, anegdoty... Przychodzi Grzegorz Lato i śmieje się z "Cisa":

- No, co, profesorze, smakuje szyneczka z melonikiem?

Na co Ciszewski: - Lato, a kim ty byś był, gdyby nie ja? Chodziłbyś w tym Mielcu srać za stodołę.

Wybuch śmiechu. Piłkarze kochali "Cisa", a on ich.

Inna historia: jechaliśmy na mecz do Tbilisi, wszyscy kupowali w Gruzji żyletki pakowane po tysiąc sztuk. Potem można je było sprzedać po dobrej cenie w Modzie Polskiej (w czasach PRL państwowe przedsiębiorstwo modowe - przyp. DF). Śmialiśmy się, że samolot nie potrzebuje silników. Mógłby być przyciągany do Warszawy na magnes!

Gdy pytano pana o najbardziej pamiętny mundial, zawsze wskazywał pan 1982 r. i trzecie miejsce kadry Antoniego Piechniczka w Hiszpanii. 

To był wyjątkowy czas. Nigdy nie byłem z polską kadrą bliżej niż na tamtym turnieju. Piłkarze przychodzili do naszego pokoju, bo nie mieli innej możliwości połączenia się z domem jak przez radio. Wychodziliśmy, by zapewnić im prywatność, natomiast siłą rzeczy dzielili się swoimi problemami, radościami. Wiedziałem, czyja córka jest chora, czyj syn osiągnął sukces.

W Hiszpanii miał miejsce jeden z najsłynniejszych powrotów Polaków z wielkiej imprezy w dziejach naszego futbolu. Wszyscy w dobrych nastrojach, mamy trzecie miejsce na świecie. Po finale jestem niesamowicie szczęśliwy, że mogę wreszcie zjeść lody, bo wcześniej bałem się o gardło. Jadę wyluzowany na lotnisko. Fantastyczna atmosfera, otwarta kabina pilotów. "Bonio" siedzi z Szarmachem, a ja przy Józku Młynarczyku. Samolot rzęzi, ledwo się unosi.

Nagle wbiega stewardessa i mówi, że wracamy na lotnisko. Coś się stało z jednym z silników. Podwozie nie chce się schować. Nie wiadomo, czy później się otworzy. My bladzi. Józek Młynarczyk wyjmuje papierosa, a stewardessa się na niego rzuca, że przecież tu nie wolno palić! Patrzymy, a na płycie lotniska pełno straży. I intensywny zapach benzyny. Jezus Maria! Zbyszek Boniek chodzi i mówi: "Panowie, zrzutka po sto dolców, niech ściągają tutaj inny samolot!".

Jak to się skończyło?  

Przylecieliśmy do Warszawy z ogromnym opóźnieniem. Oczywiście na miejscu czekał Marian Renke, ówczesny prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Zaprosił nas na jakiś bankiet. Jedzenie, alkohol, puściły hamulce. Nikt się przesadnie nie upił, ale nie ukrywam, że trochę drinków łyknęliśmy. Niesamowite, jakie towarzyszyły nam emocje. Przecież w nocy czekało na drużynę 20 tys. kibiców!

Rok 1982. Dariusz Szpakowski i selekcjoner Antoni Piechniczek na MŚ w Hiszpanii (Ireneusz Sobieszczuk/PAP)
Rok 1982. Dariusz Szpakowski i selekcjoner Antoni Piechniczek na MŚ w Hiszpanii (Ireneusz Sobieszczuk/PAP)

Zawodnicy byli na ustach wszystkich. Ale pan też stał się niezwykle popularny.  

Nigdy nie patrzyłem na rozpoznawalność. Choć miło się robiło, gdy ludzie zaczepiali. "Panie Darku, dziękujemy za fajny komentarz".

Syn Włodzimierza Szaranowicza, Luka, opowiadał mi, że jego ojca często mylono ze Szpakowskim.  

