Jak oni to zrobili? Zwariowana historia triumfu polskich siatkarzy na MŚ 2014

WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Mariusz Wlazły
WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Mariusz Wlazły

Trener-żółtodziób. Drużyna pozbawiona wielkiej gwiazdy. Kapitan tylko cudem postawiony na nogi na najważniejsze mecze. To nie miało prawa się udać. A jednak. Sześć lat temu, 21 września 2014 roku, Polacy zostali mistrzami świata w siatkówce.

W tym artykule dowiesz się o:

Czwarty set finału. Polacy wygrywają 2:1, w tej partii też prowadzą. 12 tysięcy kibiców w "Spodku" i 40 tysięcy przed katowicką halą z niedowierzaniem patrzy na to, co dzieje się na boisku. Jeszcze jedna, dwie dobre akcje, a nasi siatkarze pokonają wielką Brazylię i wygrają mistrzostwa świata.

Doping "sterowany" zamilkł. Grzegorz Kułaga nie puszcza już w przerwach między akcjami nieśmiertelnych przebojów. Dobrze wie, że moment jest zbyt podniosły, że w tej chwili najlepszym koncertem jest sam mecz, a fani na trybunach są teraz w takim transie, że muzyki pewnie by nawet nie usłyszeli. I dlatego wspiera ich tylko rytmicznymi uderzeniami w bęben.

Drzyzga założył zegarek

Pierwsza piłka meczowa - Brazylijczycy się bronią. Ale to nic, gramy dalej. - Mamy dwie akcje. Wymarzona sytuacja na skończenie - mówi komentujący spotkanie Wojciech Drzyzga. - Wallace zagrywa. Czy Brazylijczyka stać na zaryzykowanie w stu procentach? - dodaje pełnym przejęcia głosem. Oświadcza, że zakłada zegarek. To znak, że dla niego następna wymiana będzie tą ostatnią.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: sprinterzy w szoku! Tego na mecie nie spodziewali się

Wallace nie zaryzykował. Mateusz Mika spokojnie dograł do Pawła Zagumnego, Zagumny do Mariusza Wlazłego, a ten atakiem w ósmy metr zakończył spotkanie. Drzyzga i Swędrowski mogli na całe gardło wykrzyczeć słowa, o których marzyli od zawsze: "Jesteśmy mistrzami świata!".

Na boisku kilkunastu facetów w biało-czerwonych strojach tańczy z radości. Na trybunach i przed "Spodkiem" - takiego tłumu nie było tam nigdy wcześniej - nieznajomi rzucają się sobie na szyję. W loży honorowej prezydent Bronisław Komorowski, który załatwił z szefami Polsatu odkodowanie finału, pęka z dumy. Uśmiecha się nawet prezes FIVB Ary Graca, Brazylijczyk.

Tak kończą się mistrzostwa świata "made in Poland". Turniej, który Polacy zrobili świetnie - i to akurat można było wziąć za pewnik. Ale że to nasza reprezentacja ten turniej wygra? Nie, to wydawało się zbyt piękne.

Zaczęło się od "wynalazku"

Kiedy pod koniec 2013 roku Stephane Antiga został ogłoszony selekcjonerem polskiej kadry, zdumienie było ogromne. Siatkarz znakomity, ale trener - zagadka, bo nigdy wcześniej trenerem nie był. I ktoś taki miał poprowadzić Polskę na mistrzostwach, które sami zorganizujemy. Ruch bardzo ryzykowny, jeśli nie szalony, nie został dobrze przyjęty przez siatkarskie środowisko. "Wynalazek" - tak nazwał Francuza "Przegląd Sportowy".

Antigę zatrudniono ponoć dlatego, że tylko on był w stanie namówić do powrotu do kadry Mariusza Wlazłego, naszego najlepszego atakującego. I to mu się udało. Jednak kiedy tuż przed mistrzostwami zrezygnował z innej wielkiej gwiazdy, Bartosza Kurka, kibice i eksperci łapali się za głowy. Uznali, że Antiga oszalał, że sam pozbawił się szansy na dobry wynik w tak ważnej imprezie. Na szczęście byli w ogromnym błędzie.

Turniej zaczął się bezprecedensowym wydarzeniem. Mecz otwarcia, Polska - Serbia, rozegrano na Stadionie Narodowym w Warszawie. Ranga wydarzenia, którą potęgował olbrzymi obiekt, oraz ogłuszający doping, przytłoczyły młody serbski zespół i Polacy łatwo wygrali. Tak jak kolejne cztery spotkania we Wrocławiu, z rywalami, którzy byli zbyt słabi, żeby stawić opór.

Na tym etapie mistrzostw więcej działo się w innych miastach. W Gdańsku znany z niechęci do Polaków Rosjanin Aleksiej Spirydonow cieszył się ze zdobytego punktu strzelając do kibiców z wyimaginowanego karabinu. W Krakowie na mecze Amerykanów, Włochów i Francuzów przychodziło po 14 tysięcy fanów, wprawiając w osłupienie siatkarzy przyzwyczajonych do tego, że przy pustych trybunach nie grają tylko z gospodarzami.

