Spuszczone głowy, bez uśmiechu na twarzach - tak w Wiśle wyglądali dwaj skoczkowie polskiej kadry, którzy w ostatnich latach przynieśli naszym skokom wiele sukcesów: Piotr Żyła oraz Kamil Stoch. W sobotę nie mieli się z czego cieszyć.
Skoczyli krótko, bez energii i właściwie szybko byli pogodzeni z losem. Druga seria, zaraz po ich skokach, wydawała się tylko pobożnym życzeniem. Nic takiego nie miało miejsca. Żyła i Stoch zakończyli konkurs na półmetku.
Jeszcze dwa-trzy lata temu taki scenariusz uznany byłby za sensację. Teraz przyjęty został w Wiśle bez wielkiego zaskoczenia. To najlepiej obrazuje, w jaką przeciętność popadły polskie skoki narciarskie. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że Stoch czy Żyła zawodzą.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Błysk byłego piłkarza Barcelony! Fantastyczny gol
Sam Żyła jednak zdawał sobie sprawę, że w Wiśle nie będzie odgrywał pierwszoplanowych ról. Wystarczyło posłuchać, co miał do powiedzenia po udanych dla siebie kwalifikacjach. Mistrz świata wyraźnie dał do zrozumienia, że 130 metrów pomógł mu uzyskać przede wszystkim mocny wiatr pod narty.
Dzień później, gdy 37-latkowi przyszło oddać skok w znacznie mniej sprzyjających warunkach, powodu do radości już nie było. To właśnie jednak trudne warunki weryfikują prawdziwą formę skoczka. W sobotę przekonaliśmy się zatem, że Żyła nieprzypadkowo nie pojechał na dwa pierwsze weekendy rywalizacji w Pucharze Świata. Jest na razie w przeciętnej, żeby nie powiedzieć słabej formie.
To samo dotyczy Kamila Stocha, który w sobotę już po raz drugi w tym sezonie odpadł po pierwszej serii. Z przykrością słuchało się, jak w piątek trzykrotny mistrz olimpijski mówił, że sam nie wie, co zrobić, by było lepiej, by poprawić błędy. To nie jest dobry prognostyk na dalszą część sezonu.
Nie dziwię się zatem, że w sobotę Kamil Stoch, podobnie jak Piotr Żyła, nie rozmawiali z dziennikarzami. Zwłaszcza pierwszy z wymienionych musiałby właściwie powtórzyć to, co mówi od samego początku sezonu, że ma momentami dość, że wciąż szuka złotego środka na swoje skoki. Dla tak utytułowanego zawodnika ciągłe tłumaczenie się, czemu jest źle, nie jest łatwe. Można to zrozumieć.
Niestety, po raz kolejny w tym sezonie oczekiwania trenera kadry nie idą w parze z tym, co działo się na skoczni. Przed sezonem Thomas Thurnbichler mówił nam, że Dawid Kubacki czy Aleksander Zniszczoł na treningach potrafili oddawać świetne skoki, określane jako petardy. Niestety w konkursach tego nie widzieliśmy.
Przed skokami w Wiśle szkoleniowiec poszedł nawet o krok dalej. Mówił, że jego podopiecznych stać na walkę o pierwszą dziesiątkę, a Dawida Kubackiego - przy skokach jak na treningach - nawet na pierwszą piątkę. Po sobotnich zawodach można się tylko uśmiechnąć na takie słowa. Kubacki nawet nie zbliżył się do walki z najlepszymi i zajął miejsce w połowie trzeciej dziesiątki.
Paweł Wąsek podjął walkę o TOP 10, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Skończył na 11. pozycji. Jeśli z takiego wyniku cieszylibyśmy się i odtrąbili sukces, to byłaby to pogarda dla polskich skoków narciarskich i tego, co nasi reprezentanci osiągnęli w tej dyscyplinie w ostatnich dziesięciu latach.
Nie ma się z czego cieszyć i dalej Polacy są daleko od ścisłej czołówki, nawet na swojej ziemi. Jeśli szkoleniowcy szybko czegoś z tym nie zrobią, to za rok czy dwa w Wiśle może już nie być takich tłumów jak teraz. Kibice dają tej kadrze duży kredyt zaufania. To już drugi sezon z rzędu, w którym "nasi" zawodzą, a mimo to znów tłumnie przyszli pod skocznię. Jednakże i ich cierpliwość ma jednak jakieś granice.
Z Wisły Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty