Od dwudziestu czterech lat chorąży reprezentacji Polski na igrzyskach olimpijskich przyjeżdżali z turniejów bez medali. Regularność, z jaką wybitni sportowcy zaczęli psuć swoje starty najpierw dziwiła, a później została określona mianem klątwy. W Rio de Janeiro biało-czerwoną flagę będzie niósł Karol Bielecki. Wypowiadać jego nazwiska w jednym zdaniu ze słowem „klątwa” jednak nie wypada. 34-latek jak nikt w polskim sporcie zasługiwał bowiem na zaszczyt bycia najważniejszym członkiem polskiej kadry olimpijskiej.
Klątwy są dla dzieci
- Klątwy są dla małych dzieci, a nie dla dorosłych ludzi. My w takie rzeczy nie wierzymy - stwierdził klubowy i reprezentacyjny kolega Bieleckiego Michał Jurecki. - Karol po wypadku pokazał, że jest bardzo mocny psychicznie i dzięki walce i treningom wrócił na najwyższy poziom. Udowodnił, że jeśli czegoś się mocno chce i dąży do wyznaczonego celu, to wszystko jest możliwe - powiedział Jurecki w wywiadzie dla Telewizji Polskiej.
Sam zawodnik do tematu podchodzi w swoim stylu - na chłodno i powtarza, że dla niego liczy się tylko piłka ręczna i dobro swojej drużyny. - To ogromne wyróżnienie. Jestem z niego bardzo dumny, ale dla mnie najważniejszy jest dobry występ na igrzyskach i reprezentowanie Polski. Moja rola chorążego jest w tym momencie drugoplanowa. Skoro ktoś kiedyś występował w tej roli i zdobył medal, to oznacza, że jest to możliwe. Sobie i swoim kolegom życzę, by to się stało - mówił jeszcze przed odlotem do Brazylii.
Stracił zdrowie reprezentując kraj
- Moje serce biło bardzo mocno, gdy Karol odbierał od prezydenta flagę Polski. Jestem dumny, że mogę być trenerem takiego człowieka. To zawodnik, który oddał zdrowie za ojczyznę i walczył by wrócić do sportu, chociaż już sześć lat temu mógł się poddać i skończyć karierę - mówił Telewizji Polskiej Tałant Dujszebajew.
ZOBACZ WIDEO Rio pełne gwiazd, ale... w wiosce wszyscy równi (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
11 czerwca 2010 cała środowisko piłki ręcznej na dłużej wstrzymało oddech. W trakcie towarzyskiego meczu Polski z Chorwacją jeden z najlepszych zawodników w historii polskiego szczypiorniaka doznał groźnie wyglądającej kontuzji. Karol Bielecki, biorąc udział w ataku Biało-Czerwonych, nadział się na kciuk Josipa Valcicoa i z krzykiem upadł na parkiet. Pierwsze prognozy płynące ze szpitala były złe, ale ostateczna diagnoza ścięła z nóg wszystkich - przede wszystkim Bieleckiego. Utrata oka to dla profesjonalnego sportowca wyrok. Dla piłkarza ręcznego? Dramat i koniec kariery.
I prawdopodobnie tak by to wyglądało, gdyby wypadkowi uległ ktoś inny, ale nie Karol Bielecki. To nie człowiek, który łatwo się poddaje. Jest sumienny, pracowity, nieustępliwy i waleczny. Gdy wychodzi na boisko, jego znakiem rozpoznawczym staje się piekielnie mocny rzut, ale tak samo silną ma psychikę.
Kilka operacji, nadzieja na odzyskanie wzroku i wreszcie zdania, które nieodwracalnie zmieniają życie. Oka nie uda się uratować. Pole widzenia zmniejszy się teraz o kilkadziesiąt stopni, orientacja przestrzenna sprawi problemy. Wykonywanie zwyczajnych trudności będzie utrudnione, gra w piłkę ręczną może okazać się niemożliwa. Sześć tygodni później Karol Bielecki wybiegł na parkiet w sparingowym spotkaniu swojej obecnej drużyny Rhein-Neckar Löwen. Bo on się nigdy nie poddaje.
[nextpage]Marzenie o futbolu
Lekcję o pokonywaniu przeciwności losu przyswajał już od małego. Wiele razy musiał przełknąć gorycz porażki, momentami niepowodzenia mnożyły się w błyskawicznym tempie. Wszystkie potknięcia zaprowadziły go do obecnej pozycji - jednego z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych zawodników na świecie. Bycie najlepszym zawdzięcza tylko talentowi i swojej ciężkiej pracy, o rozpoznawalność nigdy nie zabiegał, nie przepada za udzielaniem wywiadów, nie lubi być w centrum zainteresowania. Zaraz po Jerzym Klempelu jest zawodnikiem, który rzucił w narodowych barwach najwięcej bramek - ponad osiemset, w niemieckiej Bundeslidze przekroczył magiczną liczbę tysiąca trafień.
Jest fantastycznym piłkarzem ręcznym. Niewiele jednak brakowało, by nie został szczypiornistą - marzył o piłce nożnej. Futbol był jego wielką pasją, początkowo nie podobało mu się, że musi chodzić na treningi piłki ręcznej. Uczestniczył w nich, bo bał się, że z wychowania fizycznego będzie miał ocenę niedostateczną, ale gdy tylko mógł unikał ich jak ognia. Jego talent rzucał się jednak w oczy, a nauczyciel Ryszard Kilijański mógł być dumny, że wypatrzył prawdziwy diament. W końcu Bielecki zrozumiał, że piłka ręczna może być jego drogą życiową.
Wtedy przyszedł kolejny zawód - nie przyjęto go do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Gdańsku. Odmowa bolała, ale nie rozpamiętywał jej długo i pokazał, ze łatwo się nie poddaje. Zamiast na Pomorze przyjechał do Kielc i szybko wyrósł na wielką gwiazdę jednego z najlepszych polskich klubów.
Prawdziwy Scyzoryk
Stolica województwa świętokrzyskiego stała się jego prawdziwym domem. Z tym miastem wiążą się jego najgorsze i najlepsze wspomnienia. To tam, w Iskrze, zaczynał profesjonalną karierę, tam zawiązał przyjaźnie, które przetrwały lata, tam zadebiutował w koszulce z orzełkiem na piersi, stamtąd wyjeżdżał na podbój Europy – do Magdeburga, w kieleckiej Hali Legionów stracił oko i to właśnie do Kielc wrócił po przygodzie w Niemczech. Prawdopodobnie nad Silnicą zakończy swoją karierę. W tym mieście spełnił swoje pozasportowe marzenie i otworzył elegancką restaurację. Gdy kilka lat temu zadano mu pytanie, gdzie widzisz siebie w przyszłości bez wahania odpowiedział. - W Kielcach. Tu jest mój dom i tu zostanę.
Za co Bielecki chciałby być zapamiętany? - Za to, że się nie poddałem, że brałem udział w największych w ostatnim czasie sukcesach piłki ręcznej w Polsce i za to, że grałem w Kielcach - odpowiedział zawodnik.
Kariery jeszcze nie kończy, ale to prawdopodobnie ostatnie igrzyska, w których weźmie udział. Od niedawna jego życie rozświetla błysk obrączki na palcu, uśmiech małej Hani i złoty medal za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Do pełni szczęścia brakuje tylko olimpijskiego krążka. A klątwa chorążego? Większe przeciwności losu już pokonywał.
Aneta Szypnicka