Tata. Opowieść na dwa głosy
Archiwum prywatne / Archiwum rodzinne Szaranowiczów / Włodzimierz Szaranowicz jako dziecko.
Dariusz Faron Dariusz Faron

Tata. Opowieść na dwa głosy

"Nigdy nie czułam się przez niego opuszczona. Tata wynagradzał nam rozłąki, pokazując na każdym kroku, jak bardzo nas kocha. Jestem wdzięczna, że zawsze byliśmy tak blisko. Jego choroba niczego nie zmieniła, nadal cieszymy się każdym wspólnym dniem".

- W marcu 2019 roku Włodzimierz Szaranowicz po ponad czterdziestu latach pracy rozstał się z telewizją w związku z potrzebą odpoczynku i kłopotami zdrowotnymi.

- Dzieci legendarnego komentatora sportowego, Luka Szaranowicz i Marta Szaranowicz-Kusz, kreślą na łamach WP SportoweFakty osobisty portret ojca.

- Z okazji 75. urodzin Włodzimierza Szaranowicza przypominamy materiał z października 2021. 

Tekst: Dariusz Faron

SZELMOSTWA LISA WITALISA

Marta: Pamięć bywa niesprawiedliwa.

Z racji częstych wyjazdów taty to mama spędzała z nami więcej czasu. Pod koniec lat 80. zadecydowała, że odejdzie z pracy – za którą nie przepadała - by się nami zająć. Czas z mamą to miła, spokojna i bezpieczna rutyna. Domowy obiad. Rozmowy, jak minął mi dzień, w czasie powrotu z przedszkola lub szkoły. Wspólne spacery po Saskiej Kępie z moim młodszym bratem Michałem w wózku.

A tata to fajerwerki.

Mam wiele wspomnień z dzieciństwa właśnie z nim. Jedziemy na jednodniowy rejs żaglówką.  Z okazji dnia dziecka bierzemy udział w sportowych zawodach na Agrykoli. Tata zabiera mnie do telewizji na choinkę dla dzieci pracowników.

Mam kilka lat. Siedzę przy stole w naszej małej kuchni na Muranowie, a tata przygotowuje moje ulubione śniadanie – jajko na miękko z szynką. Przed snem czyta mi "Szelmostwa lisa Witalisa" Jana Brzechwy, niesamowicie modulując przy tym głos. Uwielbiałam to! Nawet później – już jako nastolatka - zakradałam się, by posłuchać, jak tata czyta na dobranoc młodszemu o dziewięć lat Michałowi.   

Kolejny obrazek: pluszowy tygrysek – maskotka igrzysk w Seulu, którą tata przywozi mi w 1988 roku, staje się moją ulubioną zabawką. W Polsce szary PRL, a tata zawsze wraca z plecakiem pełnym kolorów i wspomnień. Mamy swój rytuał - pierwszego wieczoru siedzimy przy kolacji zasłuchani w jego opowieści o innej, nieznanej kulturze i przygodach w czasie igrzysk.

Nie było mnie jeszcze na świecie, ale dowiedziałam się, że największe emocje budziły w domu igrzyska w Sarajewie. Tata wracał przecież z regionu, z którego pochodzili jego rodzice. Babcia Beba do końca życia liczyła po serbsku. Jedan, dva, tri, cetiri… Na przykład podczas rodzinnych partii w tysiąca. Beba dawała mi po kryjomu karty do meldunku, a gdy Luka to dostrzegał, strasznie się złościł, że kantujemy.

Jako dziecko tata spędzał czas głównie z babcią Bebą i jej koleżankami, bo dziadka Radomira pochłaniały obowiązki zawodowe. Jako ojciec był dość surowy, rzadko okazywał uczucia. Nasz tata chciał być nieco innym rodzicem. 

I był. 

Kiedyś zapytał mnie, czy nie wyjeżdżał za często, czy nie było go w naszym życiu za mało. Odpowiedziałam, że nie. Może nie chodził na zebrania szkolne i zdarzało mu się pomylić, w której jestem klasie, ale łączyła nas niezwykle silna więź. Często nas przytulał. Właściwie na każdym kroku pokazywał, jak bardzo nas kocha. 

To rekompensowało wszystkie nieobecności. 

Włodzimierz Szaranowicz z córką Martą. Włodzimierz Szaranowicz z córką Martą.

NOS PRZYKLEJONY DO SZYBY 

Luka: Moje dzieciństwo ma zapach świeżo mielonej kawy i kwaśny smak płynu Lugola.  

Kawa to domena babci Beby, która pewnego razu przywiozła z domu rodzinnego piękny młynek w kształcie zdobionego walca. Ciągle można taki kupić na targu w Sarajewie. Fascynował mnie. Do dziś pamiętam, jak wsypuję do środka ziarna i kręcę młynkiem. 

A Lugola to oczywiście 1986 rok i Czarnobyl. Upalny majowy dzień. Wycieczka rowerowa z tatą nad Wisłę, reakcja mamy po naszym powrocie. "Włodek, nie wiesz, co się stało?!". Od rodziny z Australii dowiedziała się, że nad Europą unosi się radioaktywna chmura. Ojciec załatwił płyn, który miał nas chronić przed promieniowaniem. Zrobił to dość szybko, bo musiał ruszyć na Wyścig Pokoju… 

Bardziej niż wyjazdy taty pamiętam jego powroty. Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa - jestem z mamą na wakacjach pod Warszawą. Nagle tata zjawia się po miesięcznej nieobecności i bierze mnie na ręce. Wrócił właśnie z igrzysk w Moskwie. 

Innym razem jedziemy z dziadkiem na lotnisko, żeby go przywitać. W epoce PRL-u, by wejść na taras widokowy, trzeba skasować specjalny bilet. Wypatruję taty wychodzącego z samolotu. A po powrocie opowieści! Tata jest znakomitym gawędziarzem,  sypie przeróżnymi historiami jak z rękawa. Z biegiem lat poszczególne anegdoty stają się coraz lepsze, choć pamięć się zaciera i czasem zmieniają się miejsca czy bohaterowie (śmiech). 

Z postury i fizjonomii bardziej przypominam dziadka Radomira. Za to po tacie mam wiele innych cech: umiejętność rozmowy, słuchania ludzi i przedstawiania swoich racji. Poza tym zawsze zazdrościłem mu dynamiki w działaniu, tata był wulkanem energii! 

Obaj odpoczywamy jak Czarnogórcy. Jest taki dowcip: Czarnogórzec relaksuje się w kawiarni i nagle prosi kelnerkę, by przełożyła mu nogę na nogę. Ona pyta: "niby dlaczego?!". A on: "przecież ja jestem na urlopie!". Ojciec na wakacjach całkowicie odcinał się od pracy. Mam w głowie obrazek, jak czytam mu wyniki NBA z "Przeglądu Sportowego", a on: "bardzo ciekawe, Luka, ale pogadamy o tym w poniedziałek". 

Kochał sport, uwielbiał ćwiczyć. Z mieszkania mieliśmy widok na boisko TKKF-u, na którym bawiliśmy się z ojcem (raz złamał sobie tam nos, jeżdżąc na łyżwach!). Regularnie zabierał mnie też na stadion Polonii i mówił: "ja pobiegam, a ty się tu pobaw na murawie". Po chwili przychodził stadionowy dozorca z pretensjami, że niszczę trawę. A tata odpowiadał: "Panie, syn ma cztery lata, to co on panu tu zniszczy?!".

Ojciec nigdy nie chciał zrobić z nas na siłę sportowców. Jako młody chłopak zacząłem pływać, ale szybko okazało się, że mam uczulenie na chlor. Potem spróbowałem lekkoatletyki, lecz byłem "ledwo-atletą". Wolałem grać w streetball i śledzić rywalizację jako kibic. Szalałem za NBA, ubieraliśmy się nawet z kolegami jak amerykańscy koszykarze. Zarywałem noce, żeby nagrać mecze na kasetę, a Marta złościła się potem, że zmazuję jej bajki. Zaś gdy spacerowaliśmy z naszym rottweilerem, zamęczałem tatę pytaniami o koszykówkę.

W domu często oglądaliśmy rodzinnie piłkę nożną. Szczególnie zapamiętałem mistrzostwa świata 2002, pierwszy mundial mojego młodszego brata, Michała. On trzymał kciuki za Brazylię i Ronaldo, ciesząc się później z ich końcowego zwycięstwa, a my z tatą dopingowaliśmy przede wszystkim "Orły Engela". Po meczach w telewizji była dogrywka na żywo – kopanie piłki w ogrodzie. 

Przy takiej liczbie kibiców w domu mama w końcu zaproponowała kompromis – kupno nowego telewizora…
Włodzimierz Szaranowicz i syn Luka. Włodzimierz Szaranowicz i syn Luka.
Włodzimierz Szaranowicz z rodziną. Od lewej: żona Magdalena, córka Marta oraz synowie, Michał i Luka. Włodzimierz Szaranowicz z rodziną. Od lewej: żona Magdalena, córka Marta oraz synowie, Michał i Luka.

TATO, ZADBAJ TERAZ O SIEBIE 

Marta: W 2019 roku ojciec zdecydował, że pora zakończyć karierę, zaczął to rozważać pewnie rok wcześniej. Kiedyś myślałam, że przejście taty na emeryturę jest zupełnie niemożliwe i nieprawdopodobne. A jeśli już, to jest odległą perspektywą. 

Teraz widzę, że naprawdę nie tęskni za telewizją. Miał intensywne życie, przyszedł czas na zasłużony odpoczynek. Kiedy łączył funkcję komentatora i dyrektora  sportu w TVP, na jego barki spadło zbyt wiele. Po prostu nie chciał tego kontynuować. A ja coraz częściej myślałam: 

"Tato, chciałabym, żebyś zadbał nie o współpracowników i programy, tylko wreszcie o siebie". 

Luka: Pierwotnie założył, że jego pożegnaniem będą igrzyska w Tokio. Myślał, że to idealne zwieńczenie kariery. Nie udało się, ale najwyraźniej miał jakieś przeczucie, bo potem przyszła pandemia. Często podejmował w życiu decyzje, które z perspektywy czasu okazywały się trafne. Tak samo było z jego odejściem. Praca dyrektorska go nie fascynowała, a obowiązków przybywało. Męczył się. Widziałem, że brakuje mu czasu chociażby na ukochane książki. 

Marta: Z bardzo intensywną pracą zbiegły się problemy zdrowotne. Na początku tata nie wiedział, co się dzieje. My też nie. Diagnoza przyszła stosunkowo późno. Zwykle choroba Parkinsona jest wykrywana nieco wcześniej. Przez całe życie prowadził zdrowy tryb i był bardzo sprawny. Nagle poczuł, że trochę słabnie, że dzieje się coś złego. Diagnozę przyjął z pewną ulgą w tym sensie, że wreszcie zrozumiał, co mu dolega. Przekonał się, że wcale się nie "zużył", tylko istnieje zewnętrzna przyczyna gorszej dyspozycji. 

Luka: Ale jako jego dzieci w ogóle nie odczuwamy, że tata jest chory. Poza tym choroba jest przecież częścią życia człowieka.

Marta: Zaakceptowaliśmy, że tak się po prostu zdarzyło – wyciągnął taką kartę, a nie inną. Cieszymy się każdym dniem i wspólnymi chwilami. Wszyscy w rodzinie oswajamy się z chorobą. A przede wszystkim tata, ale nadal tak samo kocha życie. Ojciec uwielbiał tańczyć. Choćby na Balach Mistrzów Sportu rodzice spędzali na parkiecie czas do późnej nocy. Szaleli też na naszych weselach. Najbardziej tata tęskni właśnie za tańcem. 

Rok temu rodzice dostali od nas sprzęt grający i przez chwilę tańczyli. Sami. W domu. Rozczula mnie, że są małżeństwem ponad czterdzieści lat, a nadal mają tyle tematów do rozmów i tak bardzo lubią swoje towarzystwo. 

ROLE SIĘ ODWRÓCIŁY 

Marta: To był 1977 rok.

Tata rozstał się jakiś czas temu z dziewczyną. Wujek Čedo namówił go, żeby wreszcie poszli się zabawić do klubu Remont. "Nie można tylko siedzieć i się smucić! Po co się nad sobą użalać?". Brat taty był postawny i przystojny – w młodości przypominał młodego Perepeczkę z Janosika. Jako student AWF-u dorabiał sobie pracując na dyskotekowych bramkach i dzięki temu udało im się wejść na imprezę zamkniętą Zespołu Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej, w którym tańczyła mama. 

Tata do dziś podkreśla, że z daleka wypatrzył na parkiecie jej piękne zielone oczy. Od razu podszedł, przeprosił jej tanecznego partnera, a następnie porwał ją do mazura! Nagle w trzecim takcie ją podciął, ale mama, zamiast go zbesztać, po prostu się roześmiała. Tatę to bardzo ujęło. 

Zaczęli się spotykać, a niedługo później mama zapytała go: gdzie to zmierza? W odpowiedzi tata się oświadczył. Wzięli ślub zaledwie kilka miesięcy po pierwszym tańcu w Remoncie. 

Są idealnie dobraną parą. Mama – spokojna, wyważona, szalenia rozsądna, ale jednocześnie wesoła i pogodna. Tata – prawdziwy dynamit. Żywiołowy i niecierpliwy. Bardzo doceniał, że przez te wszystkie lata nie potrzebowała nadmiernej atencji, nie nudziła się sama. Nigdy nie było między nimi pod tym względem nieporozumień. Ogromną siłą taty jest to, że bardzo ceni relacje z drugim człowiekiem. Nie zawsze musi postawić na swoim, potrafi odpuścić. 

Jako rodzice nigdy nie wcielali się w rolę "dobrego i złego policjanta". Kiedy nie mogłam zasnąć, bo Luka, zamiast dać mi spać, zabawiał mnie w łóżeczku, mama, zmęczona całym dniem, mówiła czasem: "zobaczycie, jak tata wróci!". Ale nigdy nie braliśmy tych "gróźb" na poważnie (śmiech). 

Luka: Z drugiej strony, gdy któreś z nas było trochę niegrzeczne i tata mówił, żeby się uspokoić, na mnie od razu to działało. Wiedziałem, że nie ma dyskusji, traktowałem go jako "ostatnią instancję". Powtarzał nam po babci Bebie, że wszystko trzeba robić "szybko, obowiązkowo i porządnie".

Marta: Rodzice świetnie się uzupełniają, zawsze umieli podejmować razem ważne decyzje, ryzykować. Takim ryzykiem była budowa domu pod Warszawą. Na początku razem z mamą protestowaliśmy, ale tata nas przekonał. Dziś Milanówek to nasz rodzinny mały raj. Cisza, spokój… Wszystkie wnuczki uwielbiają tu przyjeżdżać. 

Luka: Na emeryturze role się odwróciły. Przez lata to tata nadawał ton i tempo działaniom rodziny. A teraz pałeczkę przejęła mama – jak w sztafecie.
Włodzimierz Szaranowicz z żoną Magdaleną. Włodzimierz Szaranowicz z żoną Magdaleną.
Włodzimierz Szaranowicz z przyjacielem, Dariuszem Szpakowskim. Włodzimierz Szaranowicz z przyjacielem, Dariuszem Szpakowskim.

PANIE DARKU, CO Z TĄ PIŁKĄ? 

Luka: Mama chyba bardziej odczuwała popularność taty niż my. Kiedy rzucała hasło: "Włodek, idziemy!", ojciec wiedział już, że nie ma żartów

Marta: Podczas wakacyjnych wyjazdów do Zakopanego przejście przez Krupówki bez zatrzymania taty było po prostu niemożliwe. Każdy chciał z nim chwilę porozmawiać, zrobić zdjęcie. Pojawiał się naturalny konflikt interesów, bo jako rodzina chcieliśmy go mieć tylko dla siebie. Uciekaliśmy na spacery w doliny i miejsca odosobnienia.

Luka: Z jednej strony czułem dumę, że tata jest tak popularny i doceniany. Z drugiej - niektórzy nie odpuszczali, a ojciec jest niezwykle taktowny. Nigdy nikomu nie powiedział, żeby już sobie poszedł. Czasem mieliśmy dość, że ludzie nie potrafią uszanować jego prywatności. Hasło mojego dzieciństwa: "panie Włodku, co z tą piłką?!". A najlepsze, że tatę brano czasem za jego przyjaciela, Dariusza Szpakowskiego, choć przecież wyglądają zupełnie inaczej.

"Panie Darku, co z tą piłką?!"

Marta: Mylono go też z Piotrem Fronczewskim. Zdarzyło się nawet, że tata udając pana Piotra śpiewał jego piosenki z kabareciku w rozrywkowym programie. Ja tego jednak nie pamiętam. 

Luka: Dla mnie to była duża sprawa, bo jako dziecko oglądałem Akademię Pana Kleksa i słuchałem czytanych przez Fronczewskiego wierszy Brzechwy. "Dzik jest dziki, dzik jest zły…". Cieszyłem się więc, że tatę kojarzą z tym aktorem. Imponowało mi to.

Marta: Ale nawet w przypadku pomyłek tata zawsze podchodził do kibiców z pełnym zrozumieniem. Powtarzał nam, że bez nich nie byłby tym, kim jest.

LĘK JUŻ ZNIKNĄŁ 

Marta: Tata wyznał mi kiedyś, że nie wykorzystał szansy na poznanie swojego ojca. Ja na szczęście nie mogę powiedzieć tego samego. Podczas pracy nad książką
opowiedział mi całe swoje życie. Było wspaniałe, ale nie zabrakło też trudnych
chwil. Jak te po narodzinach Luki.

Opowieść taty: 

"W czerwcu 1978 roku w czasie mistrzostw świata w Argentynie urodził mi się pierworodny syn - twój brat Luka - i został zakażony w szpitalu gronkowcem. W momencie wypisu ze szpitala wszystko było dobrze. Natomiast już pierwszej nocy w domu zaczęły się problemy. Miał bardzo wysoką gorączkę. A ja w tamtym czasie musiałem każdego dnia robić trzy kroniki z mistrzostw – poranną, południową i wieczorną. Pojechałem o szóstej rano do pracy przygotować pierwszą z nich, bo o siódmej zaczynałem program. W tym czasie zadzwoniła twoja mama, że Luka ma temperaturę 39 stopni i trzeba natychmiast jechać z nim do lekarza. Akurat nie było teściów, bo wyjechali. Zrobiłem audycję i natychmiast ruszyłem do domu.

Gorączka już przekroczyła 40 stopni. Udaliśmy się do pobliskiego szpitala dziecięcego na Niekłańskiej. Tam lekarz wziął mnie na stronę i powiedział, że nie chce mnie straszyć, żebym nie mówił nic żonie, ale jeżeli w ciągu dwóch godzin nie dojadę do Instytutu Matki i Dziecka na Woli, to będzie bardzo źle, bo tylko tam mogą mi uratować syna. Trzęsąc się, wsiadłem do malucha. Twoja mama trzymała Lukę w ramionach, a on dygotał. Jechałem jak wariat. Widziałem, jak moje dziecko odchodzi.

Gdy dojechaliśmy do szpitala, nikt nie zamierzał się nami zająć. W pewnym momencie wydałem z siebie dziki okrzyk rozpaczy, żeby zwrócić na nas uwagę. Powiedziałem, że nie dopuszczę do tego, żeby mój syn umarł, że będą to mieli na sumieniu. Pielęgniarka próbowała na mnie krzyczeć. Pojawił się lekarz i dostrzegł moją desperację. Wreszcie się nim zajęli. Gdyby Luka nie dostał natychmiast antybiotyku, to wszystko skończyłoby się tragedią… Na szczęście lek zaczął działać".

***

Marta: Znałam tę i inne historie jako rodzinne legendy, ale po raz pierwszy poznałam perspektywę taty. Zobaczyłam, jak wielkie emocje w nim wywołują mimo upływu lat. Widziałam to w jego oczach, usłyszałam w głosie. Zrozumiałam, że co jakiś czas w życiu towarzyszyło mu poczucie wielkiej straty.

Jak wtedy, gdy pracował w Szwecji i przez kilka dni nie udało mu się dodzwonić do domu. Kiedy wreszcie się połączył, usłyszał od brata, że ich tata zmarł w szpitalu, a pogrzeb już się odbył.

Jak wtedy, kiedy wujek Čedo wyemigrował na stałe do Stanów Zjednoczonych. Tata poszedł na grób dziadka Radomira i zaczął płakać, bo czuł, że traci w życiu kolejną bliską osobę

Jak w 2010 roku po śmierci brata stryjecznego Slobodana. Ja akurat ruszyłam w podróż poślubną, a tata z Luką polecieli na jego pogrzeb do Czarnogóry. Pełnia szczęścia, a po chwili żałoba. Życie.
Włodzimierz Szaranowicz i jego brat Cedo. Włodzimierz Szaranowicz i jego brat Cedo.

Większość mężczyzn z domu Szaranowiczów umierała młodo. Nagłe wypadki, choroby… Pamiętam, że tata nieco obawiał się swoich 50. urodzin. Wtedy nie do końca to rozumiałam. Dziś wiem, że czuł lęk związany z kruchością życia. Nie wiem, czy nazwałby to klątwą ciążącą nad rodziną, ale widział, że jego bliscy odchodzą za wcześnie. Ten lęk sprawiał, że jeszcze bardziej kochał życie i celebrował ważne chwile.

Jestem tacie wdzięczna, że zawsze mieliśmy bliską relację. W ostatnim czasie naprawdę wykorzystałam swoją szansę, by go lepiej poznać i zrozumieć. Darek Szpakowski powiedział, że jest jednym z nielicznych, którym udało się osiągnąć wielki sukces na polu zawodowym i prywatnym. Faktycznie tak jest.

Luka: Zmieniło się tylko jedno - gdy jeździmy do rodziców, ich wnuki nie pozwalają nam rodzinnie zagrać w tysiąca. Nie ma wyjścia. Musimy z Martą podszkolić niedługo swoje dzieci, żeby tradycja w domu Szaranowiczów była podtrzymywana…

Fragment opowieści o narodzeniu Luki i zdjęcia pochodzą z książki "Szaranowicz. Życie z pasją", która ukaże się nakładem wydawnictwa SQN.
"Szaranowicz. Życie z pasją". Okładka książki.

Komentarze (0)
    Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
    ×