Kapitan odłączony od prądu

Dla Polaków schody zaczęły się w drugiej fazie imprezy, którą rozgrywali w Łodzi. Już w pierwszym meczu w Atlas Arenie przegrali 1:3 z USA i znaleźli się pod ścianą. Z Włochami wygrali pewnie, z Iranem zanosiło się na 3:0 dla nas. Ale wtedy straciliśmy Michała Winiarskiego, kapitana drużyny.

- Na początku graliśmy kapitalnie, wszystko nam wychodziło. W trzecim secie było już ciężko, rywale zaczęli się stawiać. Było chyba 19:18, gdy po przyjęciu ścięło mnie z nóg. Dostałem "postrzał" w plecy, jakby ktoś wyciągnął mi wtyczkę z prądu. Nogi siadły, poczułem potworny ból. Z boiska zszedłem jeszcze sam, ale potem nie byłem już w stanie ani chodzić, ani nawet się wyprostować - tak cztery lata później Winiarski wspominał ten moment w rozmowie z WP SportoweFakty.

"Proszę cię, nie rób tego"

Prosto z hali "Winiar" pojechał do szpitala na badania. Jego koledzy walczyli dalej, ale przejęci dramatem swojego lidera oddali pole rywalom. Przegrali jednego seta, drugiego, trzeciego już nie mogli. - Nie ma reżysera, który wymyśliłby taki horror - mówił na antenie Polsatu Drzyzga, gdy Biało-Czerwoni bronili piłki meczowej. Obronili, potem rywale zrobili błąd i to my mieliśmy meczbola.

Przed akcją Antiga powiedział Marcinowi Możdżonkowi, żeby przy idealnym przyjęciu u rywali poszedł w ciemno z blokiem do atakującego. Możdżonek uznał, że to zły pomysł. Wlazły, który stał wtedy obok niego, też. - Proszę cię, nie rób tego - powiedział do kolegi. - Nie zrobię - odparł Możdżonek. Skoczył do środkowego, zatrzymał go i mecz się skończył. Polska została w grze o medale.

Łódzka grupa śmierci

W ostatnim meczu drugiej fazy nasz zespół wygrał z Francją 3:2, z czego obie ekipy były zadowolone, bo obie przeszły dalej. W losowaniu grup trzeciej rundy więcej szczęścia mieli Francuzi, trafili na Iran i Niemcy. My na potęgi - Brazylię i Rosję.

- Chcieliście losowania przy otwartych drzwiach to teraz macie - powiedział jeden z naszych graczy, opuszczając ciasną salkę konferencyjną Atlas Areny, w której tamtego wieczoru ścisk był większy, niż w tokijskim metrze. Nawet drugi trener naszej kadry Philipp Blain nie zdołał wejść do środka. Losowanie oglądał przed drzwiami, na tablecie. Gdy już wiedział z kim przyjdzie się nam zmierzyć, tylko łagodnie się uśmiechnął i zniknął w korytarzu.

Z Brazylijczykami i Rosjanami też graliśmy w Łodzi, ku wściekłości tych pierwszych, którym przed mistrzostwami obiecano, że przez całą imprezę nie będą musieli ruszać się z Katowic. Spodziewano się, że broniąca tytułu ekipa Bernardo Rezende ogra nierówno grających Polaków, do tego osłabionych brakiem Winiarskiego. Ale nasi bardzo się postawili. O zwycięstwie znów decydował dramatyczny tie-break.

Złe emocje

Przy wyniku 16:15 Karol Kłos zaatakował w aut. Sędzia zasygnalizował punkt dla Brazylii, ale nasi mieli jeszcze challenge. To właśnie wtedy sławny stał się zegarek Wojciecha Drzyzgi. - Zakładam zegarek, było po bloku. Dla mnie mecz się skończył - powiedział, jeszcze zanim arbitrzy sprawdzili zapis akcji. Miał rację, piłka uderzona przez Kłosa otarła się o palce Sidao. O palcach po spotkaniu było zresztą głośno również z innego powodu - trener Rezende miał pokazać ten środkowy w stronę jednego z polskich dziennikarzy.

Z Rosją poszło już łatwiej. Awans do strefy medalowej mieliśmy już po dwóch pierwszych wygranych setach. Cały mecz, po raz czwarty z rzędu, wygraliśmy po tie-breaku. Gdy rosyjscy siatkarze schodzili do szatni, kilku podekscytowanych kibiców, którzy wcześniej wydali sporo pieniędzy na alkohol, pokazywało w ich stronę obraźliwe gesty. Sfrustrowany porażką środkowy Artiom Wolwicz odpowiedział tym samym. Z kolei Aleksiej Spirydonow, według relacji posła PiS Marka Matuszewskiego, w odpowiedzi na jego okrzyk "Oddajcie Krym!" opluł stojącego obok kibica.

