Poniedziałkowe spotkanie w Częstochowie z wielu względów zapowiadało się szlagierowo. Atmosferę podsycała dodatkowo duża ilość smaczków i podtekstów, które mu towarzyszyły. Języczkiem u wagi był powrót na "stare śmieci", Krzysztofa Gierczyńskiego, Marcina Wiki oraz Pawła Woickiego, którzy w ostatnich latach byli podporami częstochowskiego klubu. Przed spotkaniem całej trójce wręczone zostały okazałe upominki i statuetki, jednak gdy rozległ się pierwszy gwizdek arbitra, sentymentów już nie było.
Początek spotkania, to wyraźna dominacja rzeszowian. Podopieczni Ljubomira Travicy rozpoczęli od mocnego uderzenia i po błędach w ataku Smilena Mlyakowa oraz Wojciecha Gradowskiego, którzy nie mogli przedrzeć się przez szczelny blok rywali, Resovia objęła prowadzenie 5:1. Rzeszowianie poczuli "siłę" i sukcesywnie powiększali swoją przewagę. Kluczowym elementem był zwłaszcza blok, który długo był dla gospodarzy ścianą nie do przejścia. Po udanym ataku kapitana, Pawła Papke, przyjezdni prowadzili już 16:10 i nic nie zwiastowało późniejszych emocji. Częstochowianie nie złożyli jednak broni. Sygnał do odrabiania strat dał Dawid Gunia, który swoją zagrywką uprzykrzył życie rzeszowskim przyjmującym. Najpierw w konsekwencji złego przyjęcia na blok nadział się Gierczyński, a po chwili z przechodzącej huknął, jak z armaty Smilen Mlyakow i przewaga gości sukcesywnie topniała. W newralgicznym momencie gospodarzom zadrżały jednak ręce w ataku. Najpierw w kontrze wyraźnie pomylił się Mlyakow, a potem po udanych wyblokach, w kontrataku dwukrotnie kibicom przypomniał się Marcin Wika i rzeszowianie "odjechali" na cztery "oczka", 16:20. "Akademicy" wyraźnie opadli z sił, z czego skorzystali rzeszowianie. Seta atakiem z drugiej linii zakończył były kapitan częstochowskiej ekipy, Krzysztof Gierczyński.
W drugiej partii role niespodziewanie się jednak odwróciły. Od początku seta to gospodarze rozdawali karty i na przerwie technicznej po dwóch asach serwisowych Smilena Mlyakowa, prowadzili 8:5. Jak się później okazało, zagrywki Bułgara w znacznym stopniu zaważyły na losach drugiego seta. Mlyakow na dobre zadomowił się w polu serwisowym, a jego piekielnie mocne zagrywki dały się we znaki rzeszowskim przyjmującym. Mlyakow grał jak w transie, a jego kapitalną serię przerwał dopiero Paweł Papke, który przy wyniku 13:5 przełamał częstochowski blok. Kapitalna seria doświadczonego atakującego dodała skrzydeł częstochowianom, którzy chwilami dokonywali rzeczy niemożliwych, przyćmiewając zupełnie rzeszowską konstelację gwiazd, która momentami była wręcz bezradna. Podopieczni trenera Radosława Panasa byli momentami zespołem o dwie, czy nawet trzy klasy lepszym, rzucając na kolana zespół ze stolicy Podkarpacia. Wynik drugiej odsłony, 25:15 mówi sam za siebie i niech posłuży za najlepszy komentarz boiskowych wydarzeń.
Od początku tegorocznego sezonu znakiem firmowym częstochowian jest jednak bardzo nierówna gra, przypominająca sinusoidę. W poniedziałkowym spotkaniu było podobnie. Gdy wydawało się, że "Akademicy" pójdą za ciosem i w kolejnej partii będą kontynuować swój koncert, do głosu doszli wyraźnie podrażnieni rzeszowianie. W ataku z letargu przebudził się Gierczyński, którego dzielnie wspierali Paweł Papke oraz środkowy, Bartosz Gawryszewski, który w pierwszym secie był nie do zatrzymania na środku siatki. Największą bolączką gospodarzy w tym okresie spotkania była skuteczność, z którą było wyraźnie na bakier. W ataku zaciął się Mlyakow, którego w połowie seta zastąpił Janeczek, a dodatkowo oczekiwanego efektu nie przyniosło wprowadzenie Przemysława Michalczyka, który na placu gry zastąpił zupełnie bezbarwnego, Wojciecha Gradowskiego. Rzeszowianie praktycznie za każdym razem stawiali szczelny blok, a ataki w aut graczy z Częstochowy były tylko wodą na młyn dla podopiecznych Ljubomira Travicy. Końcówka trzeciej odsłony nie miała większej historii i po serii błędów miejscowych, Resovia triumfowała 25:18 i objęła prowadzenie 2:1.
