Belgowie wygrali jak dotąd podczas europejskiego czempionatu w Polsce wszystkie trzy spotkania. Triumfy nad Francją (3:2), Turcją (3:2) i Holandią (3:0) pozwoliły im zająć 1. miejsce w grupie D, dające bezpośrednią przepustkę do 1/4 finału. Jeżeli odniosą w nim kolejne zwycięstwo, po raz pierwszy w historii występów na mistrzostwach Europy znajdą się w czołowej "czwórce".
Wiktor Gumiński, WP SportoweFakty: Kiedy będzie Pan zadowolony z występu na mistrzostwach Europy 2017?
Vital Heynen (trener reprezentacji Belgii): Ciekawe pytanie. Przed startem turnieju dokładnie o to samo zapytałem każdego z zawodników. Po zsumowaniu odpowiedzi wyszło, że o udanym starcie będzie mowa, jeśli dotrzemy do ćwierćfinału. Ja mam jednak inne podejście. Chcę po prostu, by wszyscy gracze wrócili w pełni zdrowia do klubów. To tam zarabiają na życie, a wolność od kontuzji daje im możliwość rozegrania dobrego sezonu. I obecnie mamy problem, ponieważ w naszych szeregach są dwa lekkie urazy.
Postawa Belgów w grupie D przypominała lot Ikara. W meczu z Francją wzlecieliście blisko słońca, by podczas starcia z Turcją nieomal nie runąć z hukiem na ziemię. Z Holandią nastąpił kolejny wzlot. Co zatem czeka nas w ćwierćfinale?
- Nawet nie myślałem w takich kategoriach. Kompletnie też nie wiem, jak mój zespół spisze się w ćwierćfinale. Nie mogę zapewnić, że wypadniemy dobrze. Chętnie przyjrzę się reakcjom zawodników, ponieważ będzie to dla nich nowe doświadczenie. Chciałbym pewnego dnia zdobyć z reprezentacją Belgii medal, ale w normalnych okolicznościach teraz jest na to za wcześnie. Nie prezentujemy bowiem jeszcze wystarczająco stabilnej formy. Jeżeli jednak pokażemy swój optymalny poziom, stać nas na awans do półfinału.
Po zwycięstwie z Francją musiał Pan chłodzić głowy zawodników? Czy też od razu zdawali oni sobie sprawę, że to zaledwie mały krok w drodze po medal?
- W głowach moich graczy zaświtała wtedy myśl: "wow, teraz jesteśmy faworytem grupy". I było to po nich widać w meczu z Turcją. Byli nieco sparaliżowani, a Turcy grali bardzo dobrze, bez presji, ponieważ ich szanse na triumf w turnieju wynosiły 1 do 200. Dla porównania, nasze szacowano na 1 do 45, a Francuzów na 1 do 3. To pokazuje, jak ważną rolę odgrywa psychika. Cieszę się jednak, ponieważ tego lata pokazaliśmy, że potrafimy ogrywać najlepsze drużyny świata. Wcześniej pokonaliśmy Serbię, Stany Zjednoczone, Niemców i Włochów, a teraz Francję. Każde z tych zwycięstw było bardzo budujące dla mentalności moich podopiecznych.
A macie jakąkolwiek presję wyniku ze strony belgijskich mediów?
- Do Polski przyjechało trzech lub czterech dziennikarzy z Belgii. Na siatkówkę to naprawdę dużo. Poświęcają nam uwagę w gazetach i telewizji, ale nie wytwarzają ciśnienia. Media uważają, że ćwierćfinał to szczyt naszych możliwości, więc już zaspokoiliśmy oczekiwania społeczeństwa. Ja presji również nie odczuwam, ale moi zawodnicy jej doświadczą. Niecodziennie gra się bowiem w ćwierćfinale mistrzostw Europy. Nie mamy tak dużo okazji do rywalizacji na najwyższym poziomie jak na przykład Polacy. Od lat nie uczestniczyliśmy w igrzyskach olimpijskich, a teraz zostaliśmy również "wykopani" z Ligi Światowej.
Pańscy siatkarze wyzbyli się już zadowolenia przeciętnością?
- Nie mogę odpowiedzieć twierdząco. Dopiero po tym, jak jeden set dzielił nas od udziału w turnieju finałowym Ligi Światowej zrozumieli, że muszą nauczyć się stawiać przed sobą wysokie cele. Nie przyswoją jednak na stałe takiego podejścia, jeśli i ja konsekwentnie nie będę go prezentować. Proces zmiany mentalności ciągle jest w trakcie.
Wasz kapitan Sam Deroo podobno bardzo aktywnie udziela się podczas odpraw i treningów, zadając dużo pytań. Tak samo było, kiedy rozpoczynał pan współpracę z kadrą?
- Sam to bardzo ważny element drużyny. Na początku nie byłem zadowolony, ponieważ uważałem, że może pełnić w niej większą rolę niż wcześniej. Wysokie umiejętności pozwalają mu na coś więcej niż tylko bycie siatkarzem. Pamiętajmy jednak, że przy budowaniu zespołu mamy do wykonania aż pięć kroków. Pierwszy: poznawanie się. Drugi: konfrontacja poglądów. Trzeci: ustanowienie zasad grupy. Czwarty: osiągnięcie wyniku. Jeżeli one zostaną zrealizowane, pojawia się piąty: wspólne funkcjonowanie na długoterminowym dystansie. Osiągnięcie tego ostatniego zajęło mi w Niemczech pięć lat. Obecnie, po trzech miesiącach współpracy z reprezentacją Belgii, wciąż jesteśmy na etapie numer jeden.
Na razie w ogóle nie chce pan słyszeć o igrzyskach olimpijskich w Tokio.
- Bo powinniśmy się kierować japońską zasadą "kaizen". Mówi ona o tym, by każdego dnia stawiać mały krok do przodu. Myśl o igrzyskach trzeba mieć gdzieś z tyłu głowy, ale nie da się na nie awansować, jeśli przez trzy lata nie czyni się regularnych postępów. Dotychczas maszerujemy naprzód i musimy trzymać się tego kierunku. Zawsze.
Na drugiej stronie dowiecie się, co Vital Heynen ma wspólnego z włoskim piłkarzem Andreą Pirlo i jaką widzi przyszłość przed belgijską siatkówką.
ZOBACZ WIDEO Dawid Konarski: Zaangażowania było 100 procent, ale sportu malutko
[nextpage]Po waszej grze w mistrzostwach Europy widać progres przede wszystkim w bloku. Belgia to jak dotąd chyba drużyna najlepiej grająca tym elementem.
- Bardzo miło mi to słyszeć, ponieważ współpraca na linii blok-obrona jest moim "konikiem". Nie mamy natomiast treningów poświęconych wyłącznie blokowi. Nie przeprowadziliśmy ani jednej takiej jednostki. Zwracam jednak graczom uwagę, by koncentrowali się przy wykonywaniu tego elementu. Mają troszczyć się o swoje ręce, skupiając się na właściwym ich ustawianiu.
Czytał pan autobiografię Andrei Pirlo?
- Słyszałem o niej, ale jeszcze nie czytałem.
Macie jedną rzecz wspólną: obaj nie lubicie klasycznych rozgrzewek.
- Muszę zatem zapoznać się z lekturą. Rzeczywiście zawsze nienawidziłem bezczynnego leżenia na podłodze nazywanego rozgrzewką. Kiedy po raz pierwszy zostałem trenerem, powiedziałem działaczom Noliko Maaseik: "będę nim tylko wtedy, gdy będę mógł realizować rzeczy, które mi samemu się podobają." Dlatego w moich drużynach nie ma klasycznych rozgrzewek. W ich ramach są różne gry. One nigdy nie są nudne.
Jak wyglądają i na czym polegają?
- W pierwszej części zawsze najstarsi rywalizują przeciwko najmłodszym. Wyznaczamy konkretny cel, na przykład umieszczenie piłki w koszu. Ale nie za pomocą ręki, a nogi. I gramy, dopóki założenie nie zostanie zrealizowane. A potem przechodzimy do gier w dwójkach na całym boisku. Praktykujemy je każdego dnia, zawsze według innych zasad.
Zmieniają się też pary?
- Codziennie zapisujemy wyniki i robimy ranking. Po dwóch tygodniach go podsumowujemy i dobieramy nowe pary, według klucza: najlepszy z najgorszym, drugi z przedostatnim i tak dalej. Tworzymy również klasyfikację generalną na koniec sezonu, ponieważ to zabawa całoroczna. Każdy z uwagą na bieżąco śledzi swoje miejsce. Nie wiem, czy to dobra metoda pracy z zespołem, ale na pewno moja autorska.
A jaką widzi pan przyszłość przed belgijską siatkówką?
- W Belgii siatkówkę uprawia bardzo dużo dziewcząt i bardzo niewielu chłopców. Każdy młody chłopak w moim kraju zaczyna przygodę ze sportem od piłki nożnej. Dopiero jeśli mu nie idzie, próbuje sił w innej dyscyplinie. Przeważnie więc najlepsi sportowcy nie trafiają do siatkówki. Ponadto młodzi gracze nie dostają wystarczającej liczby szans do gry, więc mam wątpliwości, co będzie za pięć czy dziesięć lat. Obecnie mamy jednak dobre pokolenie. Wielu siatkarzy jest w wieku 22-23 lat i w ciągu czterech najbliższych lat drużyna będzie coraz lepsza.
Belgowie na pewno idą do przodu. Pytanie, ile jeszcze mają potencjału...?