Snow volley powstał w 2009 roku w Austrii i szybko zyskał swoich zwolenników. To dyscyplina bardzo podobna do siatkówki plażowej, ale zasadniczą różnicą jest nawierzchnia. Zawodnicy rywalizują na śniegu i nie grają boso, lecz w korkach piłkarskich. Gra się do dwóch wygranych setów do 11, choć w finale ostatniego turnieju w Szpindlerowym Młynie złoci medaliści musieli wygrać trzy partie. Podłoże jest śliskie, więc siatkarze muszą znaleźć sposób na sprawne poruszanie się po boisku, które ma takie same wymiary jak to w plażówce. Pozostałe zasady są identyczne.
Najbardziej utytułowanym polskim zawodnikiem jest Michał Matyja. Ma on na swoim koncie trzy tytuły "king of snow", w tym roku miał walczyć o czwarty u boku Piotra Janiaka. W poniedziałek za pośrednictwem Facebooka poinformował jednak o zakończeniu kariery.
WP SportoweFakty: Jak zaczęła się pana przygoda z siatkówką na śniegu?
Michał Matyja: Na tę dyscyplinę sportu trafiłem pięć lat temu, mój serdeczny kolega z Austrii, Polak, ale mieszkający tam na stałe, aktualnie trener siatkówki, pokazał mi filmik z takiego wydarzenia. Zadał proste pytanie, czy jedziemy za dwa tygodnie na turniej. Pojechaliśmy, z kwalifikacji awansowaliśmy do turnieju głównego i zajęliśmy drugie miejsce. Tak złapałem bakcyla i zacząłem startować.
ZOBACZ WIDEO Ferdinando De Giorgi: Najważniejsze będą mistrzostwa Europy
A jak wcześniej wyglądała pana styczność z samą siatkówką?
- W tym roku mam taki piękny jubileusz. 20 lat już gram w siatkówkę, zacząłem w czwartej klasie podstawówki. Byłem w młodzieżowej kadrze Polski w siatkówce plażowej, zdobyłem medal mistrzostw świata U-19 z Grzegorzem Fijałkiem, naszym olimpijczykiem.
Przeglądając listy startowe podczas tegorocznych turniejów, niektóre nazwiska są znane między innymi ze startów w zawodach w siatkówce plażowej.
- Zgadza się, większość ludzi to ci, którzy mieli styczność z plażówką, bo łatwiej jest im sobie poradzić w tych warunkach, które występują na śniegu, a są naprawdę ciężkie. Jeżeli ktoś grał w siatkówkę plażową, to jest mu zdecydowanie łatwiej. Zawsze zarzucano, że to nowa dyscyplina i nikt znany tam nie jeździ. W tym roku w Iranie było siedem najlepszych par z Europy, które organizatorom udało się zaprosić, a tydzień później chłopaki walczyli w World Tourze siatkówki plażowej. Poziom i ludzie, którzy się pojawiają na tych turniejach, rośnie w dużym tempie. Łatwiej było, kiedy nie prezentowano takiego poziomu, ale teraz coraz więcej zawodników przekonuje się do tej dyscypliny. Biorąc pod uwagę, że jest ona finansowa bardzo słaba, spektakularne nazwiska nie pojawiają się co tydzień.
Jak wyglądają przygotowania do sezonu? Trenujecie na hali, piasku czy śniegu?
- Większość zawodników przygotowuje się na plaży, na przykład bracia Kufa z Czech. My trenowaliśmy z Jankiem aż... zero razy na plaży, robiliśmy tylko treningi na hali. Niektórzy wyjeżdżają w góry na obozy, bo mają sponsorów. Można powiedzieć, że sposób, w jaki my się przygotowujemy, jest porównywalny do tego, co powiedział kiedyś Jerzy Janowicz - trenujemy w szopie. Nie mamy innych przygotowań prócz siłowni oraz treningu stricte siatkarskiego w hali. Biorąc więc pod uwagę nasze warunki, wyniki są aż za wysokie, nie wiem jak to się dzieje.
W jednym z sezonów nie startował pan z Polakiem w duecie, ale z Czechem. Była taka opcja?
- Robert Kufa napisał do mnie przed sezonem i zapytał, czy bym z nim nie zagrał, mimo że rok wcześniej mnie pokonał. Mam swoją markę, ludzie znają moje osiągnięcia, chciał ze mną stworzyć parę i świetnie nam to wyszło. Teraz turnieje są organizowane przez CEV, więc trzeba startować z rodakami.
W naszym kraju pojawiają się już pierwsze imprezy siatkówki na śniegu. To klasyczne turnieje czy raczej pokazówki?
- Zyskało to nawet rangę Pucharu Polski. PZPS wziął to pod swoje skrzydła. Nie gram w tych turniejach, byłem ambasadorem pierwszego z nich. Wiem, że organizator chciałby zrobić to w przyszłym roku pod egidą CEV. Ludzie ze snow volleya pytają mnie, czemu Polska, jako kolebka siatkówki, nie organizuje żadnego turnieju.
Pula nagród w turnieju męskim w Szpindlerowym Młynie wyniosła 1200 euro. Jak to możliwe, że duety są w stanie utrzymać się z tego?
- Utrzymują się z tego, co dostają od sponsorów. Rozmawiałem z zawodnikami i organizatorami o tym, jaka jest sytuacja i powiedziałem, że nie będziemy już jeździć na turnieje. Wszyscy są w szoku, nie wiedzą, jak to możliwe, że możemy nie mieć sponsorów. Tłumaczę, że w naszym kraju to normalne. Inni mają to wsparcie, mają, za co jeździć na turnieje siatkówki plażowej i na śniegu.
Ale ta pomoc finansowa w pana karierze była.
- W sumie od sponsorów, gdybym to zsumował, to przez pięć lat mojej przygody, otrzymałem może pięć tysięcy, a zainwestowałem około pięćdziesięciu tysięcy. Zeszły rok kosztował mnie piętnaście, z czego czternaście tysięcy wyłożyłem z własnej kieszeni. Tak wyglądają realia.
Zwiększono liczbę turniejów, w kalendarzu pojawiły się Liechtenstein, Szwajcaria, która jest drogim krajem. Żeby cały sezon ugrać od podstaw z jakimiś przygotowaniami, to potrzeba 20 tysięcy złotych. To nie jest jakaś potworna kwota, nawet na sport niszowy. Ludzie jeżdżący na rowerach potrzebują ponad 100 tysięcy złotych na sezon. 20 tysięcy to kwota, która pozwoliłaby nam nie zajmować się niczym innym, tylko skupieniem się na turniejach i tym, co dotychczas robiliśmy, czyli na wygrywaniu.
Polski Związek Piłki Siatkowej nie zapomina o pana sukcesach, ale czy wspiera jakoś dążenie do nich?
- PZPS nie pomaga mi w ogóle. W tym roku można powiedzieć, że na nas "się wypiął", gdyby nie pomoc pewnych ludzi i to, że zagroziliśmy, że to nagłośnimy, nie dostalibyśmy nawet sprzętu. Otrzymaliśmy po jednej koszulce, spodenkach, bluzie i plecaku. Tłumaczenie PZPS-u było takie, że nie wiedzieli, iż będziemy reprezentować nasz kraj na arenie międzynarodowej. W oficjalnym piśmie wspominałem o wyjeździe do Iranu. Argumentacja była również taka, że jeżeli dadzą nam sprzęt, to inni zawodnicy również będą chcieli go dostać. Zaznaczyłem, że nie jestem "ktoś", jakkolwiek to brzmi, tylko moje sukcesy powodują, że w hierarchii tej dyscypliny jestem bardzo wysoko.
Biorąc pod uwagę to, że to oficjalne mistrzostwa Europy pod egidą CEV, to poważny sport. Za kilka tygodni w Austrii jest turniej podlegający FIVB, światowej federacji. Dyscyplina ta w niedługim czasie wejdzie na igrzyska olimpijskie. Mają powstać World Toury, jak w siatkówce plażowej. Prezydent CEV przyjechał na Final Six do Krakowa i mówił, że snow volley to najszybciej rozwijająca się odmiana tej dyscypliny, a w Polsce dalej nikt tego nie zauważa.
W poprzednich latach też tak to wyglądało?
- PZPS kompletnie się tym nie interesował, zawsze to ja wychodzę z inicjatywą, żebyśmy chociaż dostali sprzęt. Na turniejach wszyscy są obrandowani, my wyglądamy jak ludzie z przypadku. Myślałem, że skoro jedziemy reprezentować kraj, to możemy dostać sprzęt. Rok temu mieliśmy zwolennika w PZPS, ale teraz ta osoba jest na urlopie. Za pierwszym razem wysłali nam odmowę, dopiero po interwencji zmienili zdanie.
Co musi się stać, żeby pan zmienił zdanie i nadal startował w kolejnych turniejach?
- Mój post na Facebooku, to nie ostatnia deska ratunku, bo jestem z tym pogodzony. Już po Iranie podjąłem tę decyzję, że to koniec. Do Czech pojechaliśmy, bo było blisko. Ten wyjazd tak naprawdę opłaciłem z własnej kieszeni. Co się musi zmienić? Musiałby się pojawić sponsor, ale nie ktoś, kto da nam 2 tysiące na jeden turniej, ale całą kwotę - potrzebnych jest 12 tysięcy złotych do końca sezonu. Na pewno pojadę jeszcze na jakieś zawody, ale już dla zabawy, bo po prostu to lubię.
Jak będzie wyglądać życie po zakończeniu zawodowej kariery?
- O tym nikt nie wie i nie mówi. Ludzie widzą wierzchołek góry lodowej, a z tyłu głowy mamy naszą pracę i inne rzeczy. Ja nie będę narzekać na nudę, mam pracę i swoje inne pasje. Turnieje są w weekendy, a od poniedziałku do piątku pracuję.
Rozmawiała Dominika Pawlik