Paweł Zagumny: Igrzyska w Rio to bardzo odległy temat

Mistrz świata i wybitny rozgrywający opowiada nam o swoim ewentualnym powrocie do kadry, przyczynach porażki na igrzyskach w Londynie i tym, co jest potrzebne zawodnikowi, żeby stać się dobrym rozgrywającym.

WP SportoweFakty: Niedługo ukaże się pana książka "Życie to mecz". Rzadko się zdarza, żeby wciąż grający zawodnik zabierał się za podsumowania.

Paweł Zagumny: Na pewno bliżej mi do końca, niż dalej. Po zdobyciu tytułu mistrza świata stwierdziłem, że warto by to wszystko opisać i nie ma co tego odkładać. W moim wieku pamięć już nie ta, mógłbym pozapominać jakieś szczegóły.

Druga z niespodziewanych rzeczy, jaką pan zrobił, to podpisanie kontraktu z Politechniką Warszawską. Po raz pierwszy od dziesięciu lat zagra pan w klubie bez aspiracji medalowych. Będzie trudno?

- Na pewno będzie to jakieś nowe wyzwanie w moim życiu. Mam nadzieję, że będziemy walczyć o każdy punkt i o każdy mecz, takie mamy założenia. To nie ma znaczenia, czy gra się o medale czy nie, trzeba podchodzić do meczu na 100 proc. i tak będzie również w tym sezonie. To było moje marzenie, żeby skończyć karierę w Warszawie. Tutaj zacząłem ponad dwadzieścia lat temu, mój ojciec tu był trenerem i zawsze chciałem wrócić. Wreszcie nadarzyła się dobra okazja, propozycja ze strony Politechniki i cieszę się, że mogę być w domu i grać jednocześnie.

Skoro zbliża się pan do końca kariery, a nawet wydaje książkę, to czas powoli na pierwsze podsumowania. Dwa razy grał pan w zagranicznych klubach, z czego ten pierwszy raz w czasach, kiedy mało kto z polskich siatkarzy wyjeżdżał z Polski (w 2000 w Padwie - przyp. red.). Dlaczego zdecydował się pan na wyjazd?

- To był wtedy jedyny rozsądny ruch. We Włoszech w tamtych czasach grali wszyscy liczący się na świecie zawodnicy. Chciałem do nich dołączyć, chciałem się od nich uczyć. A dlaczego wyjeżdżali tylko nieliczni? Trzeba pamiętać, że nie byliśmy wtedy potentatami i kluby zagraniczne nie biły się o nas. Wyjeżdżali tylko ci, którym naprawdę na tym zależało, jak Witek Roman, Piotrek Gruszka, Marcin Nowak czy bracia Stelmachowie. Przez trzy lata zdobyłem tam masę bardzo cennego doświadczenia.

Drugi pana wyjazd za granicę był już do znacznie słabszej ligi greckiej. Ale, mimo niższego poziomu rozgrywek, był pan zachwycony pobytem w Atenach?

- Pojechałem do Grecji po mistrzostwach Europy w Izmirze, miałem kilka innych propozycji, także z Polski, ale zdecydowaliśmy się na Ateny. Było bardzo miło do momentu, kiedy przestali płacić. Piękne miejsce do życia i ze wspaniałym klimatem. Ludzie przemili, urodził mi się tam syn, chętnie bym został jeszcze na kilka sezonów. Wtedy zresztą liga grecka nie była taka słaba, na poziomie PlusLigi, cztery drużyny w czołówce były bardzo dobre. Braliśmy udział w pucharach europejskich.

A z tych wszystkich klubów w pana karierze, również polskich, wspomina pan szczególnie ciepło jakiegoś trenera?

- Od każdego trenera można się czegoś nauczyć. Czasami może miałem inne zdanie, ale wszyscy mieli wpływ na moja karierę.

Każdy zawodnik mi tak samo odpowiada, ale nie wierzę, że z jakimiś trenerami nie współpracowało się panu lepiej, niż z innymi.

- Idealnego jeszcze nie spotkałem. A z perspektywy czasu wszystkich szanuję.

Na własnej skórze doświadczył pan zmian w polskiej siatkówce. Kiedy zaczynał pan grać, liga była bardzo siermiężna, prawie bez transmisji, znacznie mniej kibiców i też znacznie mniejsze pieniądze. Dla pana, jako zawodnika, ta zmiana była odczuwalna?

- Kibice byli, ale sale były znacznie mniejsze niż teraz. Największą salą w Polsce była stara hala Polonia w Częstochowie. Ale organizacja poprawiała się z roku na rok, zwłaszcza od kiedy utworzono PlusLigę. Choć już w 1998, kiedy do ligi wszedł sponsor strategiczny, czyli Plus, zmiany zaczęły być odczuwalne. I reprezentacja zaczęła brać udział w rozgrywkach Ligi Światowej, to przyciągnęło kibiców i zwiększyło popularność naszej dyscypliny. Na pewno motorem napędowym ligi jest drużyna narodowa i jej sukcesy, srebrny medal mistrzostw świata w 2006 był wielkim impulsem dla rozwoju siatkówki w Polsce. I od tamtego roku co sezon PlusLiga jest mocniejsza, przychodzą coraz lepsi zawodnicy, coraz większą rolę odgrywamy w pucharach europejskich.

Niektórzy z pana starszych kolegów narzekali, że ominęły ich te czasy rozwoju, popularności, wywiadów, dużych pieniędzy, wielkich wypełnionych hal. Ale pan, powszechnie znany z niechęci do mediów, może tęskni za tymi dawnym czasami, kiedy siatkówka była znacznie bardziej niszowa?

- Moja niechęć do mediów to bardziej opinie osób, które mnie nie znają, niż stan faktyczny. Zdarza się, że nieprzygotowani do wywiadu dziennikarze zadają dziwne pytania, wiec nic dziwnego, że odpowiadam bez pasji w głosie. Jasne, poziom rozpoznawalności i popularności siatkarzy jest teraz nieporównywalnie większy, w telewizji jesteśmy prawie codziennie. Ma to swoje plusy, ale ma też minusy. Szkoda tylko, że to się nie przekłada na reklamy, trochę mnie to dziwi. Siatkarze są bardzo popularni, jest to sport prawie numer jeden w Polsce, a w reklamach prawie się nie pojawiamy.

Mówi pan, że wicemistrzostwo świata w 2006 mocno wpłynęło na rozwój siatkówki w Polsce, ale czy to nie było raczej objęcie reprezentacji narodowej przez Raula Lozano? On wniósł zupełnie nowe wymogi organizacyjne, nowe standardy, podejście do treningów, analizy taktycznej, sprzętu i jego idee podchwyciły polskie kluby.

- Na pewno to Raul dał sygnał do zmiany metod pracy. Położył znacznie większy nacisk na siłownię i kwestie taktyczne. Można spokojnie powiedzieć, że od niego zaczęło się wszystko, co dobre w polskiej siatkówce i nasze sukcesy. Nie zgadzam się z opinią niektórych, że on tylko zebrał śmietankę po pracy poprzednich trenerów. Myślę, że idąc dalej ze starą myślą szkoleniową nic byśmy nie ugrali i ta zmiana była konieczna. Dobrze, że nastąpiła w tamtym momencie.

Był pan w samym środku tego wszystkiego, zmiany wprowadzone przez Lozano to faktycznie była rewolucja?

- Dzięki temu, że wcześniej spędziłem trzy lata w lidze włoskiej, dla mnie nie. Znałem już te metody treningowe i systemy gry. Kiedy ja, czy inni zawodnicy z doświadczeniem z Włoch, próbowaliśmy zaproponować podobne zmiany polskim szkoleniowcom, to oni tylko pukali się w głowę, nie chcieli żadnych zmian. Raul postawił na swoim, a kto nie respektował jego koncepcji to był usuwany i już. Był wymagający, ale sprawiedliwy, zawsze się z nim dogadywałem. Był to jeden z pierwszych trenerów, który zaaplikował mi indywidualny cykl treningowy i któremu nie przeszkadzało, że ja robię inne rzeczy niż reszta grupy.

Podobno w ogóle nie przepada pan za treningami, zwłaszcza na siłowni?

- Czy jak bym nie lubił trenować, to osiągnąłbym to, co osiągnąłem? Każdy powinien dostosować swoją pracę do możliwości swojego organizmu. Znam swój organizm dobrze i wiem najlepiej, co mi pomaga, a co mi przeszkadza. Jak ktoś próbuje mnie zmusić do wykonania jakichś ćwiczeń, które na pewno będę potem odchorowywał dwa tygodnie, to odmawiam. Być może właśnie dlatego mam 38 lat i nadal gram, a nie skończyłem na przykład trzy lata temu.
[nextpage]
Jest pan jednym z ostatnich legendarnych rozgrywających, którzy jeszcze grają. Jak patrzy pan na nowe pokolenie na tej pozycji, to kto jest najlepszy?

- Najbardziej podobają mi się De Cecco, Uriarte i Bruno. Brazylia osiąga więcej niż Argentyna, ale gdyby De Cecco wsadzić do środka reprezentacji Brazylii, to graliby nawet lepiej.

A co czyni zawodnika dobrym rozgrywającym? Co jest potrzebne?

- Trudne pytanie... Przede wszystkim trening, poświęcenie i trochę szczęścia.

Czy to można wyćwiczyć, czy z jakimiś cechami trzeba się urodzić?

- Wszystkiego się nie da wyćwiczyć. W moim wypadku bardzo przydatna była gra ze starszymi, a miałem tak od samego początku. Cały czas musiałem starać się dorównywać im poziomem. Sądzę, że w Polsce nie mamy dobrego systemu szkolenia rozgrywających. Wiele talentów marnuje się z różnych przyczyn.

Mówi się, że na tej pozycji potrzebny jest też specyficzny charakter, mało pokorny i mało sympatyczny, delikatnie ujmując.

- Na pewno pomaga mocny charakter. Rozgrywający musi kierować grą drużyny, a jego koledzy muszą mu ufać i za nim podążać. Muszą robić to, co on sobie wymyśli, a jeżeli nie chcą, to on musi ich do tego przekonać. Dlatego silny charakter jest niewątpliwie potrzebny na tej pozycji. Bez tego nie będzie się w stanie prowadzić gry zespołu. Jak zaczynałem grać, miałem niecałe 18 lat i grałem z zawodnikami często ponad trzydziestoletnimi. Swoje się nasłuchałem i szybko musiałem okrzepnąć. Być może dzięki temu wyrobił mi się odpowiedni charakter.

Teraz trudno znaleźć młodego polskiego rozgrywającego, 19- czy 20-latka, który na stałe gra w podstawowym składzie PlusLigowego zespołu. Ostatni był Fabian Drzyzga w Częstochowie.

- Faktycznie, młodym ciężko jest się przebić. Czasami są to złe wybory i młodzi, perspektywiczni zawodnicy wybierają siedzenie na ławce, a w tym wieku żaden trening nie zastąpi ogrania meczowego. Fabian mimo wciąż młodego wieku zagrał już kilka sezonów i pokazał, że można na nim polegać. Na pewno przez wiele lat będziemy mieli z niego pociechę. Młodzi rozgrywający muszą grać, a nie siedzieć na ławce.

A co sądzi pan o sytuacji, kiedy rozgrywający jest zdejmowany z boiska przez trenera i schodząc wyraża swoją frustrację, na przykład łamiąc tabliczkę?

- Nie ma znaczenia, na jakiej ten zawodnik gra pozycji. Każdy reaguje inaczej, wiadomo, że takie zachowania nie są popularne ani medialne. Zawsze znajdzie się grono znawców, którzy wiedzą lepiej, jak się powinien dany zawodnik zachować. My też jesteśmy ludźmi i w momentach stresowych puszczają nam nerwy.

W trakcie pańskiego grania siatkówka bardzo przyspieszyła, teraz rozgrywa się już znacznie szybciej niż 20 lat temu. U pana to przyspieszenie przyszło naturalnie czy musiał się pan przyłożyć do tej zmiany?

- Myślę, że to też nastąpiło za czasów Raula. Zawsze byli zawodnicy, którzy chcieli, żeby im grać szybką piłkę i taką dostawali. W polskiej lidze już w 1997 miałem w drużynie kolegę, który nie skakał i musiał dostawać szybkie. A we Włoszech to już zdarzało się regularnie. Wtedy siatkówka była wolniejsza niż teraz, ale zawsze byli pojedynczy siatkarze, którzy woleli szybsze rozegranie.

Najpierw przyspieszyła Brazylia, a potem inni na jej wzór?

- Na pewno przyjście Ricardo do reprezentacji Brazylii zrobiło ogromną różnicę. On grał od początku bardzo szybko. Przez następne pięć, sześć lat byli nie do zatrzymania. Ale też trzeba pamiętać, że on miał kim grać, jego koledzy byli niewysocy, ale szybcy i świetnie wyszkoleni technicznie. Taka gra to nie była tylko zasługa Ricardo, ale całej drużyny brazylijskiej tamtych lat. A u nas wprowadził to Raul, jak mówiłem. Trenowaliśmy z nim bardzo dużo szybkich piłek na lewe skrzydło i na szóstą strefę. I to na pewno jego zasługa, że polska reprezentacja zmieniła trochę sposób gry.

Prawie wszystkie sukcesy i medale biało-czerwonych w XXI wieku były z panem w składzie. Jest pan niezastąpiony w kadrze?

- Nie ma ludzi niezastąpionych. Wielokrotnie pokazywały to turnieje, na których zdobywaliśmy medale. Czasem byłem w głównej roli, czasem w innej, ale miałem szczęście być w drużynach, które odnosiły sukcesy. Czekam na następne medale, chętnie obejrzę je sprzed telewizora.

Sprzed telewizora? Podobno dwukrotnie odmówił pan udziału w Pucharze Świata, ale jeżeli pana koledzy wygrają awans, to rozważy pan powrót do reprezentacji na swoje piąte igrzyska? Zgodził się pan zostać powołany w roli awaryjnego rozgrywającego na mistrzostwa Europy.

- Jestem na liście i zobaczymy jak będzie. Dwaj zawodnicy z tej pozycji, którzy mają jechać, są już wybrani. A co do igrzysk to mogę na razie powiedzieć, że rozważę każdą możliwość.

Ale skoro wszystkie sukcesy naszej kadry były z panem w składzie to można powiedzieć, że ciąży na panu presja.

- Siatkówka zawsze była moja pasją i tak zostanie. Jednak teraz skupiam się na grze w nowym klubie i to jest najważniejsze. Bycie na boisku i gra cały czas sprawiają mi dużo radości i dopóki tak będzie, to będę grał. Igrzyska w Rio to na razie temat bardzo odległy.

Nie kusi pana ewentualny medal olimpijski? Po pierwsze piąte igrzyska, to byłby w ogóle rzadko spotykany wynik, a po drugie żadnego olimpijskiego medalu nie ma pan w dorobku.

- Nie wszystko się w życiu udaje, a nam akurat nie udawały się igrzyska, co mogę powiedzieć więcej? Udało się nam za to parę innych rzeczy.

A co się stało w Londynie?

- Forma nie wypaliła. To nie był problem mentalny czy psychiczny, nikt się nie przestraszył atmosfery igrzysk. Gdyby tak było, to byśmy przegrali pierwszy mecz, a tymczasem zagraliśmy świetne spotkanie z Włochami i wygraliśmy. I nic nie wskazywało na to, że jesteśmy przestraszeni. A chyba nie przestraszyliśmy się Australii? Ćwierćfinał z Rosją był znacznie trudniejszy z powodu wcześniejszych porażek z Australią i z Bułgarią. Brakowało nam pewności siebie już wtedy. Ale generalnie teoria o stresie na tle atmosfery igrzysk wydaje mi się mocno naciągana.

W Warszawie ma pan maksymalnie dwuletni kontrakt. Ma pan już jakieś przemyślenia, co będzie robił po zakończeniu kariery? Bo trenerem raczej pan nie zostanie.

- To prawda, nie zapowiada się. Plany mam, ale jeszcze o tym za dużo nie myślę. Jestem pewien, że życie samo napisze jakiś scenariusz.

Słyszałam, ze planuje pan otworzenie szkółki dla polskich sędziów z PlusLigi.

- To nie będzie szkółka, tylko kursy indywidualne.

Na pewno będą tłumy chętnych.

- To będą obowiązkowe kursy, oczywiście.

Wszyscy znają pana szorstkie relacje z sędziami, ale musi pan przyznać, że na tle sędziów międzynarodowych z bardzo egzotycznych krajów Polacy wyróżniają się profesjonalizmem.

- Ależ ja polskim sędziom wcale nie ujmuję profesjonalizmu. Ja po prostu nie rozumiem niektórych decyzji sędziowskich w PlusLidze i czasami podchodzę i proszę o wyjaśnienia, a sędzia mnie olewa. Wtedy się robi niemiło.

To na koniec proszę powiedzieć co pana zdaniem składa się na sukces w siatkówce?

- Tu chyba nie będę oryginalny. Przede wszystkim ciężka praca, trochę talentu, szczęścia i pokory wobec pracy innych.

[b]Rozmawiała Ola Piskorska
Karol Kłos: zespoły z Europy mają znacznie trudniej

[/b]

Źródło artykułu: