Drużyna Wagnera zapisała się w historii polskiego sportu. Zarzycki: Pozostała własna satysfakcja i duma

PAP / PAP/Zbigniew Matuszewski
PAP / PAP/Zbigniew Matuszewski

43 lata temu siatkarska reprezentacja Polski sięgnęła po pierwszy w historii tytuł mistrza świata. To były wielkie chwile. O zabawach, atmosferze i wielkich sukcesach w wywiadzie dla WP SportoweFakty opowiada Zbigniew Zarzycki.

W tym artykule dowiesz się o:

Łukasz Witczyk: Jak pan wspomina ten turniej?

Zbigniew Zarzycki, były reprezentant Polski, mistrz świata z 1974 roku: To przynajmniej dla mnie były mistrzostwa po przegranych dwóch olimpiadach. Nadzieje na to, by odnieść sukces były małe. Nastąpiła zmiana trenera na co osobiście bardzo liczyłem. W tym momencie narodziły się nowe nadzieje. Niedosyt zawsze pozostawał i była niewiara po dwóch przegranych wcześniejszych imprezach. Wydawało się, że trener Wagner wiedział co robi. Polska reprezentacja zawsze była potężna i miała szanse medalowe, ale nigdy nam się nie udawało ich zdobyć.

Sukces pod wodzą Huberta Jerzego Wagnera był czymś niespodziewanym. Przed młodym trenerem było postawione trudne zadanie. Mimo wszystko było to coś niespodziewanego.

To był polski ewenement. Kto wystąpił z tą propozycją, to do dziś nie wiem. Któryś z prezesów wykazał się odwagą, bo w Polsce trudno jest młodym ludziom aż tak daleko zajść w pierwszym kroku trenerskim. To był nasz kolega, ja z nim grałem na olimpiadzie w Meksyku, zdobywaliśmy mistrzostwa kraju. Miał doświadczenie zawodnicze, ale jednocześnie doskonale wiedział, gdzie inni trenerzy popełniali błędy. To była nasza nowa nadzieja. Nikt z nas nie wykorzystywał tego, że moglibyśmy mniej popracować z kolegą. Do tego trener Wagner trafił na fajną paczkę ludzi, których zaakceptował. Dochodziły też atmosfera i ogromna, niewyobrażalna praca, której nawet mi się nie chce wspominać.

Pseudonim "kat" dla Huberta Jerzego Wagnera obrósł legendą.

Jak ktoś widział z boku, to to co robiliśmy, było niesamowite. To było osiem czy dziewięć godzin treningów w tamtejszych warunkach. Na przykład nie było kolacji, bo kucharz o 20 szedł, a my wtedy trenowaliśmy. Jak obecnie słucham tego, co żądają i co mają zawodnicy, to źle to widzę.

To była chyba całkiem inna siatkówka.

To są legendy. Jak byłem dzieckiem, to też w inne rzeczy wierzyłem. Podam prosty przykład. Bob Beamon w 1968 roku skoczył w dal 8,90m. Czy dzisiaj tyle skaczą?

Raczej nie.

No właśnie. Technologia, sprzęt, ale możliwości ludzkie są takie, a nie inne. My wykorzystaliśmy 90 procent swoich możliwości z punktu widzenia psychologii, pracy, wiary w to co się zrobiło, a nie wierzyliśmy w cuda. Pan mówi mi o cudach, że wszystko się zmieniło. Niekiedy zawodnicy nie potrafią nawet odbić piłki palcami. W piątek oglądałem jakiś mecz, gdzie zawodnik z pola miał wystawić piłkę i było od razu podwójne odbicie. Wyszkolenie nasze było absolutnie inne, nie było specjalizacji. Ja byłem zmianowym zawodnikiem na każdą pozycję. Teraz tego nie ma. Jeżeli to oznacza, że to jest lepsze, to ja w to nie wierzę.

W reprezentacji Polski było wtedy wielu dobrych siatkarzy. Najwięcej mówiło się chyba o Stanisławie Gościniaku.

To był inny świat. Staszek był bardzo pracowity. Wymyślał swoje historie w wystawie, które dziś by się nie sprawdziły, ale wtedy się sprawdziły. Do tego dochodzi charakter. Nie ulega wątpliwości, że zawodnicy nie umiejący grać nie zdobyliby mistrzostwa świata. Był charakterystycznym siatkarzem, doskonałym w obronie. Dziś by się powiedziało, że nie miałby miejsca w kadrze ze względów fizycznych. Trudno porównywać, ale to był tytan pracy, logicznego myślenia na boisku. Nie mówię o talencie, bo nie słyszałem, żeby rozgrywający wygrał kiedyś mecz. Raczej atakujący je wygrywają. Mieliśmy też Tomka Wójtowicza, Edwarda Skorka - to były sławy, które znał cały świat. To byli ludzie, którzy mieli szacunek u przeciwników.

Mówił pan o dobrej atmosferze, ale na pewno były momenty, gdzie nie po drodze było zawodnikom i trenerowi Wagnerowi.

Czym bliżej zawodów, tym atmosfera była coraz bardziej nerwowa. Trener zawsze miał wysokie cele, ale chodziło o to, by przeciwników psychicznie wykończyć. My byliśmy zespołem bardzo rozsądnym. Wiadomo, że były zabawy i uciechy, ale sami robiliśmy sobie regulamin. Wtedy paliło się papierosy i mówiliśmy, że godzinę przed meczem w szatni nie można palić. Dwa tygodnie przed mistrzostwami świata nie piliśmy alkoholu. Kiedyś trener nas złapał jak wypiliśmy 50 gram alkoholu. Widział, że wypiliśmy po drinku i było widać, że Wagner jest bardzo zdenerwowany. Na treningach nam nie szło i jak piliśmy drinka, to ktoś z zawodników powiedział, że jak ktoś zapuka, to otwieraj szybko, bo może forma idzie. Sami potrafiliśmy to sobie narzucić. Kiedy mogliśmy się bawić, to potrafiliśmy wiele zrobić, ale jeżeli powiedzieliśmy stop, to był koniec.

ZOBACZ WIDEO: Igrzyska dały w kość Kusznierewiczowi. "Fatalnie przyciąłem nogę, krew lała się po całej łódce"

Były też podejrzenia o ustawienie spotkania.

Muszę powiedzieć, że faktycznie tak było, ale to była prośba Meksykanów, by z nimi zagrać oszczędnie. To nam bardzo odpowiadało, bo do ćwierćfinału mógł wejść albo Meksyk, albo NRD. Niemcy byli trudnym przeciwnikiem i nam odpowiadało, by wpuścić gospodarzy. W nagrodę dostalibyśmy łatwiejszy układ w fazie pucharowej. To było najważniejsze. Była też nagroda finansowa, ale jak przeliczam, to było śmieszne.

Ostatecznie mecz zakończył się wygraną Polaków.

To nie było żadne przekupstwo. Nie wiedzieli o tym wszyscy zawodnicy. Między innymi ja wiedziałem i było trochę śmiesznie na boisku jak się mówiło koledze z przodu, by nie blokował po prostej. Pytał czemu, to odpowiadało się, że go się z tyłu obroni. Skończyło się to pozytywnie i uczciwie. Było założenie, że nie może o tym wiedzieć żaden z zawodników Meksyku. Chcieliśmy by grali uczciwie, żeby nie było widać, że coś jest nie tak. Niestety rywale byli za słabi, by z nami wygrać i to nawet, gdybyśmy im chcieli pomóc. Nastąpiła decyzja, że wygramy. Zyskaliśmy publiczność. Pamiętam, że gazety pisały, że mimo treningowej gry polskiego zespołu Meksyk był za słaby i cała publiczność była za nami. Byliśmy wielkimi przyjaciółmi Meksyku.

Świętowanie sukcesu było, ale w kraju mało kto mógł oglądać mecze reprezentacji.

Wygraliśmy wszystkie mecze i to było ważne i ciekawe dla statystyk. To jest przykre, że dzisiaj wszystkie mecze można oglądać, a wtedy nie było transmisji i kibic mógł wyobrażać sobie słuchając radia. Dzisiaj bym reklamował kefiry, śmietany czy masło, a tak to nic. Poza własną satysfakcją, dumą i telefonami od dziennikarzy.

Komentarze (0)