Bartosz Kurek został wybrany najlepszym sportowcem 2018 roku w plebiscycie organizowanym przez "Przegląd Sportowy" i "Polsat". Tak zdecydowali kibice swoimi głosami.
Poniżej przypominamy rozmowę z najlepszym siatkarzem (MVP) oraz kapitanem reprezentacji Polski, która z Włoch przywiozła złoty medal mistrzostw świata. Nasi dziennikarze Paweł Kapusta i Grzegorz Wojnarowski rozmawiali z Kurkiem na początku października 2018, tuż po powrocie ze wspomnianych mistrzostw świata.
"Nie oceniajcie kogoś, jeśli nie przeszliście nawet pięciu metrów w jego butach". To pana słowa po zakończeniu mistrzostw świata. Duży ma pan rozmiar buta?
Bartosz Kurek, siatkarz reprezentacji Polski: - Wystarczająco duży, by tych najgłośniejszych w nim zmieścić. W ostatnich latach oceniało mnie wiele osób, również radykalnie. Nikomu oczywiście nie zabraniam posiadać własnego zdania i publicznie go wyrażać. Sam jednak funkcjonuję według innych zasad. Nie krytykuję, nie oceniam.
Czuł się pan niesprawiedliwie traktowany?
Publikacje w gazetach, internecie albo po prostu zostawiane tam komentarze niespecjalnie mnie zajmują. Ale to prawda, z każdym mniej udanym występem dochodziły do mnie głosy, że takie niesprawiedliwe oceny się pojawiały. Jeśli ktoś do swojej wypowiedzi da twarz, ma jaja, by robić to pod nazwiskiem, a dodatkowo używa rzeczowych argumentów, które mogę rozważyć i ewentualnie przyjąć, bardzo chętnie wsłuchuję się w krytykę. Takich osób jest niewiele. Dlatego szczerze mówiąc, bardzo niedużo z tych krytycznych ocen mnie dotyka.
Jeśli ktokolwiek zada osobom z mojego otoczenia pytanie, jak Kurek pracował w ostatnich latach, odpowiedzą: zmieniło się niewiele. Jako zawodnika można mnie oceniać różnie. Może do mnie przyjść każdy trener, dyrektor sportowy albo prezes i powiedzieć: jesteś słaby. Albo: jesteś dobry. Natomiast chcę, by zawsze każdy mógł powiedzieć: Kurek pracuje jak profesjonalista. I wiem, że tak jest.
ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 92. Fabian Drzyzga: Niektórzy poszli za daleko. Powinno im być wstyd i głupio! [2/5]
Znów zrobiło się o panu głośno, jak siedem - osiem lat temu. Czuje pan ten ciężar? Coś się zmieniło od tamtego czasu?
Tegoroczny sukces smakuje inaczej, niż mistrzostwo Europy z 2009 roku. Szczerze mówiąc nie do końca zdawałem sobie wówczas sprawę, do czego udało nam się dojść. Co udało się osiągnąć. I przede wszystkim, jak długo można później czekać na kolejny sukces. W reprezentacji gram od 11 lat. Mogliście mnie oglądać w różnych momentach kariery i, po prostu, mojego życia. W seniorskiej kadrze zaczynałem jako dzieciak, później stałem się zawodnikiem doświadczonym. Teraz, biorąc pod uwagę liczbę występów i wiek, jestem już weteranem. Dlatego pewne rzeczy układam sobie w głowie inaczej.
Czyli jak? Tytuł nie wywraca życia do góry nogami? Nie ma darmowych pomidorów na bazarze i przejazdów taksówkami?
Nawet tego nie oczekuję. Myślałem, że na ten sukces zareaguję mocniej. Jesteśmy mistrzami świata, rozegraliśmy super turniej, kibice nas doceniają, ale najbardziej gęba cieszy mi się na to, jak wspaniałą ekipę udało nam się stworzyć. Pewnie dopiero za kilka tygodni dotrze do mnie, co udało nam się osiągnąć. Że byłem częścią czegoś naprawdę wielkiego dla polskiego sportu.
Bardzo szybki debiut w seniorskiej siatkówce, mistrzostwa, osiągnięcia, popularność... Patrząc na pana karierę z dystansu i ścieżkę, którą pan przeszedł - nie ma pan wrażenia, że wtedy nie był pan na to wszystko gotowy?
Byłem przygotowany, bo sam sobie to wszystko wywalczyłem. Doszedłem do tego pracą. Nikt za mnie nie przychodził na halę i na siłownię, nie podnosił ciężarów. To, że teraz moje ciało wygląda tak, a nie inaczej, że mam konkretne problemy, to też efekt bardzo szybkiego wskoczenia na najwyższe obroty i na najwyższy poziom eksploatacji. Gdybyśmy popatrzyli na czas spędzony na treningach, trzeba by było powiedzieć, że kosztowało mnie to bardzo dużo, by znaleźć się w miejscu, w którym się znajduję. Ale z drugiej strony naprawdę to lubię. Lubię spędzać czas w hali, na siłowni, walczyć ze słabościami. To jest naprawdę ciężka robota, bo zdarzają się momenty, że trudno jest się ruszyć, wszystko cię boli. Ale dla mnie jest to mega satysfakcjonujące. Kilka sukcesów przydarzyło się na początku kariery, kilka później, teraz doszło mistrzostwo świata, ale na każdy z nich sobie zapracowałem. Nikt za darmo mi niczego nie dał.
Pana kariera to też bardzo ostre zakręty. Jak ten, gdy miał pan wyjechać do ligi japońskiej, ale ostatecznie do tego nie doszło. Wystosował pan oświadczenie, w którym pojawiły się zdania o wypaleniu, przemęczeniu, braku chęci grania w siatkówkę.
Wszystko, co miałem do przekazania w tym temacie, zostało zawarte w wydanym wówczas oświadczeniu. Niektóre rzeczy wolę zostawić dla siebie. Kto ma bądź miał wtedy ze mną kontakt, doskonale wie, co wtedy przechodziłem. Doskonale mnie rozumie. Wydaje mi się, że nie wszyscy byli w stanie to zrozumieć. Nie ma co tego na nowo roztrząsać.
Jak wielkie znaczenie dla dalszego przebiegu pana kariery miał brak powołania na mistrzostwa świata w 2014 roku? Czego to wtedy pana nauczyło?
Oczywiście, gdy zdałem sobie sprawę, że nie będzie mnie w kadrze na mistrzostwa świata w 2014 roku, miałem różne przemyślenia i uczucia. Bez doświadczeń sprzed czterech lat nie byłbym jednak tu, gdzie jestem teraz. Nie byłbym takim człowiekiem, jakim jestem dzisiaj. Potrafię spojrzeć na to wszystko z dystansem i widzę, ile motywacji do pracy dała mi tamta sytuacja.
W 2005 roku warszawska Politechnika gra w lidze z Nysą. Na trybunach - Raul Lozano, ówczesny selekcjoner. W pewnym momencie na boisko wchodzi młody chłopak. "A teraz proszę popatrzeć, w jednej drużynie grają ojciec i syn" – szepnął Argentyńczykowi na ucho jego asystent. Lozano nie mógł w to uwierzyć. Tym chłopakiem był pan, przygodę z poważną siatkówką zaczynał pan pod okiem taty.
Dla wszystkich, którzy patrzyli z boku na zespół z Nysy i fakt, że gram tam u boku ojca, była to najdziwniejsza sytuacja z możliwych. Jedna ligowa ekipa, a tam zupełnie różne pokolenia. A dla mnie było to najbardziej naturalne, co mi się przydarzyło w siatkarskim życiu. Miałem to przecież na co dzień i od zawsze. Zaczęło się od tego, że jako czterolatek chodziłem z tatą na halę, uczył mnie odbijać. I tak odbijałem - rok, dwa, trzy, cztery... Później klepałem piłką o ścianę, umiałem coraz więcej. W Nysie przeszedłem najbardziej naturalną drogę, jaką mogłem przejść. Z chłopaka, który klepie o ścianę zmieniłem się w chłopaka, który w ligowych meczach atakuje u boku taty.