Niemcy się postawili

W półfinale z Niemcami złych emocji było już na szczęście mniej. Tych dobrych, sportowych, nadspodziewanie dużo. Niemiecki zespół, pod wodzą późniejszego bohatera naszej siatkówki Vitala Heynena, miał być o wiele łatwiejszym rywalem, niż Brazylia czy Rosja. Zwłaszcza, że wrócił Winiarski, cudem postawiony na nogi przez lekarzy. Później powie, że w trzy dni zrobiono to, co powinno trwać trzy tygodnie. Za powrót na boisko na najważniejsze mecze zapłacił zdrowiem i przyspieszonym końcem kariery.

Półfinał ze skazywanymi na pożarcie Niemcami okazał się bardzo trudny. Pierwsze dwa sety wygraliśmy na przewagi. Drugiego powinniśmy przegrać, ale z beznadziejnej sytuacji wyratował nas Max Gunthor, który popełnił na siatce tak niewytłumaczalny błąd (przełożył rękę na naszą stronę zbijając piłkę wyciągniętą przez Wlazłego z trybun), że on i jego koledzy łapali się za głowy. Skończyło się na 3:1 dla nas i mogliśmy się szykować na drugi w tym turnieju pojedynek z Brazylią.

Prezydent odkodował mecz o złoto

Finał był w Polsce sprawą wagi państwowej, i to dosłownie. Przed meczem prezydent Komorowski spotkał się w Belwederze z prezesem Polsatu Zygmuntem Solorzem-Żakiem i zaapelował do niego, żeby mecz został pokazany na otwartej antenie, a nie tak jak poprzednie w płatnym, kodowanym kanale. Solorz-Żak się zgodził.

W niedzielny wieczór, 21 września 2014 roku, polskie ulice opustoszały. Mecz oglądało przed telewizorami 17 milionów widzów. Do tego 12 tysięcy w "Spodku" i 40 tysięcy na placu przed halą. Najpierw był niepokój, bo w pierwszym secie Brazylia rozbiła nasz zespół. Jednak potem na boisko wszedł stary lis Paweł Zagumny. Osiem lat wcześniej w finale MŚ 2006 Brazylijczycy czytali go jak otwartą książkę. Tym razem to on wyprowadzał ich w pole i plątał im nogi. Wlazłemu, bohaterowi wcześniejszych potyczek, tym razem nie szło, więc "Guma" wykreował na lidera młodego Mateusza Mikę. A ten grał jak z nut.

Wyrównaliśmy na 1:1, trzeciego seta też wygraliśmy. W czwartym zrobiło się nieprzyjemnie, przegrywaliśmy 17:19, potem 19:21. Ale wyrównaliśmy, a gdy Wlazły potężnym pojedynczym blokiem zatrzymał brazylijskiego asa Lucarellego, było 23:21 dla nas. Winiarski wtedy już wiedział, że to koniec. - Przeszedł mnie taki dreszcz emocji, coś takiego, czego nigdy wcześniej nie miałem. Czułem, że co by się nie wydarzyło, i tak wygramy - opowiadał nam kilka lat później.

Bez kibiców nie byłoby złota

Wygrali i oszaleli z radości. - Zupełnie nie pamiętam pierwszych trzydziestu sekund po ostatniej piłce. Nie pamiętam z kim się przytulałem, z kim tańczyłem - przyznał kapitan tamtej drużyny. Gdy ocknął się z tego szału, pobiegł do żony i dzieci. A potem wzniósł w górę mistrzowski puchar. Potem oficjalnie pożegnał się z reprezentacją. Tak jak MVP turnieju Mariusz Wlazły i bohater finału Paweł Zagumny. Drużyna, która dokonała wielkiej rzeczy, jeszcze tego samego wieczoru przestała istnieć.

Winiarski uważa, że gdyby turniej nie był rozgrywany w Polsce, tego złota mogłoby nie być. - Czuliśmy wiarę kibiców, mieliśmy dzięki niej więcej sił. Razem z nimi stworzyliśmy drużynę na miarę mistrzostwa świata, zdobyliśmy je wspólnie. My na boisku, oni na trybunach. Podświadomie czuliśmy tę energię, którą nam przekazywali - opowiadał w 2018 roku. Tuż przed mistrzostwami, w których Polacy już bez niego, w całkowicie zmienionym składzie, między innymi z odrzuconym cztery lata wcześniej Kurkiem, napisała równie zwariowaną historię. I równie piękną.

Czytaj także:
Trzy turnieje Ligi Narodów w Polsce. FIVB opublikowało kalendarz
Polacy za granicą: świetny Hebda pomógł drużynie w zwycięstwie. Rywalizację zaczęli również w Czechach

Źródło artykułu: