Justyna Kowalczyk: Duża sztuka samotności

Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Justyna Kowalczyk
Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Justyna Kowalczyk

- Po 20 latach w rozjazdach największą pokusą jest własny dom. Nie mam noża na gardle. Nie muszę gonić, by zarabiać. Kolejne medale też się już nie zdobędą. Może warto się zatrzymać i zobaczyć, jak wygląda normalne życie? - mówi Justyna Kowalczyk.

W tym artykule dowiesz się o:

[b][tag=61510]

[/tag]Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.
Paweł Kapusta: Spełnia się pani w tym, co teraz robi?[/b]

Justyna Kowalczyk: Za wcześnie, by o tym mówić. Najpierw trzeba do czegoś dojść, coś osiągnąć, bym mogła stwierdzić, że to moja droga. Dla mnie to przede wszystkim most. Przeprawa na drugą stronę rzeki. Ale przy tym - wciąż reżim. Wyjazdy, wyloty, pakowanie i rozpakowywanie walizek. Pytanie brzmi: czy praca dla kogoś będzie sprawiała mi tyle radości, ile sprawiała mi praca dla siebie? Nie znam jeszcze odpowiedzi. Nie powiem też teraz, że będę tak pracować do siedemdziesiątki. Świat ma tyle pokus, a ja tyle otwartych drzwi, że nie wiem, czy ta droga będzie ostateczna.

Nie mam poczucia straconego czasu. Zamknęłam jeden etap życia, rozpoczęłam kolejny. Nie mam teraz wielkiej pokusy, by nagle mieć piątkę dzieci, męża, chodzić na ósmą do kościoła, stać w pierwszym rzędzie i pokazywać, jaką jestem szczęśliwą rodzicielką. Gdybym miała taką pokusę, zrobiłabym to już kilka lat temu.

Jakie pokusy ma pani na myśli?

Gdy przez dwadzieścia lat jest się w rozjazdach, ponad trzysta dni w roku spędza nie tyle poza własnym łóżkiem, co poza swoim krajem, to największą pokusą jest dom. Po prostu. Twój własny dom. Bliscy, rodzina, przyjaciele. Nawet twój pies. Kilka razy złapałam się już na myśli: kurczę, oni mogą być dla mnie codziennie! Nie muszę pędzić! Mogę zwolnić!

Nie mam noża na gardle. Nie muszę gonić, by zarabiać. Kolejne medale też się już nie zdobędą. Może warto się zatrzymać i zobaczyć, jak wygląda normalne życie? Gdy nie działasz pod przymusem oczekiwań, super jest zwolnić i zobaczyć, jak wygląda świat bez gonitwy.
 
Sport wiele pani zabrał?

Nie byłam na pogrzebie mojego dziadka. Nie byłam na weselu najbliższej przyjaciółki. Chrzcinach, komuniach, urodzinach, rocznicach…

ZOBACZ WIDEO "Druga połowa" odc. 10: Legia i Lechia nie chcą mistrzostwa? [cały odcinek]

 Za każdym razem bolało?

Gdy wyjeżdżałam do internatu - miałam wtedy 15 lat - bardzo bolało. Były łzy, smutek, ciężar rozstania. Może to dlatego, że byłam najmłodszym, wychuchanym dzieckiem? Później schowałam się za skorupą. Mama często mówiła, że się zmieniłam. Zrobiłam się twardsza. Gdy jednak wciąż zostawiasz najbliższych, wyjeżdżasz, zamiast rodziny wybierasz sport, to nawet jeśli nie widać tego na zewnątrz, w środku każda taka sytuacja łamie serce. Człowiek to nie maszyna, wszystko nie spływa po tobie jak po ceracie.

To zresztą odwieczny dylemat sportowca. Sam wiesz najlepiej, ile już poświęciłeś. Nie chcesz odpuścić, by wszystko nie poszło na marne. Taka świadomość sprawia, że się nie zatrzymujesz, idziesz obraną ścieżką. Przez takie nieobecności miałam jednak wielkie wyrzuty sumienia. Problemy, które później nadeszły, były kumulacją takich małych rzeczy. Wszystkich stresów.
 
Gdy zdobywała pani medale, koleżanki wychodziły za mąż, rodziły dzieci, rozwodziły się. Ma pani poczucie straconego czasu?
 
Bardzo szybko minęły mi te wszystkie lata. Czasem się zastanawiam: gdzie to wszystko uciekło? W świadomości wciąż mam 20 lat, ale to uleciało i nie ma. Mignęło, bo żyłam zadaniowo, od celu do celu. O tym, o czym pan teraz mówi, do pewnego momentu w ogóle nie myślałam, ale to przyszło z czasem. Dziś zdarza mi się nad tym zatrzymać. Nie jest to sytuacja zero-jedynkowa. Moi znajomi też mają swoje kłopoty. Są momenty, że chcieliby żyć inaczej. Rozmawiam z kimś i mówię: - Ale masz super dzieci! Świetnie! I dostaję odpowiedź: - A ja bym czasem chciała mieć odrobinę wolności. Tak jak ty!

Nie mam poczucia straconego czasu. Zamknęłam jeden etap życia, rozpoczęłam kolejny. Nie mam teraz wielkiej pokusy, by nagle mieć piątkę dzieci, męża, chodzić na ósmą do kościoła, stać w pierwszym rzędzie i pokazywać, jaką jestem szczęśliwą rodzicielką. Gdybym miała taką pokusę, zrobiłabym to już kilka lat temu. Ten moment musi nadejść sam, naturalnie. Muszę trafić na człowieka, z którym chcę żyć. Ale nic na siłę. Życie nauczyło mnie nie sięgać daleko w przyszłość. Za każdym razem, gdy za daleko wystawiałam głowę, przejeżdżałam się na tym. Już tego nie robię.

Może przeszkadza mur, który wokół siebie pani postawiła?
 
Jestem samotnikiem. Nigdy nie byłam królową dyskotek, imprez. Nie chcę chodzić po eventach, ściankować, występować w Tańcu z Gwiazdami. Zaproszenia do tego programu odrzucam notorycznie od 15 lat. To nie jest mój świat. Do wszystkiego musisz mieć odpowiednie predyspozycje psychiczne. Moje są inne. Stoję z boku.

Marek Wawrzynowski: Ajax przegrał, bo wyrzekł się swojego stylu (felieton)

Ponoć bardzo się pani zmieniła w ostatnich latach. Kiedyś dziennikarze bali się do pani podchodzić, bo nigdy nie byli pewni reakcji. A dziś są uśmiechy, żarty.


Gdyby kilka lat temu wywiad odbywał się w takich okolicznościach, atmosfera byłaby podobna. W strefie mediów, zaraz po biegu, zdarzało się różnie. Dziennikarze wymagają komentarza - i ja to rozumiem! - ale nasza dyscyplina jest specyficzna. Na metę wbiegasz półprzytomny, totalnie zajechany. Maksymalne zniszczenie. Nie myślisz, działasz instynktownie. Czasem po prostu nie wiedziałam, co odpowiadać na pytania. Szybko zauważyłam, że jeśli zbuduję mur i ten mur będzie nie do przeskoczenia, będzie mi łatwiej. Jeśli będę harda i jako harda będę odbierana, nikt mi nie wejdzie na głowę. Bo sport zawsze był dla mnie najważniejszy - z zyskiem dla sportu. Dziś publicznie stałam się taka, jaka zawsze byłam prywatnie.

W wywiadzie, w którym powiedziałam o swojej chorobie, nie było wszystkiego. I wszystkiego nigdy nie powiem.

Tuż przed pani głośną rozmową z Pawłem Wilkowiczem, po której świat dowiedział się o pani problemach, udzieliła pani wywiadu Twojemu Stylowi. Było tam o marzeniach, mężu, dzieciach.

Czasem tak się życie układa, że musisz się trzymać konwencji. Lawirować. Prawda była taka, że wtedy absolutnie nie myślałam o żadnej rodzinie. Ja wtedy myślałam, jak dotrwać do jutra. Wymalowali cię, zrobili supersesję zdjęciową, dziennikarka pyta o rodzinę i dzieci, to co masz powiedzieć w takiej sytuacji? Że jedziesz na lekach? Że ledwo żyjesz? Że nie wiesz, czy za tydzień będziesz chodzić po tym świecie? Wkładasz maskę i robisz swoje.
 
Dziś jest pani szczęśliwa?

Mam lepsze i gorsze momenty. Myśląc o mojej chorobie, jedyne, co przychodzi mi teraz do głowy, to to, że to było głupie. Głupie było myślenie, że nie chcę żyć. Głupie były myśli, że wszystkim przeszkadzam. Że jestem niepotrzebna. Oczywiście, to była bardzo poważna sprawa, ale dziś wiem, że wtedy najlepiej zadziałałyby na mnie mocne słowa: "Jesteś głupia! Tylu osobom na tobie zależy!". Na przykład mój brat, choć nie należy do ckliwych osób, codziennie rano przez pół roku wysyłał mi MMS-a z osiołkiem. Troszczył się. Był. Obecność, to coś najcenniejszego, co możesz dać drugiej osobie.
 
