Trener Dariusz Luks w Białymstoku pracuje od 1 stycznia 2008 r. Najpierw uratował drużynę przed nieuchronnym, jak by się wówczas wydawało, spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej, a teraz walczyć z nią będzie o co najmniej pewną lokatę pomiędzy 5. a 8. miejscem w tabeli. Po pierwszej kolejce apetyty w Białymstoku znacząco wzrosły, zaś morale zawodniczek po fatalnym przedsezonowym turniejem towarzyskim z pewnością znacząco się podniosły. Jednak szkoleniowiec biało-zielonych, jak na osobę twardo stąpającą po ziemi przystało, nie widzi powodu do nadmiernego optymizmu. Po wygranej z Piłą przypomniał, że "jedna jaskółka wiosny nie czyni".
Tak asekuracyjna postawa trenera Luksa nie powinna nikogo dziwić. Przecież już dwa lata temu, kiedy zespół z Białegostoku był tylko beniaminkiem ligi, działacze zacierali ręce i marzyli o walce o medale. Wynikało to głównie z braku spektakularnych sukcesów klubów z rejonu Podlasia. Jak się to skończyło - wszyscy wiemy - białostoczanki musiały walczyć w barażach. Mimo że obecny szkoleniowiec siatkarek AZS-u pracował wtedy z mężczyznami, doskonale wie, jak wyglądała tamtejsza sytuacja klubu z Białegostoku. Jak to sam określił: "kupiono ligę i zawodniczki, a nie było żadnego zaplecza, nawet podstawowych przyrządów do treningu". Przyrównał to do pisania bez długopisu. Luks zaznaczył, iż za dwa, trzy lata być może zespół ten będzie gotowy na walkę o czołówkę, lecz na razie trzeba się skupić tylko i wyłącznie na ulepszaniu swojego siatkarskiego warsztatu.
Dariusz Luks zapowiada więc kontynuację ciężkiej pracy. Zapewnia, że jego podopieczne są świadome tego, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Na każdym treningu wpaja swoim zawodniczkom wiedzę i przypomina im, że jeśli wciąż będą z siebie dawać coraz więcej, ich wysiłek nie pójdzie na marne. Przed nimi konfrontacja z Calisią Kalisz - drużyną, która od jakiegoś czasu stanowi w lidze zaporę nie do przejścia dla ambitnych białostoczanek. Jak mówi sam trener, trzeba się więc podwójnie zmobilizować na "operację Kalisz".