Dawid Murek i Sebastian Świderski znają się od lat. Ten sam, słynny, 1977, rocznik, rodzinne domy w całkiem niedalekiej odległości od siebie. Pamiętają się jeszcze pewnie z czasów młodzieżowych. Razem osiągali juniorskie sukcesy z Ireneuszem Mazurem, razem debiutowali w seniorskiej reprezentacji - razem, bardzo szybko stali się jej podporą. Obaj grają na tej samej pozycji, obaj nie imponują warunkami fizycznymi.
Na ligowych parkietach najczęściej występowali po przeciwnych stronach siatki, ale gdy nadchodził czas reprezentacji nie było między nimi widać cienia rywalizacji. Ani o sympatię kibiców, ani o miejsce na boisku. Oni po prostu współpracowali - raz jeden, raz drugi brał na siebie ciężar odpowiedzialności i prowadził reprezentację do zwycięstwa. To o nich było zwykle najgłośniej po kolejnych edycjach Ligi Światowej, to z nimi każdy dziennikarz chciał przeprowadzić wywiad i to o tej dwójce swego czasu słynny Bernardo Rezende powiedział, że - to najlepsza para przyjmujących na świecie. Poza parkietem tez się lubili - mają córki w podobnym wieku, okazję miały poznać się ich żony, a ponoć nawet i mamy.
Kontuzje nigdy nie oszczędzały żadnego z nich. Barki, kolana, mięśnie brzucha - ból od wielu lat był ich chlebem powszedni, ale nauczyli się z nim żyć i grali dalej. Stawiali się każde wezwanie, każdego trenera reprezentacji i w każdym meczu dawali z siebie tak dużo, jak tylko mogli. Kibicie ich kochali i nawet, gdy krytykowali to tylko za błędy siatkarskie, nigdy za brak zaangażowania.
Dawid Murek pierwszy powiedział pass - po raz pierwszy w życiu zrezygnował z gry w reprezentacji tuż przed Mistrzostwami Świata w Japonii. Zrezygnował, bo nie był w stanie grać i zapłacił za to ogromną cenę. Przez lata walczył o medal, a kiedy odpuścił turniej w Japonii Polacy wreszcie zdobyli upragniony krążek. Nie wierzę, że Dawid nie żałował potem straconej szansy, ale skoro powiedział pass na pewno miał ważny powód. Do reprezentacji potem jednak jeszcze wrócił, wrócił bo był potrzebny, choć wyraźnie widać, że zaczął bardziej dbać o własne zdrowie i nie był już na każde zawołanie, każdego trenera , więc w kadrze w ostatnich latach było go mniej.
Sebastian Świderski nigdy nie powiedział pass. Z uporem maniaka przyjeżdżał na każde zgrupowanie, nawet, gdy odpoczywali młodsi i zdrowsi od niego. Przyjeżdżał i grał najlepiej jak potrafił. Nie zrezygnował z kadry też po Pekinie, choć wiele osób sądziło, że taka będzie jego decyzja. Ale w wakacje powołany przez Daniella Castellaniego znów ubrał koszulkę z orłem na piersi.
Najpierw na boisko padł Świder… w lipcowym meczu przeciwko reprezentacji Bułgarii. Widok był dramatyczny, diagnoza przerażająca - zerwane ścięgno Achillesa. Kontuzja, która może oznaczać koniec kariery, w najlepszym wypadku długą przerwę. W tamtych dniach załamany był chyba nawet on, nazywany przez kibiców małym rycerzem. Ale jak to on wkrótce zaczął walczyć - o powrót na boisko i do formy. I na razie jest dobrze - Sebastian Świderski bardzo powoli wraca do treningów, choć przed nim wciąż długa droga.
W niedzielę upadł Dawid Murek - widok równie dramatyczna, diagnoza jeszcze do końca nie znana. Może równie przerażająca, może dużo bardziej optymistyczna. Czekamy na szczegółowe informacje od lekarzy. Ale znaczące było zachowanie Dawida po tym pechowym upadku - znoszony z boiska podniósł rękę do góry. Raz jeszcze udowodnił swój charakter.
Oglądając niedzielny upadek Dawida Murka byłam przerażona, podobnie jak przerażona byłam widząc upadek Sebastiana Świderskiego. Ale dziś nie mam wątpliwości, że obaj Ci gracze wrócą jeszcze na parkiet i do formy. Wrócą, bo to po prostu takie charaktery - waleczni i uparci. Nie rezygnują i się nie poddają. Za to kochają ich kibice, przede wszystkim za to.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)