Surowy był?
Nie, to bardzo inteligentny człowiek, wiedział jak mnie poprowadzić. Surowy ojciec w takim momencie mógłby tylko zaszkodzić. Dziś na przykład tata wciąż interesuje się siatkówką, ale nie analizujemy dokładnie moich występów, nie rozkładamy ich na czynniki pierwsze. Zdaje sobie sprawę, że od czasów, gdy występował w lidze i reprezentacji Polski, siatkówka bardzo mocno się zmieniła. W pewnych aspektach może mi pomóc dzięki swojemu doświadczeniu, ale niektórych mechanizmów już nie rozumie, przybliżam mu je, tłumaczę. W swojej mądrości na szczęście wie, że może wszystkiego nie wiedzieć, nie poucza mnie na siłę.
Jest pan z rocznika 88, chłonął pan siatkówkę w czasach Dawida Murka, Sebastiana Świderskiego, Piotra Gruszki, Ligi Światowej w Spodku, bitew z Rosją.
Ale moim idolem od zawsze był i na zawsze jest tata. W Nysie przeszedłem drogę od zera do zawodnika pierwszej, seniorskiej drużyny. Byłem dzieciakiem zza ławki, mopersem wycierającym parkiet, podawaczem piłek. Wejdźcie sobie na Youtube, wyszukajcie stare mecze ligowe klubu z Nysy. Bez problemu można mnie tam wyłapać, jak stoję za bandą z mopem i patrzę na grę ojca. Musimy też zdawać sobie sprawę, że w tamtych czasach nie było w telewizji transmisji z ligowych meczów. Pokazywano tylko starcia kadry. Na żywo i osobiście widziałem więc 100 meczów mojego taty i jeden mecz reprezentacji. Idol mógł więc być tylko jeden.
Można powiedzieć, że całą młodość spędził pan w kinie.
Prawda, i to w bardzo dobrym! Warto wyjaśnić: stara hala w Nysie to był teatr, później zamieniono go właśnie w kino. A drużyna siatkarska rozgrywała tam swoje mecze. Muszę przyznać, że zawsze grali tam dobre spektakle, nie nudziłem się.
Pana pierwszy trener powiedział, że gdyby wybrał pan koszykówkę, dziś byłby pan na poziomie Marcina Gortata.
Nie znam się na tyle na koszykówce, by móc to jednoznacznie ocenić. Koszykówką interesuję się bardzo, szczególnie tą zza Oceanu, w której realizuje się Marcin. Poziom jest tam tak wyśrubowany, że szczerze mówiąc nie wiem, czy bym się tam dostał.
Jest jednak w tej drużynie grupa zawodników, która przeszła ze sobą bardzo dużo. Która wiele wygrała, ale też wiele przegrała, wiele przeżyła. To prawdziwa więź. Wchodząc na boisko wiem, że z Fabianem wygrałem i przegrałem tyle tytułów, że nawet jeśli dam d*** na boisku, to się nie odwróci i nie wbije mi noża w plecy. I taka sama historia jest z Michałem Kubiakiem, Piotrkiem Nowakowskim, Pawłem Zatorskim. Jedziemy na autopilocie.
Jadąc na ten wywiad chcieliśmy znaleźć odpowiedź przede wszystkim na jedno pytanie: co się stało i jak to się stało, że z zawodnika, w którego większość przestała wierzyć, stał się pan gościem, który doprowadził kadrę do złota mistrzostw świata. Pomoże nam pan?
Bardzo nie lubię takiej optyki. Nie godzę się z gadaniem, że kadrę do czegoś doprowadziłem.
Przecież pana kumple z drużyny mówili tak po turnieju.
To kurtuazja. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z jednego: zapracowaliśmy na ten sukces wszyscy. Każdy dołożył cegiełkę. A jeśli chodzi o mnie - to się nie wydarzyło na mistrzostwach. Powiem więcej, ta przemiana nie nastąpiła nawet z momentem przyjścia do reprezentacji trenera Heynena. Oczywiście, trener pomógł mi niesamowicie, ale jeśli ktokolwiek zada osobom z mojego otoczenia pytanie, jak Kurek pracował w ostatnich latach, odpowiedzą: zmieniło się niewiele. Jako zawodnika można mnie oceniać różnie. Może do mnie przyjść każdy trener, dyrektor sportowy albo prezes i powiedzieć: jesteś słaby. Albo: jesteś dobry. Natomiast chcę, by zawsze każdy mógł powiedzieć: Kurek pracuje jak profesjonalista. I wiem, że tak jest. Możecie pójść do każdego trenera, z którym współpracowałem, albo prezesa. Wszyscy powiedzą wam to samo.
W takim razie: jaką rolę odegrał w tym wszystkim trener Heynen?
Zadzwonił do mnie po tym, jak został ogłoszony selekcjonerem. Rozmawialiśmy o pomyśle na reprezentacje, zapytał co chcę robić w wakacje i czy mam już jakoś zorganizowany czas. Powiedział też ważną rzecz: nadrzędnym celem w reprezentacji miało być to, żebyśmy za rok z niecierpliwością czekali na przyjazd na zgrupowanie. I rzeczywiście, w momencie, gdy rozstawaliśmy się przy autobusie w Warszawie, każdy z nas to powiedział. "Kur**, ale szkoda, że to się już kończy". Jeśli zdrowie dopisze i każdy będzie ciężko trenował, spotkamy się w podobnym składzie za rok. Natomiast teraz, w tej ekipie, moglibyśmy trwać długie miesiące. Trener Heynen osiągnął swój cel. Czuliśmy się w tej grupie fantastycznie, zawodnicy między sobą, ze sztabem. A w przyszłym roku będzie nam znacznie łatwiej, bo okres aklimatyzacji mamy już za sobą.
Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi o specyficznej więzi łączącej najbardziej doświadczonych zawodników siatkarskiej kadry, co Bartosz Kurek sądzi o powołaniu do reprezentacji Wilfredo Leona oraz porównywaniu siatkarzy do piłkarzy.
[nextpage]
Ucieka pan od stwierdzenia, że poprowadził pan drużynę do złota. Ale sam na pewno też pan widzi różnicę swojej gry przed i po pierwszym meczu z Serbią. Bo nawet jeśli dobrze grał pan przeciwko Bułgarii, to wciąż nie jest to 20 skończonych ataków na 29 prób w finale. I znów zadajemy to samo pytanie: co się zmieniło?
A ja znów odpowiem, że chodzi o coś innego. W trakcie trwania mistrzostw rozmawiałem z Vitalem, mówił mi: mistrzostwo zdobędzie drużyna, która przez cały turniej będzie rosnąć, która będzie poprawiać swoją grę, znajdować odpowiedzi na problemy, które będą ją trapić. Dokładnie tak, jak my znaleźliśmy odpowiedź na chorobę Michała Kubiaka. Daliśmy mu czas, a my wtedy niebywale cierpieliśmy. Dwa mecze, w których go nie było, graliśmy słabiej, ale po jego powrocie było już świetnie. Poza tym, gdy cała drużyna gra coraz lepiej, w każdego zawodnika wstępuje dodatkowa wiara, zaufanie. Czujesz wtedy, że możesz góry przenosić. Płynęliśmy na tym flow jako cała reprezentacja, ja też. Trudno było nas wybić z rytmu.
To była najlepsza siatkówka, jaką kiedykolwiek graliście?
Nie byłem częścią drużyny w 2014 roku, więc trudno jest mi to jednoznacznie ocenić. Na pewno była to o wiele lepsza siatkówka, niż w Pucharze Świata w 2015 roku. Bo tam graliśmy świetnie, ale nie byliśmy maszyną. Zdarzały nam się wtedy słabsze sety, zastoje, dekoncentracja. Poza tym, by grać tak dobrze, kosztowało nas to naprawdę wiele, ogromny wysiłek. A podczas tych mistrzostw gra przychodziła nam z łatwością. To była przyjemność.
Gdy podczas mistrzostw patrzył pan na Michała Kubiaka - biorącego antybiotyki, cierpiącego, tak tak chorego, że śpiącego w pokoju z fizjoterapeutą - zastanawiał się pan: też bym tak dał radę?
Z Miśkiem mamy różne charaktery, ale w pewnych kwestiach jesteśmy tacy sami. Patrzyłem na niego, widziałem jak cierpi. Na przykład po meczu z Serbią widziałem, jak wyglądał w czasie udzielania wywiadu. To było coś strasznego. Patrzyłem na niego i aż się uśmiechałem, bo w pełni go rozumiałem. Jego zachowanie na mistrzostwach było wielkim poświęceniem, nawet ryzykiem, ale zrobiłbym dokładnie to samo.
Łączy was szczególna więź? Jesteście najbardziej doświadczonymi zawodnikami w tej drużynie.
Nie chcę dzielić ekipy. Mam na przykład świetny kontakt z moim nowym współlokatorem, Kubą Kochanowskim. Inteligentny, super się dogadujemy, mimo że dzieli nas przecież prawie pokolenie. Jest jednak w tej drużynie grupa zawodników, która przeszła ze sobą bardzo dużo. Która wiele wygrała, ale też wiele przegrała, wiele przeżyła. To prawdziwa więź. Wchodząc na boisko wiem, że z Fabianem wygrałem i przegrałem tyle tytułów, że nawet jeśli dam d*** na boisku, to się nie odwróci i nie wbije mi noża w plecy. I taka sama historia jest z Michałem Kubiakiem, Piotrkiem Nowakowskim, Pawłem Zatorskim. Jedziemy na autopilocie, wiem czego mogę się po nich spodziewać i oni doskonale wiedzą, czego mogą się spodziewać po mnie. Nowi zawodnicy też pokazują te same wartości, ale jednak jeśli z Michałem znamy się od 16 lat, rozegraliśmy setki meczów, to trudno żebyśmy nie rozumieli się bez słów.
Pamięta pan tak dobry klimat panujący w zespole narodowym?
Bardzo często był dobry klimat, ale teraz przekroczyliśmy granicę. Nie chcę mówić o rodzinie, bo tę ma się jedną, ale teraz czuliśmy się w kadrze jak siatkarska rodzina. Jak grupa osób, które pójdą za sobą w ogień, wszystko sobie powiedzą. Nawet gdybym miał problem niezwiązany z siatkówką, mógłbym zadzwonić do 13 z tych chłopaków, a oni w sekundę wsiądą w samochód i przyjadą, by mi pomóc. Nawet w środku nocy.
W moim przypadku licznik też bije, zaczyna dochodzić do chwili, w której trzeba się będzie zastanowić czy to nie jest moment, by skoncentrować się na siatkówce klubowej. Ale teraz to jeszcze nie ten moment. Czuję się na siłach, właśnie skończyły się mistrzostwa świata, od czterech lat to były pierwsze mistrzostwa, na których połknąłem tylko dwie tabletki przeciwbólowe. I to przez ból głowy, a nie innych części ciała. Jeśli zdrowie będzie wciąż dopisywało, to chciałbym wrócić do tej rozmowy po igrzyskach w Tokio.
Co się musi stać, by któryś z was opowiedział, co wydarzyło się po Argentynie? Sam pan powiedział, że to historia na film.
Nic się nie musi stać, bo to nigdy nie wyjdzie. Są rzeczy, które zostają w grupie. Ale do jednego muszę się odnieść. Przeczytałem felieton pana Kamila Drąga. Takiego dziennikarza, który orientuje się w siatkówce. W przeciwnym razie w ogóle bym tego nie komentował, ale on wie, że jego słowa odbijają się echem w siatkarskim świecie. Więc mówię: trafił kulą w płot. Sytuacja, którą opisał - naszą rzekomą wizytę u trenera Heynena po porażce z Argentyną i prośbę o spokojniejsze zachowanie w czasie meczu - w ogóle nie miała miejsca.
Po ostatniej piłce finału z Brazylią krzyknął pan: "chociaż raz!". Dobrze odczytaliśmy? O co chodziło?
To był taki moment, w którym coś ze mnie zeszło. Trudno teraz opisać to słowami. Próbowaliśmy przecież tyle razy... Zajęliśmy 3. miejsce w Pucharze Świata, 4. miejsce w Lidze Światowej ze Stephanem Antigą. Zdarzały się nam też słabsze momenty. Nie zależało mi jednak na tym, by grać dobrze i kończyć rywalizację na trzecim czy czwartym miejscu. Chciałem osiągnąć w końcu taki sukces, jaki osiągnęliśmy teraz. I gdy to się w końcu stało, gdy zdobyliśmy ostatni punkt, przez głowę przeleciało mi: "Kur**! To my! Jesteśmy tutaj! Wygraliśmy! Ten jeden, jedyny raz!". No i to wykrzyczałem najgłośniej, jak umiałem.
Przy stanie 24:23 w trzecim secie wiedział pan, że na pana barki spadnie ciężar skończenia meczu?
Nie. Ale wiedziałem, że Michał Kubiak udaje, że coś sobie zrobił, by wybić rywala z rytmu i dać nam dodatkowy oddech. Michał nie musiał nam później nawet tego mówić. Kto się choć trochę orientuje w siatkówce ten wie, że była to celowa, taktyczna zagrywka. Akcji kończącej mecz nie ustalaliśmy. Wszystko było w głowie Fabiana. Tak wybrał, ja uderzyłem.
Jakub Bednaruk powiedział, że przed mistrzostwami wierzyły w pana tylko trzy osoby: tata, dziewczyna Ania i trener Heynen. Kto najmocniej?
Dorzucił bym jeszcze do tego grona mamę i brata. A kto najmocniej? Myślę, że Vital zbliżył się do poziomu wiary moich rodziców oraz Ani. Czułem, że mam jego ogromne wsparcie. Bo mówić to jedno, ale swoim zachowaniem to pokazywać - drugie. Musi mi jednak wybaczyć, bo wsparcie, które dostaję w domu od rodziców, brata, Ani, to jest coś niesamowitego. Codziennie powinienem im dziękować. I robię to.
Irytowała pana dyskusja, która toczyła się w Polsce po zakończeniu mistrzostw świata? Porównywanie do piłkarzy, wywlekanie zarobków, kłótnie o to, kto jest bardziej medialny i doceniany?
Niezwykle mnie to irytowało i irytuje do teraz. Zrobiliśmy świetną rzecz, odnieśliśmy wielki sukces, który zamiast zjednoczyć nas w radości, celebracji, podzielił nas. Na co dzień nie mam wśród znajomych żadnego profesjonalnego piłkarza. Natomiast po finale otrzymałem, na przykład na Instagramie, wiele gratulacji od naszych piłkarzy. To było coś niesamowitego. Oglądali nas najlepsi lekkoatleci, piłkarze, przedstawiciele innych dyscyplin... Po zwycięstwie cały świat polskiego sportu mi i chłopakom złożył szczere gratulacje. I to był jeden z najpiękniejszych momentów, jakie sobie można wyobrazić. Bo pomyślałem sobie: wow, jesteśmy razem. Daliśmy ludziom coś świetnego, po czym zostało to przedstawione, że siatkarze są niedoceniani, że brakuje nam pieniędzy, że czujemy się gorsi, a osiągnięciami jesteśmy lepsi od piłkarzy. Ludzie! Nie interesuje mnie ta dyskusja! Gram w siatkówkę. Czuję się doceniany. Zarabiam na odpowiednim poziomie. Nie potrzebuję do szczęścia rywalizacji o sławę z piłkarzami. Szczerze życzę im jak najlepiej i kibicuję im tak samo, jak oni kibicowali nam. Teraz grają mecze Ligi Narodów i też będę oglądał i kibicował.
Inna, gorąca dyskusja po mistrzostwach: Wilfredo Leon. Że jego wciągnięcie do kadry będzie niesprawiedliwe, bo przez niego miejsce w drużynie straci jeden z aktualnych mistrzów.
Zacznijmy może od tego, że straci, jeśli Leon będzie lepszy. A z własnego doświadczenia wiem, że zakładanie czegoś na sto procent nie ma sensu. Trener stworzył sprawiedliwy system, w którym każdy jest oceniany nie według zasług, a według aktualnej formy. Dokładnie tak samo będzie w przyszłym roku. Jeśli Leon będzie lepszy od któregokolwiek z nas, będzie miał miejsce w reprezentacji. Robota, którą będzie musiał wykonać, będzie dokładnie taka sama, jaką wykonuje cała drużyna. Ma jednak pełne prawo do tego, by być częścią tej grupy.
Za panem wiele sezonów w kadrze. Lepszych i gorszych, ale co się w środowisku powtarza: Kurek, mimo gigantycznego obciążenia, eksploatacji, nigdy nie odmówił żadnemu selekcjonerowi. Wyobraża pan sobie jednak taką możliwość?
Nie chcę mówić nie, bo wiele już w życiu widziałem i słyszałem. Różni zawodnicy rezygnowali z reprezentacji z naprawdę różnych powodów. Czasem bardziej potrafiłem to zrozumieć, czasem mniej. Ale w moim przypadku licznik też bije, zaczyna dochodzić do chwili, w której trzeba się będzie zastanowić czy to nie jest moment, by skoncentrować się na siatkówce klubowej. Ale teraz to jeszcze nie ten moment. Czuję się na siłach, właśnie skończyły się mistrzostwa świata, od czterech lat to były pierwsze mistrzostwa, na których połknąłem tylko dwie tabletki przeciwbólowe. I to przez ból głowy, a nie innych części ciała. Jeśli zdrowie będzie wciąż dopisywało, to chciałbym wrócić do tej rozmowy po igrzyskach w Tokio. Dwa lata w życiu sportowca to bardzo długi czas, wiele się może zdarzyć. Możemy mieć problemy zdrowotne, może się coś popsuć, równie dobrze możemy do igrzysk dojechać w niezmienionym składzie, a nawet wzmocnieni. Jeszcze sporo czasu, ale sprawa jest jasna: Igrzyska są moim celem.
Jako że interesuje się pan NBA, na koniec jeszcze jedno proste pytanie: Team LeBron czy Team Steph Curry?
Fabian jest team Curry, Artur Szalpuk i Rafał Buszek team LeBron, to ja powiem team James Harden, żeby rozbić tę rywalizację. Kilku chłopaków z naszej drużyny bardzo lubi NBA, kibicuje konkretnym zawodnikom i drużynom. Ja kibicuję raczej całej lidze.
Skoro wskazał pan na Hardena, to może zapuści pan kiedyś taką brodę jak on?
Bez szans, nie mam potencjału. Ostatnio stylizuję się raczej na Marcina Gortata.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)
Dwukrotny medalista Igrzysk Olimpijskich dopiero drugi ?
Czym zasłużył się kopacz piłki,czy facet łażący po górach ?