Poprzedni sezon, poza brązowym medalem Dawida Kubackiego na igrzyskach olimpijskich, był jednym wielkim pasmem niepowodzeń, zwieńczony awanturą w Planicy po tym, jak PZN nie przedłużył kontraktu z Michalem Doleżalem.
Wydawało się, że nasi najbardziej doświadczeni skoczkowie: Piotr Żyła, Kamil Stoch i wspomniany Kubacki mają dość i skoro tak bardzo bronili czeskiego szkoleniowca, to z nowym trenerem może być im trudno nawiązać od razu nić porozumienia.
Te obawy szybko można było wyrzucić do kosza. Adam Małysz, wtedy jeszcze dyrektor sportowy PZN, postawił na swoim i zaproponował zarządowi związku Thomasa Thurnbichlera jako nowego szkoleniowca Biało-Czerwonych. I tak kadrę przejął zaledwie 33-letni trener, wcześniej asystent Andreasa Widhoelzla w austriackiej reprezentacji.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: On się nic nie zmienia. Ronaldinho nadal czaruje
Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. Thurnbichler błyskawicznie przekonał najbardziej doświadczonych skoczków do swoich metod treningowych, a efekty przeszły najśmielsze oczekiwania. Pierwszy zadaniem Austriaka w pracy z polską kadrą było przywrócenie Stocha, Kubackiego i Żyły do ścisłej czołówki. 33-latek wywiązał się z niego błyskawicznie.
Bilans po zakończonym w niedzielę sezonie w Planicy wygląda następująco: złoto mistrzostw świata Piotra Żyły, brąz Dawida Kubackiego, 2. miejsce Kubackiego w Turnieju Czterech Skoczni, sześć wygranych konkursów PŚ Kubackiego, a do tego trzech Polaków w najlepszej piętnastce Pucharu Świata: 4. Kubacki, 6. Żyła, 14. Stoch i zwycięstwo Biało-Czerwonych w pierwszym w historii konkursie duetów.
Wielkie brawa. Przez cały sezon trzech najlepszych Biało-Czerwonych zapewniało nam ogromne emocje. Na początku Pucharu Świata fenomenalnie radził sobie Dawid Kubacki, na mistrzostwach świata show skradł Piotr Żyła, a w drugiej części sezonu, mimo że bez miejsca na podium, wiele emocji zapewniały też skoki Kamila Stocha.
Cała trójka znów jest bardzo mocna i przede wszystkim wciąż widać po nich ogromną chęć do dalszego skakania. Dlatego jestem pewny, że i w kolejnym sezonie: Kubacki, Żyła czy Stoch zapewnią nam sporo radości. Pytanie, czy otrzymają duże wsparcie od swoich młodszych kolegów.
Bo właśnie to będzie teraz głównym, a zarazem trudnym zadaniem, dla Thomasa Thurnbichlera. Austriak nie przyszedł do Polski tylko po to, by przywrócić na właściwe tory Stocha, Kubackiego i Żyłę. Postawiono przed nim zadanie wprowadzenia też młodych skoczków do Pucharu Świata i z nimi osiągania sukcesów w kolejnych sezonach.
Najważniejsze, że Thurnbichler ma "materiał ludzki". Jest Paweł Wąsek i Aleksander Zniszczoł (szalejący na lotach w Planicy), którzy już w tym sezonie zrobili duży postęp u Austriaka. Są też młodsi od nich: Kacper Juroszek, Tomasz Pilch i przede wszystkim brązowy medalista mistrzostw świata juniorów Jan Habdas. Nie jest tak, że nie ma kim zastąpić trzech muszkieterów polskich skoków, wręcz przeciwnie.
Dlatego w drugim sezonie pracy Thurnbichlera kibice i opinia publiczna mają prawo oczekiwać, że młodsi polscy skoczkowie będą odgrywać coraz poważniejsze role w Pucharze Świata. Że uda im się "odciążyć" Kubackiego, Stocha i Żyłę, którzy wciąż na swoich barkach dźwigają polskie skoki narciarskie.
I Thurnbichler zaczął pracować nad swoim kolejnym zadaniem już w tym sezonie. Świadczą o tym jego ruchy w Planicy. Chciał jak najbardziej przed kolejną zimą wzmocnić mentalnie dwóch swoich skoczków, którzy "mają papiery" na wielkie skakanie. Najpierw dał zadebiutować, już z wieku 19 lat, na skoczni do lotów Habdasowi, a później w drużynówce postawił na Pawła Wąska, chcąc u niego przełamać strach przed lataniem na takich obiektach.
I chociaż Habdas nie awansował do konkursu, a Wąsek nie skakał wybitnie w drużynówce, to obie decyzje się bronią i są inwestycją w przyszłość. Dlatego z niecierpliwością czekam już na kolejny sezon. Stoch, Kubacki, Żyła wciąż powinni być mocni, a jest duża szansa, że po kolejnych miesiącach pracy z Thurnbichlerem duże postępy zrobią też młodsi i zmiana pokoleniowa w polskich skokach nastąpi znacznie łagodniej niż można było się jeszcze rok czy dwa lata temu spodziewać.
Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty