Jakub Bednaruk: Dżentelmena poznaje się po tym, że nie wychodzi z imprezy na czworaka

Reprezentacja Polski juniorów prowadzona przez Jakuba Bednaruka zajęła dopiero dziewiąte miejsce na mistrzostwach świata. W rozmowie z WP SportoweFakty trener analizuje przyczyny porażki i mówi, czego się nauczył w Meksyku.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Po przegranym meczu z Argentyną napisał pan na Twitterze, że czuje się jak zbity pies i jest to najbardziej bolesna porażka sportowa w pana życiu. Aż tak?

Jakub Bednaruk: Jako sportowiec wiele w życiu przeżyłem, trzy razy spadłem z ligi na przykład, ale ta porażka była faktycznie bardzo bolesna. Wiele osób, w tym moi zawodnicy, pokładało we mnie nadzieje, a ja ich zawiodłem. Jako trener biorę za ten wynik pełną odpowiedzialność, mam świadomość, że związek i wszyscy inni spodziewali się po nas lepszego rezultatu.

Jechaliście po medal. Co się stało?

- Przegraliśmy z dwoma najlepszymi zespołami tych mistrzostw, późniejszym srebrnym i złotym medalistą. Sposób dobierania grup na tym turnieju był skandaliczny, bo w grupie z gospodarzem wylądowały trzy najsłabsze zespoły mistrzostw, a w naszej dwie najlepsze drużyny Europy i mistrz Ameryki Południowej. Ta Argentyna, która nas pokonała w grupie, wcześniej grała w finale mistrzostw świata U-23, a w Meksyku po wyjściu z grupy do finału nie przegrała ani seta. Oczywiście, jesteśmy bardzo zawiedzeni, bo wszyscy jechaliśmy tam po medal i to jest na pewno porażka. Osiem tygodni przygotowań plus dwa tygodnie mistrzostw, czyli w sumie dziesięć tygodni walki i mamy dziewiąte miejsce. Jesteśmy przegrani. Nie jesteśmy słabsi od zespołu Kanady czy Słowenii, które grały w ósemce, ale niestety taka była konstrukcja turnieju, że po przegraniu dwóch meczów w grupie, było już pozamiatane. Na pewno nie zasługiwaliśmy na takie miejsce jako zespół.

Rywale w grupie, Rosja i Argentyna, które potem spotkały się w finale tego turnieju, byli dla was za mocni i dlatego przegraliście?

- Obie ekipy były w naszym zasięgu, graliśmy z nimi, jak równy z równym. Choć na pewno ułożyło się nam najgorzej jak mogło, bo zaczynając od porażki z Rosją mieliśmy już nóż na gardle w następnych spotkaniach. A mój zespół nie był gotowy na "granie o życie", bo tego nie umiał. Nie mieliśmy jak i kiedy się tego nauczyć. Nie wytrzymaliśmy presji i grania zaciętych końcówek. Na osiem końcówek po 23 wygraliśmy jedną. Nie byliśmy odporni jako zespół i nie mieliśmy zawodników, którzy w takich momentach braliby ciężar gry na siebie. Z Rosją zagraliśmy świetny mecz, jeden z naszych najlepszych na turnieju, wyrównany w każdym secie, ale w końcówkach oni bili nas na głowę. Zespół powinien się dotrzeć, przeżyć razem kilka takich końcówek, poznać się nawzajem w takich trudnych momentach, nam tego zabrakło. Co innego, jak mamy na treningu po 23, zrobisz błąd i karą jest dziesięć pompek, a co innego jak masz na meczu po 23, zrobisz błąd i karą jest koniec mistrzostw świata. To się nie przekłada, to trzeba przeżyć. I to też jest wniosek, który mogę wyciągnąć po tej porażce, bo tego nie wiedziałem. Niezbędne przed takimi turniejami są sparingi z rywalami na podobnym poziomie, których nie mieliśmy. Umówieni z nami Rosjanie w ogóle nie przyjechali, pomogły nam drużyny I-ligowe, które dopiero zaczynały przygotowania do sezonu i były dalekie od swojej optymalnej formy, łatwo je pokonaliśmy. Teraz już wiem, że kwestii sparingów trzeba zawsze dopilnować. Trzeba nauczyć się grać końcówki i grać pod presją rywala.

Jak ich pan zmotywował do dalszej walki po tym, jak odpadliście z ósemki?

- To było wielkie wyzwanie. Traktuję tych chłopaków jak synów i bardzo to było dla mnie ciężkie widzieć ich po porażce z Argentyną. Płakali, byli załamani. Było mi strasznie przykro, próbowałem robić, co mogłem. Nawet z jednym położyłem się do łóżka i go pocieszałem. Wiedziałem, jak oni się czują. Tyle pracy wszyscy włożyliśmy w to wszystko i zostaliśmy z niczym. A musieliśmy jeszcze zagrać sporo meczów na tym turnieju. Powiedziałem im między innymi, że dżentelmena poznaje się po tym, że nie wychodzi na czworaka z imprezy. I my też wyjdziemy o własnych siłach, z klasą, może tylko lekko się chwiejąc. Namawiałem ich, żebyśmy jak mężczyźni zakończyli tę imprezę i nie przegrali ani jednego meczu do końca. I to nam się udało, jestem z nich bardzo dumny.

