Z Rotterdamu, Grzegorz Wojnarowski - WP SportoweFakty
- Kiedy jesteś mistrzem każdy wychodzi ze skóry, żeby cię pokonać. Wszyscy twoi rywale grają z nożami w zębach i starają się ciebie "zabić". Jeśli jako mistrz grasz na 95 procent swoich możliwości, masz kłopoty. Musisz zawsze dawać z siebie wszystko - mówił nam przed spotkaniem Holandia - Polska Bas van de Goor.
Idol idoli
Legendarny siatkarz, złoty medalista igrzysk olimpijskich w Atlancie w 1996 roku, a teraz dyrektor organizacyjny holenderskiej części turnieju, w latach 90. był nazywany "Michaelem Jordanem siatkówki". Niektórzy polscy mistrzowie świata widzą w nim swój wzór, idola lat młodości.
Michał Kubiak na pierwszym oficjalnym spotkaniu przed turniejem podszedł do rudowłosego olbrzyma, uścisnął mu dłoń i powiedział, że poznać go to wielki zaszczyt. Łukasz Kadziewicz stanął jak wryty, gdy zobaczył van de Goora w biurze prasowym, jak gdyby nigdy nic nalewającego sobie schłodzonej wody mineralnej. - Czy wy wiecie, jak on kiedyś grał? - rzucił w eter srebrny medalista mistrzostw świata 2006. Przez chwilę wstydził się podejść i poprosić o wspólne zdjęcie, ale w końcu zdobył się na odwagę.
ZOBACZ WIDEO: Mistrzostwa Europy siatkarzy. Nowakowski szczerze o fazie grupowej. "Może to nieładne, ale te mecze traktujemy jak sparingi"
Gdy kilka godzin później powiedziałem dobrotliwemu, rudowłosemu olbrzymowi, że ten duży facet, który zrobił sobie z nim fotkę, też całkiem dużo w siatkówce osiągnął, van de Goor nie ukrywał rozbawienia. - Pracuje teraz dla telewizji? Powiedz mu, że jeśli chce ze mną zrobić wywiad, lub po prostu chwilę pogadać, może przyjść w każdej chwili - przekazał.
Tak jak dla tych polskich siatkarzy, którzy zaczynali uczyć się grania w latach 90. idolem jest van de Goor i jego wielcy koledzy, tak dla Holendrów urodzonych w pierwszych latach XXI wieku sportowymi wzorami będą pewnie wspomniany Kubiak, Wilfredo Leon czy Piotr Nowakowski. W holenderskiej ekipie inspiracji mogą szukać tylko w Nimirze Abdel-Azizie.
Reszta, co pokazało starcie z mistrzami świata, nie dorasta do pięt wielkiemu pokoleniu van de Goora, Rona Zverwera czy Petera Blange. A noże, o których mówił złoty medalista IO sprzed 23 lat, "Pomarańczowi" albo zostawili w niedzielę szatni, albo, co bardziej prawdopodobne, jeszcze w ogóle się ich nie dorobili.
Arkebuzer i komandos
W meczu, który miał być dla nas najtrudniejszym w pierwszej fazie mistrzostw Europy, Biało-Czerwoni nie musieli z siebie dawać wspomnianych 95 procent. Wystarczyła spokojna jazda z równą prędkością, gdzieś tak na czwartym biegu. Chwilami polski zespół wrzucał "piątkę", "szóstka" nie była już konieczna.
Holendrzy, poza krótkim fragmentem trzeciego seta, i tak byli bezradni. Ze swoją jednowymiarową, do bólu przewidywalną i pełną technicznych błędów grą wyglądali jak holenderski żeglarz z epoki Wielkich Odkryć Geograficznych, który prymitywnym arkebuzem próbuje przebić kevlarovy pancerz komandosa FORMOZY.
Im dłużej trwał mecz, tym częściej nasi bawili się grą, pokazywali efektowne ataki z szóstej strefy i ze środka. Po jednym z nich, gdy Fabian Drzyzga wystawił źle przyjętą piłkę sposobem dolnym do Mateusza Bieńka, van de Goor wstał z miejsca i zgotował naszemu rozgrywającemu jednoosobową owację na stojąco.
Jakby tego było mało, Wilfredo Leon tak zatrzymał Abdel-Aziza pojedynczym blokiem w drugi metr, że piłka o mało nie wybuchła, a zmaltretowanego Holendra nawet polskim kibicom mogło zrobić się szkoda.
Kibice wygrali bardziej
Jednak to nie przyszli idole tej części holenderskiej i polskiej młodzieży, która uwielbia siatkówkę, byli największymi zwycięzcami starcia w Ahoy Arenie w Rotterdamie. Jeszcze bardziej od naszych siatkarzy wygrali w niedzielę polscy kibice. Przed spotkaniem była mowa najpierw o czterech, potem o sześciu tysiącach fanów Biało-Czerwonych. Ale kiedy na dwie godziny przed rozpoczęciem meczu pod halą stały trzy długie kolejki w naszych narodowych barwach, stało się jasne, że nawet druga z tych liczb była niedoszacowana.
Polacy całkowicie opanowali rotterdamski obiekt (ZOBACZ ZDJĘCIA).
Przepełniona entuzjazmem i uwielbieniem dla swoich siatkarzy armia już przy wyniku 3:0 w pierwszym secie pokazała, kto jest faktycznym gospodarzem meczu, przebijając się z głośnym "gramy u siebie". A potem niosła mistrzów świata do zwycięstwa aż do ostatniej piłki.
Holenderscy wodzireje, odpowiednicy naszego duetu Kułaga-Magiera, robili co mogli, żeby poderwać swoich, ale i oni musieli skapitulować i po ostatniej piłce wrzucili na głośnik "Hej sokoły!".
Po co gadać o taktyce?
- Przed meczem powiedziałem swoim graczom, że mogę im opowiadać o taktyce, turnieju, punktach do zdobycia, ale jak wyjdą na halę to od razu zobaczą, dla kogo chcą wygrać. Powiedziałem im: "Za to, co ci ludzie robią dla was, wy musicie zagrać dla nich". I moja drużyna tak właśnie zrobiła - mówił nam po meczu zachwycony entourage'em spotkania Vital Heynen.
- Nie przypominam sobie, żeby w meczu za granicą jakaś hala była aż tak bardzo przejęta przez Polaków. Był trochę szok. Jak usłyszeliśmy ryk naszych kibiców, poczuliśmy się super, jakbyśmy rzeczywiście grali u siebie - przyznał Piotr Nowakowski.
Zobacz także:
ME siatkarzy. Holandia - Polska. Wilfredo Leon: Jestem bardzo dumny z naszej drużyny
7 tysięcy fanów to prawdopodobnie rekord jeśli chodzi o liczbę polskich kibiców na meczu naszych siatkarzy poza granicami kraju. Meczu w tak doskonałej atmosferze prawdopodobnie na tych mistrzostwach Europy już nie będzie.
Za spontaniczny i ogłuszający, ale przy tym od początku do końca kulturalny doping, naszym rodakom należą się ogromne brawa. I nie zmienia tego jeden odosobniony chuligan, który postanowił poskakać po przypadkowym aucie i podbić oko ochroniarzowi. Zresztą, tego gagatka też spacyfikowali Polacy.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)