Ewy Bilan-Stoch nie będzie na okładkach kolorowych gazet. "Nie chcę należeć do takiego świata"

Archiwum prywatne / Ewa Bilan-Stoch w obiektywie męża
Archiwum prywatne / Ewa Bilan-Stoch w obiektywie męża

Żona utytułowanego skoczka narciarskiego ma swój sposób na życie. Inny od tego, który wybrałyby dla niej tabloidy. - Ludzie często patrzą na świat będąc w biegu - wyznaje Ewa Bilan-Stoch.

W tym artykule dowiesz się o:

Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

Choć czasami musi postawić siebie na drugim miejscu, odpowiada jej życie pani menadżer, a w wolnych chwilach - artystki. Zarobek ma przynieść to pierwsze, obecność w umysłach  - to drugie. Poza fotografią i agencją marketingu sportowego prowadzi markę odzieży i Klub Sportowy Eve-nement Zakopane.

Dawid Góra: Jest pani pierwszą osobą w Polsce, a może i na świecie, której imię jest w nazwie klubu sportowego.

Ewa Bilan-Stoch: To efekt tego, że najpierw nazywała się tak moja agencja. Założyłam ją kilka lat wcześniej, działa w obszarze marketingu sportowego. Chciałam wykorzystać kompozycję słów event i management. To znów kojarzy się z Ewą i ewenementem. Potem klub nazwałam tak samo.

Do dziś niektórzy sądzą, że to nie był pani pomysł, ale prezent od męża.

Dziwny prezent. Nic z tych rzeczy. Długo myślałam nad nazwą agencji i bardzo ją polubiłam. Klub więc nazwałam tak samo.

ZOBACZ WIDEO: Puchar Świata w skokach. Dawid Kubacki włączy się do walki o Kryształową Kulę? "Wygra jeszcze kilka konkursów w tym sezonie"

KS Eve-nement ma szansę zalepić dziurę w polskich skokach, która wytworzyła się między kadrą A, a juniorami. Jeśli uda się to prywatnemu klubowi, faktycznie byłby ewenementem.

Dlaczego prywatnemu? Działamy na takich samych zasadach, jak każdy inny klub. Podlegamy pod Polski i Tatrzański Związek Narciarski, mamy swoich delegatów, którzy oddają głosy w wyborach. Kamil, dzięki swojej pracy, osiągnął sukcesy - teraz fajnie byłoby ułatwić tę drogę innym.

Nie powiedziałabym też, że łatamy dziurę. To naturalny proces. Trudno zresztą powiedzieć, czy faktycznie w polskich skokach powstała dziura. Przeciętny kibic nie potrafi wymienić dziesięciu polskich skoczków, a co dopiero tych, którzy wciąż zdobywają doświadczenie w Lotos Cup. Tymczasem pojawia się naprawdę mnóstwo ciekawych nazwisk. Co prawda była chwilowa przerwa w wynikach juniorów, ale młode pokolenie nadciąga. Szkolenie jest nastawione na ogólny rozwój każdego z zawodników. Chodzi o to, żeby potem w strukturach kadr juniorskich skoczek rozwijał się jak najefektywniej.

Jak wyglądał dobór trenerów do nowo powstającego klubu? Obecnie szkoli się w nim sporo, bo 34 adeptów skoków.

Pierwszego szukaliśmy bardzo długo. Od efektów poszukiwań zależało, czy klub w ogóle powstanie. Trafiliśmy najlepiej, jak mogliśmy. Zresztą, jestem urodzona w niedzielę - wierzę, że szczęście często towarzyszy mi w życiu. Trafiliśmy na Andrzeja Zaryckiego, którego talent wzrastał w relacji z dziećmi. Ma z nimi idealny kontakt. Umiejętności zdobywał w reprezentacji Polski w kombinacji norweskiej. Dzięki temu rozwijamy dzieci nie tylko w oparciu o skoki, ale też biegi. Potem okaże się, w którym sporcie są lepsze - czy w skokach, czy w kombinacji.

Kiedy karierę zawodniczą skończył Krzysztof Miętus, bardzo nam zależało, żeby trafił do naszych struktur. W ten sposób został drugim trenerem w klubie. Wszyscy stanowimy bardzo zgrany zespół.

Justyna Kowalczyk: Duża sztuka samotności >>

Skąd finansowanie?

Działamy piąty rok i dotarliśmy do takiego momentu, że jesteśmy samowystarczalni. Ja i mąż nie dokładamy do działalności klubu pieniędzy, a jedynie czas. Szukamy różnych rozwiązań, możemy liczyć na przychylność sponsorów, którzy współpracują z Kamilem czy Dawidem Kubackim. Pomagają też rodzice, dzięki którym czujemy się, jak w wielkiej sportowej rodzinie. Ponadto, co rok robimy akcję, która niebawem będzie mieć swoje apogeum. Sprzedajemy kalendarz ze zdjęciami podopiecznych klubu. Fotografie są mojego autorstwa, podpisy na stronach składa Kamil. Efektem jest bezkosztowy wyjazd dzieci na obóz w Planicy. W prosty sposób można dorzucić cegiełkę do rozwoju młodych talentów.

Kiedy pierwszy, wyszkolony u was od podstaw zawodnik, będzie mógł wskoczyć do polskiej kadry A?

Najstarszy ma 16 lat. Ale nie ma sensu przyspieszać jego drogi. Było wiele momentów, kiedy złote polskie dzieci nie kończyły dobrze jako dorośli. Należy więc postawić na spokojny i naturalny rozwój.

Kamil często zagląda na treningi?

W miarę możliwości. Wiadomo, że ma więcej czasu latem, więc wspomniany obóz w Planicy planujemy zorganizować tak, żeby mógł z nami uczestniczyć. Ale kiedy fizycznie nie ma go przy podopiecznych klubu, często sprawdza wyniki i udziela się na naszych grupach.

Dla dzieciaków to oczywiście olbrzymia frajda zobaczyć Kamila, ale korzyści są obopólne. Po ostatnim obozie Kamil stwierdził, że koniecznie chce z nami jeździć, bo odkrywa w dzieciach to, co miał na początku swojej drogi. Widzi w nich czystą radość ze skoków, to swego rodzaju powrót do korzeni.

Jednak nie tylko Kamil jest magnesem klubu. Pani także.

Ja? Niby dlaczego?

Bo choć rzadko pojawia się pani w mediach, budzi ogromne zainteresowanie. Tak było choćby po ogłoszeniu wyników plebiscytu na sportowca roku w 2017 roku.

Celem moim i Kamila było, aby klub odznaczał się wysokim poziomem szkolenia. To się udało. Wiedza i umiejętności naszych trenerów są na najwyższym poziomie w Polsce. Jeśli ktoś poważnie myśli o tym sporcie, to nie zajmuje się jakąś panią Ewą, a nawet panem Kamilem, ale np. radami trenera podczas treningu lub tym, czy ma dobre narty.

Niezależnie od podejścia, wciąż jest pani bardzo popularna. Prawie nie udziela pani wywiadów, na samych zawodach występuje głównie w roli fotografa, a jednak próśb o wywiady ma pani mnóstwo.

Dziennikarze już się przyzwyczaili do tego, że wolę rozmawiać z kimś na żywo. Dla mnie taki kontakt jest ważniejszy niż udzielanie się w gazetach czy portalach. Dostaję coraz mniej propozycji wywiadów, bo wszyscy wiedzą, że mają niewielkie szanse. Wyjątkiem są rozmowy o mojej pracy. W środowisku jestem znana, bo jestem aktywna i dobrze się czuję w relacjach bezpośrednich.

Nawet podczas konkursów jest pani widziana raczej z aparatem i zestawem obiektywów. Czyli w przyszłości prędzej zobaczymy pani zdjęcia niż panią na zdjęciach?

Tak, choć fotografia siłą rzeczy jest u mnie na drugim miejscu. Jako menadżer zawodników muszę twardo stąpać po ziemi i na pasję przeznaczać tylko czas wolny. Teraz jednak szykuje się bardzo ciekawy projekt. Na pewno będzie o nim głośno. Do współpracy zaprosiłam 30 najbardziej utytułowanych skoczków XXI wieku. Otrzymałam patronat FIS, PKOl, PZN. To naprawdę coś niezwykłego! Szczegóły wkrótce.

Mimo takich projektów dla części mediów wciąż ciekawsze są choćby porównania pani i Anny Lewandowskiej. Zresztą niektórzy oddają pani prym w tych zabawach.

Nie chcę należeć do takiego świata. Już samo mówienie o tym, jest swego rodzaju postawieniem się w roli celebryty.

Nawet kiedy nie planuje się należeć do szołbiznesu, czasem wystarczy wrzucenie jednego zdjęcia na social media. Robi to pani rzadko, ale wzbudza i tak duże zainteresowanie. Dozowanie siebie to klucz do sukcesu?
To dozowanie nie wynika z żadnych przemyśleń tylko braku czasu i braku potrzeby dzielenia się życiem. Większość zdjęć dodaję, kiedy jestem na wyjazdach. Ale wystarczy spojrzeć na profil "Kamiland". Tam jestem aktywna niemal każdego dnia, bo to moja praca. Robię większość zdjęć, a czasem sama pojawiam się na fotkach i nie mam z tym problemu w takim kontekście. Zwłaszcza że mnie zdjęcia robi mój mąż.

Często stawia pani siebie na drugim miejscu?

Decydując się na życie z profesjonalnym sportowcem, trzeba dopasować się potrzebami i priorytetami. Nie mam z tym problemu. Życie układamy pod harmonogram i zawód Kamila, ale potem wszystko jest rekompensowane. On sam też, od 15 lat, stara mi się to wynagrodzić. Nie zamieniłabym takiego życia na małżeństwo z panem, który wychodzi do pracy na osiem godzin, a potem często jest sfrustrowany i niezadowolony z siebie. Ograniczałoby to także moją samorealizację.

Ale pani i tak bawi się mediami. Kiedyś sugerowała pani, że spędza urlop w Budapeszcie, tymczasem odpoczywaliście państwo w ciepłych krajach. Dziennikarze szybko to podchwycili.

W świecie, w którym jest mnóstwo pośpiechu, odbiorcy często patrzą na otaczający ich świat na szybko. Nie zawsze czytają to, co jest pod zdjęciem. Z takich sytuacji wynika mnóstwo nieporozumień i łatwo jest wprowadzić kogoś w błąd. Staram się pokazywać, że czasami warto jest usiąść i zastanowić się nad tym, co się czyta, a wnioski wyciągnąć dopiero po lekturze. Fotografia ma zmuszać do refleksji. Ktoś kiedyś stwierdził, że jesteśmy w Paryżu, bo zrobiłam zdjęcie, które tylko układało się w wieżę Eiffla. Fotografie kieruję do ludzi, którzy rozumieją żarty i lubią doszukiwać się drugiego dna.

Anna Lewandowska: Dobre miejsce, odpowiedni czas >>

Kiedy Kamil zakończy karierę skoczka, odda się pani fotografii? Menagementowi?

We wszystkim, co robię i wbrew temu, co czasem wydaje się innym, ja cały czas stawiam na siebie. A jeśli tak, nie ma potrzeby zmieniać tej drogi. Nie zależy mi na wielkiej popularności, ale na robieniu tego, w czym ja sama czuję się fajnie. Artysta nie tworzy dla pieniędzy, tylko dla sztuki mogącej oddziaływać na wyobraźnię. Poza tym rośnie mi duże grono przyszłych zawodników, których będę mogła prowadzić. Do tego jest "Kamiland", dla którego projektuję czapki. To autorski projekt wspierany nazwiskiem męża. Robię tam prawie wszystko, łącznie z wysyłaniem paczek do klientów i prowadzeniem profili na mediach społecznościowych, fotografowaniem, planowaniem kolekcji. Uwielbiam tę pracę!

Czyli nic się nie zmieni. Pani sympatycy nie zobaczą pani na okładkach kolorowych gazet.

Nie, gdyby tak miało być, to już dawno by było. Najtrudniej odmawia się na początku drogi. Ja na szczęście już wtedy zdawałam sobie sprawę z tego, jak wygląda ten świat. Dziękuję, nie wchodzę.

Źródło artykułu: