Szykowaliśmy się na zawody, w którym będą bite rekordy krajowe, a może nawet rekord globu. Tymczasem zamiast pysznie zapowiadającego się dania głównego otrzymaliśmy zaledwie przystawkę. Duży głód trzeba było powstrzymać i obejść się smakiem.
Gdyby nie Biało-Czerwoni walczący ze Słowenią o 2. miejsce, konkurs można było przestać oglądać na półmetku. Przewaga Norwegów nad resztą stawki była gigantyczna. Tylko oni potrafili poradzić sobie z trudną skocznią Vikersundbakken i tradycyjnie szalejącym na nim wietrze, który to wiał pod narty, to nagle z boku, by w drugiej części zawodów obrazić się na wszystkich i zawiewać w plecy.
Norwegowie skakali fenomenalnie, ale i na ich zwycięstwie jest mała łyżka dziegciu. Wróćmy do skoków pierwszej grupy finałowej kolejki. Jury rozpoczyna asekuracyjnie z belki startowej o nr 8. Wiatr pod narty cichnie, ba zaczyna nawet zawiewać z góry skoczni. Tymczasem Domen Prevc, Andreas Wellinger czy Piotr Żyła zostają puszczeni na pożarcie. Nagle przed skokiem Daniela Andre Tande jury robi krótką przerwę i podnosi rozbieg aż do nr 12. Dlaczego takiej decyzji nie podjęto kilka chwil wcześniej? Na to pytanie niech każdy odpowie już sobie sam.
Nie pamiętam zawodów, by w walce o podium, nawet na mamucie, liczyły się reprezentacje, w których skoczkowie zawalili przynajmniej po jednej próbie, a różnice były tak gigantyczne. Nie ogląda się dobrze zawodów, gdy przed ostatnią grupą Norwegowie nie muszą nawet skakać, by zapewnić sobie triumf, a za czołową trójką grupa pościgowa jest tak daleko, że nawet przeskoczenie obiektu nie pomogłoby im.
Gdyby nie system z przelicznikami za wiatr i za zmienianą belkę, sobotni konkurs pewnie nie odbyłby się. I dobrze by się stało, bo rywalizacja z takimi przewagami danych drużyn i z tak wieloma skokami na bulę traci jakikolwiek sens.
ZOBACZ WIDEO Maciej Kot. Skoczek z licencją rajdowca