Coś zmienialiście jako sztab w zespole na te mecze w drugiej części turnieju?

- Zastanawialiśmy się co robić, żeby ich ożywić, to byłą improwizacja. Zmieniliśmy trochę ustawienie, przestawiłem Olka Śliwkę na atak, żeby mu dać trochę frajdy z siatkówki. Przyjechał do nas przed turniejem kompletnie nieprzygotowany i fizycznie, i mentalnie. Teraz już wiem, że powinienem był się położyć pod drzwiami PZPS i nie zgodzić się na przerzucanie Olka z kadry do kadry przez cały sezon, zwłaszcza przeczuwając, że zabiorą nam Artura Szalpuka. A ja się zgodziłem i nie miałem pojęcia, jakie to przyniesie skutki. Olek miał być u nas liderem drużyny, kapitanem, a przyjechał zupełnie wypalony. Inny chłopak, niż ten, z którym ja spędziłem cały sezon ligowy w Warszawie. Nie miał przyjemności z trenowania, z grania, z przebywania z ludźmi. I on wiedział, że wszyscy pozostali na niego patrzą i oczekują, że on weźmie odpowiedzialność za wynik w swoje ręce, a on nie był w stanie. To go bardzo bolało i bardzo to przeżywał. Dlatego go przesunąłem na atak, chciałem mu dać trochę radości z gry i oddechu. Generalnie staraliśmy się skoncentrować na małych radościach, żeby choć odrobina uśmiechu się u nich pojawiła.

To wszystko musiało być dla pana nowym doświadczeniem trenerskim i pewnie trudnym.

- Pierwszy raz w życiu doświadczyłem bólu turniejowego grania. Takiego, że mam zbity, cierpiący zespół, który sam nie umie sobie poradzić i ja mu nie mogę poradzić, a tu trzeba grać kolejne spotkania. W lidze przegram mecz w sobotę i następny mam za tydzień. Mogę spokojnie wszystko przemyśleć, może zmienić system trenowania, może zabrać zawodników na paintball, może porozmawiać z nimi. A tu miałem rozbitą, załamaną drużynę, która marzyła o powrocie do domu, a tymczasem czekał nas mecz z Kubą, a potem Iranem czy Egiptem. To spotkanie, tak jak i następne, to była straszna walka z samym sobą. Droga przez mękę. Byliśmy znacznie mocniejsi od większości drużyn z tej drugiej ósemki, ale momentami graliśmy okropnie.
 
Czego jeszcze zabrakło do sukcesu pana zdaniem?

- Pamięta pani, jak rozmawialiśmy przed wyjazdem, to powiedziałem, że martwi mnie, że moi zawodnicy wszyscy są tacy grzeczni? Jedyny "bandzior" gotowy do naparzania się z przeciwnikiem to Bartek Lipiński, a reszta woli najpierw kulturalnie z przeciwnikiem porozmawiać. No i to wyszło w Meksyku i nam nie pomogło. Oni są fantastycznymi ludźmi, właśnie dzięki swojemu spokojowi, grzeczności i kulturze, ale na boisku to jednak przeszkadza. Jak rywal na nas huknął, to my uszy po sobie i się chowaliśmy, zamiast oddać dwa razy mocniej i jeszcze awanturę pod siatką wywołać. W sportach drużynowych czasem trzeba być bezczelnym i wrednym, bez tego trudno jest coś osiągnąć. A my tacy nie byliśmy i to nie jest zarzut. Trudno komuś zarzucać, że jest fajny, kulturalny, grzeczny i pracowity. Po prostu takie osobowości mieliśmy w zespole. Na pewno też brakuje jeszcze niektórym pewności siebie i choć pracowaliśmy nad tym całe zgrupowanie, to nie wystarczyło.

W jakich obszarach nie ma pan sobie nic do zarzucenia?

- W kwestii selekcji na pewno. Wybrałem najmocniejszą dwunastkę z tych, którzy byli dostępni i zdrowi. Kacper Piechocki zdaniem lekarzy reprezentacji miał 50 procent szans na odnowienie kontuzji podczas turnieju, zabranie go byłoby ogromnym ryzykiem i dla niego, i drużyny, która zostawałaby wtedy bez libero. Poza tym fizycznie na pewno byliśmy przygotowani wspaniale. Spokojnie zagralibyśmy jeszcze jeden taki turniej od razu po.

To na koniec proszę mi powiedzieć, jak się panu podobał sam Meksyk?

- Bardzo mi się podobał! Jedzenie na ulicy, tacos z wózków obwoźnych - niewiarygodne! Wszędzie uczynni, przyjaźni, uśmiechnięci ludzie. Muzyka mariachi wspaniała, w ogóle cała atmosfera zabawy tam panująca. Starsi i młodsi wychodzą na ulicę i tańczą. Ale upały były straszne, 45 stopni na zewnątrz, a 20 na hali i w hotelu, nie tylko upał, ale i ta różnica była zabójcza. Na pewno chętnie wrócę do Meksyku. A tequilę przywiozłem, ale nie z robakiem, bo to podobno bajer dla turystów. I już wiem, że nie pije jej się z solą, tylko z samą limonką.

[b]Rozmawiała Ola Piskorska
[color=black]

Nikolić - piłkarz kompletny

[/color][/b]

Źródło artykułu: