Kadra siatkarek znów jest w światowej czołówce. Jak do tego doszło? Wiemy, przeszliśmy tę drogę wspólnie [OPINIA]

Materiały prasowe / FIVB
Materiały prasowe / FIVB

Ćwierćfinał Igrzysk Olimpijskich, medale Ligi Narodów rok po roku - te rzeczy jeszcze 4-5 lat temu pozostawały w sferze marzeń, jeśli chodzi o reprezentację Polski siatkarek. Warto pamiętać, jak długą drogę przeszliśmy, by znów być w tym miejscu.

Nie wracajmy już do lat 2003 i 2005, bo od tego czasu minęło już całe siatkarskie pokolenie. Gdy kadra Andrzeja Niemczyka sięgała w Turcji po złoto ME, Martyny Czyrniańskiej nie było jeszcze na świecie, a Magdalena Stysiak miała niecałe 3 lata. Tyle, że w drugiej dekadzie XXI wieku wciąż żyliśmy legendą "Złotek", a niektórzy chyba myśleli, że będą one grać wiecznie.

Gdy okazało się, że jednak tak się nie stanie, siatkówka kobieca wpadła w niesamowity kryzys. Ostatnim zrywem były organizowane w Polsce mistrzostwa Europy w 2009 roku, na których we wspaniałym stylu kadra Jerzego Matlaka sięgnęła po brąz. Później rozpoczął się okres kryzysu zasobów ludzkich i odbijania się od najlepszych w Europie.

Wyblakłe "Złotka" nie pomogły

Oczywiście siatkówka kobiet była w Polsce sportem na tyle profesjonalnym, że nie zniknęliśmy totalnie ze światowych radarów, ale ćwierćfinał mistrzostw Europy to było maksimum naszych możliwości. Wszystko gruchnęło z hukiem, gdy na początku 2014 roku próbowaliśmy dostać się na mistrzostwa świata przywracając do gry w reprezentacji większość mistrzyń Europy sprzed blisko dekady i organizując turniej w Atlas Arenie.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Nietypowe wyzwanie Włodarczyk w Katarze

Jak się to wtedy skończyło? Spektakularną klęską w starciu z młodą i uśmiechniętą reprezentacją Belgii, która wtedy była w swoim szczytowym momencie. Lise van Hecke, Valerie Courtois czy Freya Aelbrecht nie czuły przesadnego respektu wobec Małgorzaty Glinki, Katarzyny Skowrońskiej czy Marioli Zenik.

Wtedy już można było właściwie zacząć wszystko burzyć. Do dziś śnią mi się po nocach tułaczki w drugiej dywizji World Grand Prix (poprzednika aktualnej Ligi Narodów) po Ameryce Południowej i starcia z Peru czy Portoryko. Zresztą rozgrywane były w środku nocy polskiego czasu, więc nie jest to dziwne, że się śnią.

Odbiliśmy się wtedy od dna. Okazało się, że niemal na żadnej pozycji nie mamy siatkarki na poziomie światowym (Joanna Wołosz dopiero wyjeżdżała do Włoch, gdzie wyrastała na gwiazdę), bo jej sobie nie wychowaliśmy. Bo byliśmy przekonani, że Bełcik, Skowrońska, Glinka będą wiecznie w formie. Więcej o tym, jak wyglądały tamte realia, pisałem niemal dokładnie 9 lat temu.

Pamiętam rozmowę ze Ś.P. Andrzejem Niemczykiem, gdy komentował w telewizji mecze Tauron Ligi. Spotkaliśmy się w Legionowie, wówczas jako dziennikarski żółtodziób czerpałem pełnymi garściami od takich fachowców. Trener chętnie rozmawiał, bo skojarzył, że też jestem z Łodzi. Ale kiedy przyglądaliśmy się młodym i zdolnym siatkarkom Legionovii (co ciekawe, dziś czołowymi zawodniczkami kadry lub naszej ligi) szkoleniowiec z dużą eksprrsją zaznaczał, że młode siatkarki zdecydowanie zbyt szybko się specjalizują i przez to mamy potężne braki - zarówno w ekstraklasie, jak i w drużynie narodowej.

Nie wszystko zło to Jacek Nawrocki

Gdy w 2015 roku reprezentację Polski objął Jacek Nawrocki, zaczął szukać i budować. Eksperymentował, przestawiał i namawiał. Oczywiście z perspektywy czasu sześcioletnią pracę tego szkoleniowca wielu ocenia raczej negatywnie, ja nazwałbym ten okres "przechodzonym". To znaczy podniesienie kadry z niebytu Nawrockiemu się udało, ale później od słuchania historii, że "Serbki to możemy pokonać, jeśli może nie wyjdą z szatni", i tak dalej więdły już uszy. Że pukamy do europejskiej czołówki, ale zawsze odbijamy się od niej w ćwierćfinale.

Gdy coś drgnęło w 2019 roku i awansowaliśmy po dramatycznym boju z Niemkami do półfinału mistrzostw Europy, znów zostaliśmy boleśnie sprowadzeni na ziemię, ale już szczebel dalej. To wciąż było za mało, by na przykład awansować na Igrzyska Olimpijskie w Tokio, choć dysponowaliśmy już takimi siatkarkami jak wspominane wcześniej Magdalena Stysiak, Joanna Wołosz czy Malwina Smarzek i Maria Stenzel.

Potrzebowaliśmy jednak wyjścia z polskiego piekiełka i spojrzenia z zewnątrz. Potrzebowaliśmy kogoś, kto zacznie przekonywać nasze dziewczyny, że da się pokonać Amerykanki, Włoszki, Serbki czy Turczynki. Potrzebowaliśmy trenera, pod wodzą którego nieśmiałe i strachliwe siatkarki obudzą w sobie prawdziwe boiskowe bestie. I to wszystko stało się pod wodzą Stefano Lavariniego.

Na początku były zarzuty, że nie ma go na stałe w Polsce, że nie ogląda polskiej ligi. I czy teraz z perspektywy czasu komuś to przeszkadza? Nie sądzę. Lavarini skupił się na wydobywaniu największych atutów z każdej z zawodniczek i komponowaniu ich w zespół. Może i był uparty, ale doprowadził do sytuacji, w której nawet gdy wypadła z powodu kontuzji Maria Stenzel, mieliśmy znakomitą Aleksandrę Szczygłowską na pozycji libero, a jakość gry reprezentacji Polski nie spadała.

Nauczyliśmy się nie tylko grać, ale i wygrywać z przeciwniczkami, które przez lata mitologizowaliśmy, jak choćby z Amerykankami na MŚ 2022, czy Włoszkami podczas kwalifikacji do igrzysk w Paryżu rozgrywanych w Łodzi w 2023 roku. A Liga Narodów najpierw miała nam tylko dawać punkty do rankingu, by pojechać na turniej olimpijski, a później okazało się, że można tam jeszcze sięgnąć po medal. Ba, a później to jeszcze powtórzyć!

Maestro buduje dalej

Wow, reprezentacja Polski potrafi wygrywać i odnosić sukcesy! Jakże obce stało nam się to uczucie przez długie lata! A jakże jest ono przyjemne! Teraz, gdy Serbki, Turczynki czy nawet Brazylijki mają zagrać z Biało-Czerwonymi, już nie traktują ich jako tych, na których zgarną łatwe punkty.

Patrzę raz jeszcze na teksty, na kadrę, na wypowiedzi sprzed 10 lat. Niesamowite, jakże inne były to siatkarskie realia, jakim my wtedy byliśmy zaściankiem. I jak wielką pracę wykonaliśmy, by z dumą mówić o sobie - ćwierćfinalistki Igrzysk Olimpijskich, medalistki Ligi Narodów.

Maestro Lavarini dostał na tyle dużo zaufania, że zbuduje kadrę na Igrzyska Olimpijskie w Los Angeles w 2028. Już wiemy, że trzeba będzie ją zmodyfikować, bo chociażby Pani Rozgrywająca Joanna Wołosz kończy reprezentacyjną karierę. To jest dobry moment na mądrą i przemyślaną przebudowę. Mamy ku temu solidne fundamenty, których przez lata brakowało. I nieważne, że za rok są MŚ. Kalendarz jest tak skonstruowany, że zawsze coś będzie, a - jak się przekonaliśmy - nikt w kadrze nie będzie wieczny.

A ja na koniec dodam od siebie, że cieszę się, że mogę od lat przyglądać się tej kadrze z bliska. Każdy sukces smakuje dwa razy lepiej, gdy ma się w pamięci zapaść, w której znalazła się przed dekadą.

Krzysztof Sędzicki, dziennikarz WP SportoweFakty
Więcej felietonów Krzysztofa Sędzickiego ->

Komentarze (2)
avatar
Cheers
11 h temu
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Byłem na kilku meczach Polek na ostatnich MŚ i gołym okiem było widać, że ten zespół szybko wróci do światowej czołówki. Myślę, że zabrakło trochę czasu, żeby zdobyć medal na igrzyskach ale co Czytaj całość
avatar
Błażej Brozowski
14 h temu
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Najlepszy mecz Polska Kobiety rozegrały z rozgrywającymi Wenerską i Nowicką i z dużą ilością podwójnej zmiany w trakcie meczu. Jestem ciekawy kto w 2025 roku będzie rozgrywającą numer 1 i numer Czytaj całość