Nigdy nie żałowała pani, że tak mocno się otworzyła i na głos powiedziała o depresji?

To uratowało mi życie. Ludzie zaczęli mnie pilnować. Wszędzie, gdzie się pojawiłam, ktoś miał na mnie oko. To pilnowanie było mi potrzebne.

Co to znaczy?

W wywiadzie, w którym powiedziałam o swojej chorobie, nie było wszystkiego. I wszystkiego nigdy nie powiem. Jeśli już się na to zdecyduję, to może za 30 lat, w książce. Słowa wtedy wypowiedziane były tylko unoszącą się nad problemami pianką.

Po tym wywiadzie spotkało mnie wiele różnych sytuacji. W Finlandii podszedł do mnie Rosjanin i powiedział, że moje wyznanie uratowało mu życie. Jeśli ja - taka silna, posąg wręcz, niezniszczalna - też borykam się z takimi problemami, to on też może walczyć i wyjść na prostą. Doskonale znam te mechanizmy. Gdy byłam chora, starałam się patrzeć na bardzo mocne osobowości. Szukałam wzorów. Poza tym, publiczne wyznanie mnie uczłowieczyło. Ludzie dostrzegli we mnie człowieka, a nie maszynę do zdobywania medali.

Na Facebooku dostałam tak wiele wiadomości, że zostałam nimi po prostu zasypana. 98 procent z nich to były listy piękne, z wyrazami wsparcia. Reszta była jednak tak wstrętna, tak odrażająca, że przez stan, w którym wtedy byłam, zdecydowałam się zablokować możliwość wysyłania mi wiadomości. Tych pozytywnych niestety też.
 
Co człowiek jest w stanie napisać chorej, walczącej z depresją kobiecie?

Nie będę tego cytować. Gdy jesteś niestabilny emocjonalnie, a ja wtedy byłam bardzo niestabilna, najbardziej zwracasz uwagę na te negatywne wpisy. Nawet mimo zdecydowanej większości listów ze słowami otuchy. Hejt i tak siada wtedy na głowie.

A z pięknych gestów? Zdarzało się, że ludzie na ulicy - szczególnie starsi - podchodzili do mnie i mnie przytulali. Stoję w sklepie, robię zakupy, a tu nagle podchodzi starsza pani, którą widzę pierwszy raz na oczy, i po prostu mnie przytula. Sympatyczne.

Sympatyczne czy irytujące?

Bardzo sympatyczne. Irytujący są ludzie z podejściem: wszystko mi się należy, którzy gdy siedzę ze znajomymi, rozmawiam, nagle podchodzą, nie pytają o pozwolenie, przerywają nam, koniecznie chcą zdjęcie, robią rozróbę. Cała restauracja wbija w ciebie wzrok. To irytujące. Starsi ludzie mają z kolei w sobie zbyt dużo kultury osobistej, by pozwolić sobie na takie zachowanie. Wiem, ile barier taka osoba musiała złamać w głowie, by zdecydować się do mnie podejść, by mnie przytulić. Da się w takich momentach wyczuć, że ten gest wsparcia płynie z serca, że jest ważny dla tej osoby, więc jest ważny również dla mnie.

Poza depresją - sport zabrał pani zdrowie?

W jakimś zakresie na pewno.

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi o bólu, jaki towarzyszy przez całe życie profesjonalnemu sportowcowi, popsutym przez sport zdrowiu czy zarobionych pieniądzach.
[nextpage]
Basaksehir zainteresowany Kamilem Grosickim. Polak woli zostać w Anglii
 
Opowie pani o bólu?

Do bólu trzeba się przyzwyczaić. Ból jest ciągły, nieprzerwany. Teraz siedzę, więc czuję go mało, ale gdybym wstała i kucnęła, usłyszałby pan głośne chrupnięcie. To byłoby moje kolano. Chrząstki już tam nie ma, zaczęła się erozja kości udowej. W kręgosłupie mam osiem przepuklin, one też dają mi popalić. Zwykłego człowieka czasem coś boli, gdy się na przykład przewróci. Ból czuje dzień albo dwa. Ja miałam takie momenty, że taki ból towarzyszył mi bez przerwy. Obojętnie - rano, w południe czy wieczorem. Czy się budziłam, czy zasypiałam. Zawsze.

Gdy trening trwał cztery godziny, po godzinie bolało najmniej, bo wtedy jest najlepsze ukrwienie, dochodzi do tego adrenalina. Ale po skończonym wysiłku, gdy mięśnie ostygną, wraca ze zdwojoną siłą. Walczysz z naderwaniami, naciągnięciami. O zakwasach nawet nie wspominam. Nie jest tak, że sportowiec wyczynowy nie ma zakwasów. Ma. Wczoraj byłam w siłowni i jeśli w najbliższym czasie znów nie pójdę, za moment będę miała takie zakwasy, że nie będę w stanie się ruszyć.

Ból to też przekraczanie granic, przełamywanie samego siebie. Trening trwa cztery godziny. Ma być wystarczająco szybki, czyli po 30 minutach zaczyna ci brakować oddechu, zaczynają boleć mięśnie. A masz świadomość, że przed tobą jeszcze 3,5 godziny na takim obciążeniu. Nie możesz go zmniejszyć, nie możesz wrócić do strefy komfortu. A najlepiej, jakbyś w ostatniej godzinie dołożył. Zawsze dzieliłam więc ból na dwa: ten, który pokazuje, że krzywda jest blisko, i ten, który po prostu jest i musisz się nauczyć z nim żyć.

Gdzie przebiega granica?

Musisz znać własne ciało. Jeśli boli achilles, to oznacza, że za chwilę może się zerwać i będą to poważne kłopoty. Jeśli boli kolano, idziesz do lekarza, robisz rezonans i słuchasz wyroku. W moim przypadku: - Jest coraz gorzej, będzie bolało. Jak chcesz, przyjdź po sezonie, zrobimy operację. Na chwilę pomoże, ale później znów będzie bolało.

No i tak szło to do przodu. Jak cię łupie kręgosłup - ale nie dlatego, że wyskoczył ci dysk, tylko po prostu obciążenia treningowe są ogromne - nic nie poradzisz, zaciskasz zęby i jedziesz dalej.

Dziś może pani powiedzieć, że sukcesy przyszły kosztem zdewastowanego zdrowia?

Zdewastowane to chyba zbyt mocne słowo, choć rzeczywiście niektóre części ciała są w bardzo złym stanie. Z drugiej strony inne są w znakomitym, właśnie dzięki sportowi. Gdyby na etapie, na którym teraz jestem, zapytać największych mistrzów, każdy powiedziałby to samo. Każdy z nich ma popsute niektóre części ciała. Przyczyna jest oczywista. Sport wyczynowy polega na tym, że strefę komfortu pamięta się tylko z rozgrzewek i rozbiegań. Jeśli chcesz się dostać na szczyt, musisz poświęcić więcej, niż 99 procent ludzi biegnących z tobą w tym samym kierunku. Organizm ludzki jest tylko ludzkim organizmem. To nie maszyna. Tu zaczyna się pokonywanie barier, własnych ograniczeń, słabości. I bólu.

Kiedyś było takie znakomite zdjęcie...

Wiem, mówi pan o zdjęciu, na którym jadę na rolkach, ciągnę za sobą oponę na sznurku, a z boku patrzy na to drużyna piłkarska, za co chłopakom się zresztą strasznie oberwało. Robienie mi zdjęć podczas ciężkich treningów to była moja zmora. Nienawidziłam tego. To wysiłek niebywały - przecież tę oponę ciągnie się nie przez pięć minut, tylko bez przerwy godzinę i 20 minut. Na maksa, na najwyższych obrotach. Pojawia się pot, ślina. To nie jest obrazek, który kobieta za moment będzie chciała widzieć w internecie. Podczas letniej przerwy często zdarzało mi się tak trenować w Zakopanem.

Turyści nie dawali mi wtedy spokoju z tymi zdjęciami. Pewnego dnia podczas biegu zauważyłam, że stoją i fotografują. Ale miałam swoją robotę - czas, trenera, zakwaszenie, więc cisnęłam dalej i starałam się tym nie przejmować. Skończyłam, kibice poszli za mną do góry. Poprosiłam, żeby pani nie publikowała tych zdjęć, ale ostatecznie trafiły do sieci. Niesłusznie obróciły się przeciwko piłkarzom. Na zdjęciu widać ich przypatrujących się mojemu biegowi, a przecież oni szli wtedy na trening. Musieli przeciąć tę drogę, żeby dojść na boisko. Trzeba też pamiętać o okolicznościach. To był moment, w którym byłam uważana za najlepszego sportowca w kraju. Kto mnie widział, to się zatrzymywał. Oni też się zatrzymali, żeby zerknąć, ale także by mnie przepuścić. Ułamek sekundy, a zdjęcie cyknięto i zostało do dzisiaj.

Sport wiele zabrał. A co dał?

3/4 mojego życia. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez niego. Poszerzył moje horyzonty. Nie jestem typem wycieczkowiczki, ale poznałam dzięki sportowi wielu ludzi, wywodzących się z tak wielu kultur, że na pewno jestem o to bogatsza. To chyba największy dar od sportu, dzięki niemu poszerzył się mój światopogląd. Stałam się bardziej tolerancyjna.

Wyrwała się pani z wioski?

Mocno uogólniając. Moi rodzice nie znają pięciu języków, ale są bardzo otwartymi ludźmi. Czytali dużo książek, więc nie żyłam zahukana zabobonami. Z drugiej strony - oni też się zmienili dzięki mojemu sportowi. Pewnego dnia wsiedli w samochód i pojechali za mną na północ Finlandii. 60-letni ludzie, którzy nie znają języka obcego. Nawet żyjąc w centrum Warszawy, tuż obok Pałacu Kultury i Nauki, możesz mieć ograniczony umysł, a ludzie z malutkiej miejscowości mogą być otwarci i tolerancyjni.

Jestem totalną antymaterialistką. Wiem, że mnie stać. Wiem, że mogłabym sobie kupić, co zechcę, ale robię to bardzo rzadko. Bo jeśli twój tata ma malutką emeryturę, siostra jest polonistką i zarabia grosze, to nie pójdziesz do sklepu i nie kupisz butów za cztery pensje siostry, które założysz później cztery razy.

Pani jednak nie raz powtarzała, że zawsze jej brakowało pewności siebie.

Jak wielu jest mistrzów, tak wiele kompleksów. Każdy wielki czempion nosił w sobie kompleks. Niedoskonałości napędzają. Oczywiście trzeba mieć pasję, talent, predyspozycje, ale wady często stają się mocną stroną. Byłam najmłodszym dzieciakiem wychowującym się wśród megamózgów. Każdy na moim miejscu szukałby swojej życiowej drogi, niszy. Padło na sport. Odnajdowałam się w nim świetnie. To była duża sztuka samotności, bo nasza dyscyplina właśnie taka jest. Ciągła praca nad sobą. Miałam realny wpływ na to, czy będę stawała się lepsza. Trzymanie diety, dawanie z siebie maksa w treningu, wiele innych spraw. Wszystko zależało ode mnie.

Czyli to prawda, że jest taki mechanizm: im mniej pewny siebie jesteś na co dzień, tym bardziej starasz się szukać akceptacji w otoczeniu poprzez sukcesy zawodowe.

Im bardziej w siebie nie wierzyłam, w tym głębszą wodę wpadałam, by udowodnić, że dam radę. Tak to działa. Z brakiem wiary we własne umiejętności borykałam się od zawsze. Zawsze chciałam udowodnić, że potrafię. I to się stało moją siłą.

Co to znaczy, że wychowywała się pani z megamózgami?

Mam na myśli moje rodzeństwo. Dwójka została lekarzami, kolejna siostra jest polonistką. I nie ukrywam, zrobiłam doktorat, bo miałam kompleks bycia siostrą - sportsmenką. Chciałam być tak mądra jak oni.

Miała pani trochę łatwiej ze zrobieniem doktoratu przez to, że jest pani Justyną Kowalczyk?

Każdy kij ma dwa końce. Towarzystwo naukowe jest bardzo hermetyczne. Część osób była dla mnie bardzo otwarta, ale ogólnie zostałam poszatkowana na wszystkie możliwe sposoby. Podczas obrony - pełna aula, dziesiątki pytań. Zjechali z całej Polski, żeby spróbować mnie zagiąć. Nikomu się nie udało. Z jednej strony masz więc otwarte drzwi, ale z drugiej - pod górkę, zdecydowanie trudniej.

Chodzi o większe oczekiwania wobec takiej osoby czy o zwykłą zawiść?

Gdy ludzie widzą cię w telewizji, myślą: celebrytka, kaprys ma, zachciało jej się doktoratu. A tu przecież poważne środowisko, naukowcy! I pewnie jest w takim myśleniu sporo racji, bo przede mną wielu było takich i po mnie także wielu będzie. A ja się naprawdę całe życie uczyłam! A że miałam taką specyficzną motywację, poza tym oprócz medali chciałam mieć swój malutki dorobek naukowy, to po prostu to zrobiłam.

Rozmawiamy o tym, co dał pani sport. Dał też pieniądze. Musi pani dziś pracować?

Nie muszę. Ale chcę. Gdy zaczynałam biegać, nawet nie myślałam, że będę mogła na tym zarabiać. Bo kto by powiedział, że w Polsce można zarabiać na biegach narciarskich? Do szkoły sportowej poszłam, bo mi się to po prostu podobało. Poza tym szkoła pokrywała wszystkie koszty. Pomyślałam, odciążę tak rodziców. Zaczęłam się utrzymywać sama w wieku 17 lat. Z roku na rok prezentowałam się coraz lepiej, szły za tym coraz większe pieniądze. Ale jeśli ktoś dzisiaj zapytałby mnie, ile mam kasy na koncie, nawet nie umiałabym odpowiedzieć.

Aż tyle?!

Nie o to chodzi. Gdy miałam mniej, też nie wiedziałam, ile dokładnie. Jestem totalną antymaterialistką. Wiem, że mnie stać. Wiem, że mogłabym sobie kupić, co zechcę, ale robię to bardzo rzadko. Bo jeśli twój tata ma malutką emeryturę, siostra jest polonistką i zarabia grosze, to nie pójdziesz do sklepu i nie kupisz butów za cztery pensje siostry, które założysz później cztery razy. To byłoby po prostu słabe. A już na pewno ja tak uważam.

To było, gdy na AWF w Krakowie była akcja Tymbarka, zachęcająca do jedzenia warzyw i owoców. Byłam wtedy sportowcem na dole drabinki, z raptem juniorskim medalem. Ktoś do mnie zadzwonił, chciał zaprosić do tej akcji za 10 tysięcy złotych.
- Jezu, jak to 10 tysięcy?! Ja to mogę za darmo zrobić! - odpowiedziałam.

Będąc w wielkim świecie, nigdy nie weszła pani do sklepu i nie kupiła czegoś, co się pani po prostu spodobało? Torebki w Nowym Jorku? Butów w Oslo?

To nie mój świat. Ja albo biegam w lesie, albo jestem u rodziców. Albo jestem u rodziców, albo biegam w lesie. To oczywiste, że lubię ładne ubrania i czasem sobie coś kupię. Przyjemne jest też to, że jadąc na święta, mogę wejść do sklepu i nakupić pół dostawczego auta. To jednak nie dla mnie.

Pamięta pani swoją pierwszą wypłatę?

To było, gdy na AWF w Krakowie była akcja Tymbarka, zachęcająca do jedzenia warzyw i owoców. Byłam wtedy sportowcem na dole drabinki, z raptem juniorskim medalem. Ktoś do mnie zadzwonił, chciał zaprosić do tej akcji za 10 tysięcy złotych.
- Jezu, jak to 10 tysięcy?! Ja to mogę za darmo zrobić! - odpowiedziałam. - Nie ma mowy. Musimy wykorzystać pani wizerunek. I później, jak stałam, tak zrobili mi zdjęcie. W lokalnych broszurkach to było. Co zrobiłam z pieniędzmi? Nie pamiętam. Wiem, że za pierwsze medale na Uniwersjadzie kupiłam rodzicom samochód. Używany, ale jednak.

Nie otworzyła pani własnego biznesu? Nie gra na giełdzie?

Ależ skąd! W jednym z banków jest pan, który robi coś takiego jak portfel. Doradza. Wypełniasz ankietę i wychodzi, czy jesteś agresywny czy spokojny. Mi wyszło, że jestem spokojna! No i pan inwestuje moje pieniądze. Prowadzi w taki sposób siedem osób i jestem przekonana, że mnie widzi ze wszystkich najmniej. W ogóle mu się nie narzucam, mógłby zrobić z tymi pieniędzmi wszystko.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi o relacjach Justyny Kowalczyk z Marit Bjoergen i Adamem Małyszem, rachunku sumienia, jakiego dokonała polska czempionka oraz jej aktualnych zajęciach.

[nextpage]
A domy, mieszkania? Gdzie pani teraz żyje?

Zawsze odpowiadałam, że żyję w busie. I niewiele się na razie zmieniło. Bardzo dużo czasu spędzam w hotelach, jeździmy na zawody, zgrupowania. W Warszawie pojawiam się tylko po to, by załatwiać sprawy służbowe. Zawsze staram się je tak poukładać, by wszystko domknąć w trzy dni i jechać w swoje strony. Najbardziej jestem związana z górami. Wolny czas spędzam więc albo u rodziców, albo blisko Zakopanego. Tam mi dobrze.

Jeśli miałaby pani dziś wszystko rzucić i osiąść gdzieś na stałe, to jednak w Zakopanem?

Niekoniecznie. Podobają mi się moje stacje, bazy. Nie mam jednego punktu na mapie. Wciąż go nie wybrałam. Zerkam na wszystko, co dzieje się wokół, zastanawiam się, gdzie byłoby najlepiej osiąść na dobre. Nie podjęłam jeszcze decyzji.

W sensie mistrzowskim Kowalczyk się skończyła. Miałam kilka dobrych lat, żeby przyzwyczaić się do reakcji publiczności. Zwykły człowiek absolutnie nie ma pojęcia, z czym to wszystko się je.

Już po zakończeniu kariery zdarzyło się pani usiąść z lampką wina przed kominkiem i zrobić rachunek sumienia?

Wyrachowałam swoje życie już kilka lat temu i postanowiłam zacząć od zera. Z białą kartką. Oczywiście, nie jest to takie proste, bo przecież wcześniej już zapisałam i dobre, i złe karty. Postanowiłam jednak być lepszym człowiekiem. Staram się to robić każdego dnia.

Zajrzałem na pani stronę w Wikipedii. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej trafiłem na dłuższy profil. Sportowo osiągnęła pani maksa?

Ideałem nie byłam, ale osiągnęłam bardzo dużo. Doszłam do tego bardzo ciężką pracą, lojalnością. Można było wycisnąć z kariery jeszcze więcej. Wiem, że w niektórych momentach zawiodłam, bo jeszcze bardziej mogłam się skupić na sporcie. Z drugiej strony, znając ten świat, wiem że moja głowa ogarnęła temat bardzo dobrze. Lepiej niż ogarnęłoby to 98 procent osób, które znalazłyby się na moim miejscu. Jeśli jestem drugą zawodniczą w historii tej dyscypliny sportu - bo tak wychodzi ze statystyk, a na niektórych frontach nawet pierwszą zawodniczką w historii tego sportu - trudno mi teraz narzekać.

Może ambicja sportowca jest nieposkromiona.

Gdy przestawałam być tak mocna jak wcześniej, miałam czas na przetłumaczenie sobie, że pewne rzeczy się skończyły. Trzy lata podporządkowałam próbie powrotu na najwyższy poziom - nie udało się. Przede wszystkim sama sobie udowodniłam, że to już koniec. Pokazałam sobie i trenerowi, że zrobiłam wszystko, a nawet więcej, żeby wrócić. Niestety kibice nie widzieli tej katorżniczej pracy i nie zawsze wszystko rozumieli. Odeszłam z pełną świadomością. Wiem, jak się wspina do celu. Wiem, jak się w tym celu funkcjonuje i wiem, jak się od tego celu oddala. Dziś mogę powiedzieć, że zrobiłam, ile mogłam.

Nie denerwował pani ten brak zrozumienia ze strony kibiców? Pani zarzynała się na treningach, a kibic z łatwością oceniał: - E tam, Kowalczyk to się już skończyła.

W pewnym sensie mieli rację. W sensie mistrzowskim Kowalczyk się skończyła. Miałam kilka dobrych lat, żeby przyzwyczaić się do reakcji publiczności. Zwykły człowiek absolutnie nie ma pojęcia, z czym to wszystko się je. To poza granicami pojęcia. Ja nie wiem, jak wyglądają problemy przeciętnego człowieka pracującego w korporacji, mającego trójkę dzieci, ludzie nie mają pojęcia, jak wyglądało moje życie. Jaką pracę wykonywałam i ile mnie to kosztowało. Nigdy jednak nie robiłam tego dla kogoś. Zawsze robiłam to dla siebie. Jasne, pracowałam z całą ekipą, trenerem i czułam się bardzo odpowiedzialna. Ode mnie zależało, jakie będą mieli wypłaty, jak się im będzie żyło, ale robiłam wszystko dla siebie.

Mówi pani, że zawsze robiła wszystko dla siebie, a w najcięższym momencie, gdy myślała pani o wcześniejszym zakończeniu kariery, powstrzymywał panią przed tym fakt, że wokół są zależni od pani ludzie - trener, serwismeni.

To się nazywa odpowiedzialność. Przecież każdy zdawał sobie sprawę, że dzięki sportowemu projektowi o nazwie Justyna Kowalczyk utrzymywałam się nie tylko ja. Na sukces, czyli na to, że Kowalczyk stawała na podium igrzysk, pracowali świetni serwismeni, trener, fizjoterapeuta. I nagle Justynka ma kaprys i wszystko rzuca?

Depresja to nie kaprys.

W takich barwach postrzegam świat. Nie wolno tak po prostu uciąć. Tak zachowałoby się może dziecko, ale nie dorosły człowiek. To były nasze wspólne sukcesy. Zresztą, na to wszystko trzeba było patrzeć o wiele szerzej. Przecież dzięki sukcesom lepiej nie mieliśmy tylko my, ale ogólnie, cała moja dyscyplina sportu. Byli sponsorzy, zainteresowanie, więc były pieniądze dla wszystkich zawodniczek. Mogłabym wszystko pieprznąć i lecieć na Seszele. Ale to nie moja droga. Nie chciałam zaprzepaścić wszystkiego, o co razem walczyliśmy przez wiele lat.

Gdy rachowała pani swoje życie, zestawiała się pani z najlepszymi polskimi sportowcami? Małyszem, Lewandowskim? Myślała pani, jak wiele zrobiła dla kraju?

Nigdy takich porównań nie czyniłam. A co do działania dla kraju: w trakcie kariery sportowiec nie zwraca na to wielkiej uwagi. Żyje od startu do startu, podporządkowuje temu życie. Faktem jest jednak, że coś w tej materii udało się dokonać. W Estonii zostałam kiedyś wybrana najbardziej lubianą kobietą spoza kraju. W Szwecji też po tylu latach występów otworzyłam okno na Polskę. Szwedzi przez bardzo długi czas nazywali mnie polskim Ibrahimoviciem. Co jednak ważne, jestem tylko człowiekiem. Mam swoje dobre i złe strony. I tak byłam też przedstawiana, szczególnie że miałam przecież swoją małą wojnę. Wtedy nie wszyscy mnie dobrze postrzegali.

Po zakończeniu prywatnej wojny zdarzyło się pani chwycić za telefon, zadzwonić i spytać: - Marit, co u ciebie słychać?

Bez przesady. Przecież nie mamy swoich numerów. Gdy się jednak widzimy, spokojnie ze sobą rozmawiamy. Powiedzieć, że jesteśmy koleżankami, to jednak zbyt wiele. Życiowo jesteśmy sobie obojętne. Zawsze tak było.

Ale topór wojenny został zakopany?

Już wtedy był zakopany! Trzeba zrozumieć, że Norwegowie mają taki system działania. Zawodnicy, którzy w tym systemie są, po prostu w nim funkcjonują i nie mają nic do gadania. Obrażać się na zawodników? To bez sensu. Wszystko tkwi głębiej niż w wojence Kowalczyk - Bjoergen. Chodzi o to, że u nich lekarze i uniwersytety medyczne są ważnymi członkami sztabu trenerskiego. Chyba nie tak powinno to działać.

Jeśli już przy konfliktach jesteśmy - to prawda, że nie zawsze dobrze dogadywała się pani z Adamem Małyszem? Bo dwóch czempionów, dwie zimowe dyscypliny...

Nie, skąd takie pomysły? Raz wyszło publiczne nieporozumienie o kurtki. Rozumiałam wtedy postawę Adama, bo producentem był jego sponsor prywatny, jednak musiałam bronić swoich racji. Te kurtki były po prostu za zimne. Marzł i chorował trener, ja używałam prywatnej, ale dostawałam za to reprymendy. Kiedy spędzasz siedem godzin dziennie na mrozie sięgającym -25 st., takie rzeczy są najważniejsze.

Z lat startów zostały jakieś przyjaźnie?

Nie nadużywam słowa przyjaźń. Mam świetne koleżanki rozsiane po całym świecie. Ale to nie jest tak, że między stratami chodziliśmy ze sobą na kawę. Nie, większość jest bardzo skupiona na pracy. Ja też tak mam.

Kim jest teraz Justyna Kowalczyk?

Tą samą osobą, którą była wcześniej. Tylko obowiązków ma więcej.

Myślałem, że po zakończeniu kariery ma się czas dla siebie. Że łapie się luz.

Nie chcę rezygnować z aktywnego, sportowego trybu życia. Przeraża mnie myśl, że mogłabym się stać mniej aktywna. Do trenowania doszły zajęcia w ramach pracy trenerskiej. Spotkania z tym związane. Wcześniej miałam na głowie tylko dziennikarzy i sponsorów. Teraz są jeszcze działacze, pracownicy ministerstwa. Załatwiam sprzęt, zajmuję się logistyką. W przeszłości też to robiłam, ale wtedy zespół obejmował tylko jednego zawodnika - mnie. Trzeba było ogarnąć mnie, trenera i serwismenów. To było łatwe, tym bardziej, że w ręku miałam mocne karty. Dziś karty są słabsze, ekipa większa, więc trzeba włożyć dużo więcej wysiłku w poukładanie wszystkiego na najwyższym poziomie.

Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić Justyny Kowalczyk w papierach.

Proszę pana, przecież ja skończyłam studia, doktorat zrobiłam. Papiery nie są mi tak odległe, jak mogłoby się wydawać. Choć prawdą jest, że rozliczeniami zajmuje się Aleksander Wierietielny. Robi to od 50 lat i nie mam ambicji mu w tym przeszkadzać. W roli trenera i organizatora czuję się świetnie, ale gdy wchodzimy w cyferki i tabelki, tu z pomocą przychodzi bardziej analityczny umysł trenera.

Kontakt do autora: pkapusta-magazyn@wp.pl

Źródło artykułu: