Przed turniejem półfinału Biało-Czerwonym nie wywróżyłby nikt. Z drużyny, która dwa lata temu zajęła czwarte miejsce na mistrzostwach świata, zostało siedem zawodniczek.
Z powodu kontuzji w domu zostały doświadczone liderki: Alina Wojtas oraz Kinga Grzyb. Nie było Katarzyny Kołodziejskiej, Karoliny Szwed-Orneborg i Karoliny Semeniuk, które podczas turnieju w Serbii zdobyły razem ponad pięćdziesiąt bramek. Kim Rasmussen postawił na kilka debiutantek. Monice Kobylińskiej - która rozstrzelała Rosjanki - przed turniejem mecze w kadrze można było policzyć na palcach.
W Danii Polki zagrały siedem słabych meczów. Raz brakowało spokoju, innym razem umiejętności. Zaskoczyło w dwóch najważniejszych spotkaniach czterolecia.
Mecze z Węgierkami i Rosjankami były symfonią serc oraz ducha. Wojną bólu. Rozcięte policzki, nogi sine, jakby obite kijem. Polki wyszarpały sukces i wskoczyły na ścieżkę do Rio. Do igrzysk olimpijskich, na których nasze piłkarki ręczne nigdy nie grały. W marcu zawodniczki Rasmussena stawią czoła historii. To pokazuje skalę sukcesu.
Sukcesu przerastającego naszą piłkę ręczną. Tego sportu wciąż grudniowo-styczniowego, którym masowy kibic interesuje się od święta, za każdym razem na nowo odkrywając niepowtarzalne emocje oraz epos tych boiskowych bohaterów i bohaterek, dla których fizyczny ból jest niczym.
Sezon na szczypiorniaka trwa. W styczniu kolejny odcinek nakręcą panowie. Może tym razem go nie zmarnujemy. I dzieci na podwórku pomyślą czasem o tym, że fajnie byłoby zostać Karoliną Kudłacz albo Sławomirem Szmalem.
Kamil Kołsut
{"id":"","title":""}
Żal tego komentować.