W drugą stronę też często się zdarzało. Wręcz było to nagminne!

- Panie Szaranowicz, możemy zdjęcie?  
- No pewnie, tylko że Włodka tutaj nie ma.  
- O Jezu! Przepraszam, panie Darku!

Najpierw trochę się wkurzaliśmy, potem przywykliśmy. No dobra. Dwa nazwiska na "S", obaj trochę bez włosów na środku głowy. Obaj związani z telewizją. "Niech będzie".

Jest jakiś piłkarz reprezentacji Polski, z którym przez lata nawiązał pan szczególną relację?  

Zbyszek Boniek. Kiedy pojechałem z Lechią Gdańsk na pucharowy mecz z Juventusem, zadzwonił i mówi: "Czekam na ciebie w hotelu, bierz taksówkę i przyjeżdżaj”. Wchodzę, a jakiś gość chodzi po lobby i powtarza: "Senior Szpakowski! Senior Szpakowski!". Zaprowadził mnie do Bońka. Siedzimy na śniadaniu, kelnerzy podają mozzarellę z jasnozielonymi pomidorami. Myślę: "Kur**, co to jest?!". Zbyszek chyba odgadł moje myśli: - "Jedz, nie wygłupiaj się, jesteś moim gościem". Dzięki niemu poznałem między innymi Giovanniego Trapattoniego.

Wyjątkowa relacja zawiązała się też z Włodkiem Lubańskim. Uosobienie sukcesu polskiej reprezentacji, niesamowicie inteligentny facet na boisku i poza nim. Pamiętam, jak byliśmy na mistrzostwach Europy w 1988 roku. Jego pierwszy duży turniej jako komentatora. Pierwsza akcja, a Włodek opowiada i opowiada. Wyłączyłem mikrofon i mówię mu:  
 
- Włodek, na Boga! Ja nigdy nie będę tak czytał gry jak ty, ale ty nie będziesz tak opowiadał jak ja.  
 
Uspokoił się!

Który mecz Polaków chciałby pan skomentować jeszcze raz?  

Mecz z NRD za kadencji Antoniego Piechniczka w Lipsku, eliminacje mistrzostw świata w Hiszpanii. Robiliśmy go do radia z Andrzejem Ostrowskim. Polacy zaczęli imponująco, po chwili było 2:0. Na końcówkę zszedłem z magnetofonem do Piechniczka, stanąłem przy linii bocznej. Boniek krzyczał do Żmudy: "Tylko nie przekraczaj środkowej linii!". Broniliśmy wyniku, bo prowadziliśmy 3:2. Wreszcie jest! Końcowy gwizdek! Awans! "Piechnik" łapie się za głowę, a Ciszewski mówi do mikrofonu: "Witaj, kochana, słoneczna Hiszpanio!". To było coś niesamowitego. Potem lecieliśmy wesołym samolotem.

Włodzimierz Szaranowicz i Dariusz Szpakowski. Kibice nieraz ich mylili (fot. Radek Pietruszka/PAP).
Włodzimierz Szaranowicz i Dariusz Szpakowski. Kibice nieraz ich mylili (fot. Radek Pietruszka/PAP).

Tęskni pan za światem, w którym dostęp do drużyny był dużo łatwiejszy?  

Rozumiem, że ten świat się zmienił. W 1982 r. podchodziłem do Dino Zoffa i bez żadnych ograniczeń go nagrywałem. A dziś? Masz strefę, wyznaczony czas co do minuty, kontrole bezpieczeństwa, bramki. Rzeczywistość zrobiła się niebezpieczna. Kiedyś nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby stosować takie ograniczenia. Natomiast rozumiem, że piłkarzy, trenerów i sędziów trzeba chronić. Pamięta pan przecież zamachy w Paryżu i wybuchy pod Saint Denis.

Wspomina pan głównie lata 80. Nieco młodsi kibice pamiętają pana ze słynnego monologu w Mariborze w 2009 r., kiedy zrównał pan z ziemią reprezentację Leo Beenhakkera pod koniec meczu ze Słowenią. Niektórzy się zastanawiali potem, czy Szpakowski nie napisał sobie przemówienia na kartce.  

Absolutnie nie! Leciałem z głowy! Byłem zażenowany i zniesmaczony postawą drużyny. W sporcie są zwycięstwa i porażki, rozumiem to. Natomiast styl tej porażki był wtedy nieakceptowalny. Jestem człowiekiem, który bazuje na wrażeniach. Mogę przed wejściem na antenę przygotować sobie pewne rzeczy, ale jeśli chodzi o tamten monolog, wszystko naprawdę było spontaniczne.

Dzisiaj często wracamy wspomnieniami do czasów Adama Nawałki i Euro 2016. Pan też darzy tamtą kadrę sentymentem?

Oczywiście. Nasza ostatnia tak silna drużyna narodowa. Tam każdy był głodny sukcesu. Tak niewiele brakowało, byśmy byli w najlepszej czwórce turnieju. Walijczycy, którzy awansowali do półfinału, byli przecież w naszym zasięgu. Pozostał w tamtym pokoleniu niedosyt, świadomość niewykorzystanej szansy. Pytanie, ile lat będziemy musieli czekać, by powtórzyć taki wynik. Potem Nawałka w 2018 r. powielił schemat i przyszła klęska na mundialu w Rosji. Okazało się, że trzeba było zostać podczas przygotowań nad Bałtykiem, a nie lecieć nad Morze Czarne, gdzie panował zupełnie inny klimat.

Nawałka, jak każdy selekcjoner odnoszący sukces, stał się niejako zakładnikiem swoich piłkarzy. Jako trener dokonałeś czegoś z danym graczem. Jak masz go później odstawić na boczny tor?

Patrzę na pana i mam wrażenie, że zaraz mógłby pan wyjść na Walijczyków. Gestykulacja, modulowanie głosu, a przed wywiadem prezentował pan mi, jak Wyspiarze będą próbowali przepchnąć naszych obrońców. Z biegiem lat pasja nie wygasa? 

U mnie nie. Nadal przeżywam mecze Polaków. Komentuję je, ale pozostaję też kibicem reprezentacji. Ciągle jest we mnie ten żar.

Widać to było chociażby podczas finału w Katarze. Kiedy komentował pan drugiego gola dla Argentyny w meczu z Francją, łamał się panu głos.  

Pomyślałem, że właśnie widzę piękno futbolu w czystej postaci. Taka niebotyczna akcja Argentyny z takim przeciwnikiem i w takim meczu... Pamiętam, jak w 80. minucie powiedziałem: "Zobaczymy, czy Argentyna wytrzyma to szaleńcze tempo". A zaraz potem: "Mbappe!". I jeszcze raz Kylian! Remis 2:2. Myślę: "Boże kochany, co tu się wyprawia!?". Po powrocie do Polski rozmawiałem ze znajomą: "Stałam w kuchni przy naczyniach, ale jak usłyszałam twój krzyk w końcówce finału, usiadłam przed telewizorem i do końca karnych się nie ruszyłam". O to chodzi, by wciągnąć ludzi w tę zabawę.

Żeby nie było za słodko - długo rozpamiętuje pan swoje wpadki?  

O Jezu, no były! Chociażby ta słynna, gdy przedstawiłem się jako Dariusz Ciszewski. Na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jak się dowiedziałem, pomyślałem: "Ja pier****!". Nie spałem całą noc!

A finał Argentyny z Niemcami w 2014 roku, gdy nazwałem Messiego Maradoną? Szliśmy na stadion z Grześkiem Mielcarskim, argentyńscy kibice śpiewali, że Maradona jest większy od Pelego. Docieramy na stanowisko, pierwszy gwizdek, pełne skupienie. I nagle kilka razy mylę Leo z Diego. Przepraszam za pomyłkę, ale w tej branży nie ma przebacz. Poszło! Inna sprawa, że czasy są, jakie są. Ktoś otwiera po meczu laptopa i nawala w komentatora, że się pomylił. Trudno, przeżyję. Jestem tylko człowiekiem. Nawet maszyna czasem się psuje. A ja nie mam problemu z przyznawaniem się do błędów.

Ciągle mam w sobie ten żar i pasję - mówi nam Szpakowski (fot. Piotr Nowak/PAP)
Ciągle mam w sobie ten żar i pasję - mówi nam Szpakowski (fot. Piotr Nowak/PAP)

O której zasypia pan po takim meczu jak w Cardiff?  

Nie jest łatwo. Człowiek jest nakręcony, buzuje adrenalina. Przy okazji meczów Ligi Mistrzów wielu komentatorów mieszkało często w jednym hotelu. Nikt nie spał, schodziliśmy do baru. Ten jedno piwko, tamten szklaneczka whisky. Musisz odczekać, aż emocje opadną. Gdzieś trzeba odreagować. Jako komentator jesteś po meczu trochę jak pięściarz po walce. Czujesz ogromne zmęczenie, bo cały czas musiałeś utrzymywać koncentrację, nadążać za akcją. Szukać odpowiednich zdań.

Skoro praca nadal sprawia panu taką radość, nie boi się pan momentu, w którym trzeba będzie powiedzieć "dość"?  

Nie ma sensu komentować w nieskończoność. Zdaję sobie sprawę, że aby dobrze zrobić mecz, musi współgrać tysiąc różnych czynników: poziom koncentracji, przygotowanie, aparat mowy... Dopóki będzie zdrowie i czucie piłki, nie widzę problemu. Ale nic nie trwa wiecznie.

Przyjdzie moment, gdy naprawdę trzeba będzie powiedzieć: "do widzenia". Nie będę tego ogłaszał wszem i wobec. Nie planuję wielkiego pożegnania. Pewnie to wszystko wyjdzie naturalnie. Spotka mnie pan na jakiejś kawce, zapyta:

- Panie Darku, pan już skończył?  
- Tak, spasowałem. 
- Definitywnie?  
- Definitywnie. Już nie wrócę.

Spojrzy pan w przeszłość i powie sobie: "fajnie było"?

Dokładnie. Tych wszystkich przeżyć nikt mi nie zabierze. Każdy z nas ma swoje emocje. Są chwile, które zostają z tobą do końca. Wieczory, do których wracasz po latach. Mam nadzieję, że za jakiś czas to samo będę mógł powiedzieć o Cardiff.

Komentarze (14)
avatar
tfalt
31.03.2024
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
A może by tak zrobić casting na komentatorów sportowych , jak na demokrację przystało, a nie ciągle znajomości i układy, oraz starcy nie znający języków obcych.Szpakowski - komentator sportowy Czytaj całość
avatar
Andrzej Tomsia
31.03.2024
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Zabrał Ci Szaranowicz usuwając z TVP. 
avatar
bób humor i włoszczyzna
31.03.2024
Zgłoś do moderacji
2
2
Odpowiedz
moim zdaniem transmitowania przez Szpakowskiego nie daje się słuchać. dlatego wyłączam tego pana 
avatar
bleszek
31.03.2024
Zgłoś do moderacji
1
2
Odpowiedz
Bardzo cenię zainteresowania starszych ludzi -pasjonatów , ale ZA SWOJE PIENIĄDZE. Telewizyjne gwiazdy typu szpakowski , dowbor siedzą na swoich stołkach w pampersach i nie potrafią żyć inac Czytaj całość
avatar
petrozo62
31.03.2024
Zgłoś do moderacji
3
1
Odpowiedz
Kto pamięta Legendę polskich komentatorów Jana Ciszewskiego ten wie ,że z nim śmiała się i płakała cała Polska.