Czwarty set z wielu względów na długo zapadnie w pamięci częstochowskich fanów. Scenariusz tejże odsłony długo układał się korzystnie dla rzeszowian, dla których ewentualna wygrana miałaby podwójny smak i ogromną wymowę. Częstochowianie długo stawiali ogromny opór rywalom. W ataku tradycyjnie pierwsze skrzypce grali Bartman oraz Mlyakow, a na środku siatki realne zagrożenie stwarzał także Piotr Nowakowski. Przy stanie 14:14, rzeszowianie włączyli jednak "piąty bieg". Najpierw na blok rywali nadział się Mlyakow, a po chwili piłkę przechodzącą wykorzystał Gierczyński i Resovia wypracowała sobie trzypunktową przewagę, 15:18. "Akademicy" złapali jednak drugi oddech i szybko odrobili straty. Po chwili jednak powtórka z rozrywki i na trzypunktowe prowadzenie ponownie wychodzą goście. Przy wyniku 21:24 wydawało się, że losy spotkania są już niemal rozstrzygnięte i rzeszowianie odniosą sukces, mający dodatkowo historyczny wymiar. Nic jednak z tych rzeczy. Rzeszowianie byli już niemal w ogródku i witali się z gąską, jednak tego dnia znów nie dane im było pokonać "Akademików". Przy wyniku 22:24 na zagrywkę powędrował Mlyakow i dzięki jego mocnym i co ważne, skutecznym serwisowym, gospodarze doprowadzili do wyrównania i emocjonującej walki na przewagi, która na długo zapadnie w pamięci kibiców. Sytuacja zmieniała się, bowiem jak w kalejdoskopie. Początkowo inicjatywę mieli rzeszowianie, którzy mieli nawet w górze dwie piłki meczowe. W najbardziej odpowiednim momencie "zaskoczył" jednak częstochowski blok, który powstrzymał Pawła Papke. Od tego momentu to częstochowianie doszli do głosu, którzy najpierw wyszli na prowadzenie 27:26, a po chwili daleko w aut uderzył Marcin Wika i wydawałoby się nieprawdopodobne stało się faktem. W Częstochowie po raz trzeci w tym sezonie doszło do tie-breaka.
Piąta partia, to jak wiadomo ogromna loteria, gdzie niemal każde rozstrzygnięcie wchodzi w grę. Od początku tego seta zarysowała się jednak lekka przewaga miejscowych, którzy wyraźnie złapali "wiatru w żagle" po zwycięstwie w czwartym secie. Przy zmianie stron miejscowy prowadzili 8:6, w czym ogromna zasługa dwójki Bartman-Mlyakow. Młody pukający do bram reprezentacji Polski gracz, tradycyjnie nie zawodził w ataku, natomiast doświadczony Bułgar wyróżnił się w bloku, dwukrotnie powstrzymując Krzysztofa Gierczyńskiego. Częstochowianie grali, jak natchnieni i momentami wychodziło im niemal wszystko, dzięki czemu wychodzili nawet z największych opresji obronną ręką. Rzeszowianie nie mieli praktycznie nic do powiedzenia i w rezultacie musieli przełknąć gorzką pigułkę w postaci porażki 15:11 i w całym spotkaniu 3:2.
Reasumując, częstochowski zespół powoli staje się rewelacją na krajowym podwórku. Niedoceniania i nieopierzona młodzież powoli łapie "wiatr w żagle" i pokazuje, że nawet bez ogromnych nakładów finansowych i wielkich nazwisk można stworzyć ciekawy zespół, który będzie w stanie nawet najlepszym napsuć sporo krwi. Praca trenera Radosława Panasa powoli przynosi wymierne efekty i z pewnością, młody częstochowski zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Rzeszowianie natomiast po raz kolejny rozczarowali. Zespół, który został stworzony z myślą o walce o największe laury znów zawiódł, tym razem nieco na własne życzenie. Na pierwszy rzut oka, ekipa dowodzona przez Ljubomira Travice ma wszelkie predyspozycje i ogromne możliwości, jednak na razie nie ma to przełożenia na grę. Po raz kolejny okazało się, że pieniądze i wielkie nazwiska nie grają i często nie idą w parze z wynikami, a nie da się ukryć, że rzeszowski balon jest wciąż pompowany…
Domex Tytan AZS Częstochowa - Resovia Rzeszów 3:2 (18:25, 25:15, 18:25, 28:26, 15:11)
AZS Częstochowa: Stelmach, Mlyakow, Bartman, Gradowski, Nowakowski, Wrona, Zatorski (libero) oraz Gunia, Drzyzga, Michalczyk, Janeczek, Wierzbowski.
Asseco Resovia: Woicki, Papke, Wika, Gierczyński, Perłowski, Gawryszewski, Ignaczak (libero) oraz Łuka, Oivanen, Kusior, Mitrovic.
Sędziowali: Janusz Soból i Tomasz Janik.
MVP spotkania: Zbigniew Bartman.