W maju Mateja został asystentem głównego trenera kombinatorów norweskich w Czechach. Jego zadaniem jest przeniesienie perspektywy i doświadczenia z polskiego systemu szkolenia. Sąsiedzi z południa mają ambicję dogonić światową czołówkę. Są pewni, że z Mateją to może się udać.
Dawid Góra, WP SportoweFakty: Niełatwo być gwiazdą?
Robert Mateja: Ja nigdy nie czułem się gwiazdą, więc nie mam z tym problemów.
Jak to? Kiedy zaczynał pan pracę w Czechach, w mediach przedstawiano pana, jako sportowca wielkich sukcesów. Pisano, że jest pan człowiekiem, który pokonał Adama Małysza.
Zdarzyło się parę razy wygrać z Adamem, ale to było w czasach, kiedy on nie prezentował topowej formy. Choć takie artykuły są oczywiście miłe.
ZOBACZ WIDEO: Rafał Kot analizuje formę syna. "Jestem w kropce"
W Polsce przez jednych jest pan kojarzony jako były skoczek o olbrzymim potencjale. Inni żartują z krótkich skoków. Czechy to dla pana nowe otwarcie?
Trochę tak. Na pewno jest tam mniejsze zainteresowanie mną niż w Polsce przez te wszystkie lata. Natomiast błędy zdarzały się każdemu. Gdyby w Czechach znali je tak dokładnie, jak Polacy, to też pojawiałyby się żarty.
Hejt chyba ustał od kiedy zajął się pan trenowaniem.
Nie do końca. Faktycznie wszystko trochę się wyciszyło, ale żarty nadal zdarza mi się usłyszeć.
Mieszka pan w Polsce?
Tak. Organizacja mojej pracy jest podobna, jak kiedyś u Stefana Horngachera z polską kadrą. Jestem przez tydzień na zgrupowaniu, a potem tydzień u siebie. Oczywiście w sezonie wszystko wygląda inaczej. Wtedy wracamy do domu po każdych zawodach, a w piątek ruszamy znowu. Ostatnio jednak, przez sytuację pandemiczną, sporo zawodów odwołano. Mogłem nacieszyć się domowym spokojem. Potem natomiast zaliczyłem najdłuższe zgrupowanie w moim życiu - przez miesiąc byliśmy w Finlandii.
Ale do fińskiego piwa zapewne nie przyzwyczaił się pan tak, jak do czeskiego.
Czeskie lubiłem jeszcze zanim zacząłem nową pracę! Jest bardzo dobre. Szkoda tylko, że brzuch od niego rośnie. Ale z drugiej strony teraz już nie muszę na to uważać.
Chłonie pan czeski styl bycia? Dobrze czuje się wśród Czechów?
Tak, bardzo utożsamiam się z moją nową grupą zawodników i współpracowników. Zostałem przez nich zresztą fajnie przyjęty.
To znaczy?
Nie wszyscy mnie znali, a moich rad bardzo uważnie słuchali nawet najlepsi zawodnicy. Szybko wprowadzali w życie nowe zasady. Znaliśmy się natomiast z trenerem głównym. To on zaproponował mi tę pracę. Cieszę się, bo mamy luźną, przyjazną atmosferę.
Czyli inną niż w Polsce?
Nie, w Polsce też było w porządku. Choć przyznam, że kiedy byłem trenerem w samych skokach narciarskich, zaczynałem odczuwać rywalizację między trenerami. Nie pomagały w tym media. Teraz na pewno mam więcej spokoju, odpocząłem. Oczywiście zobaczymy, czy po sezonie czeska federacja będzie zadowolona z mojej pracy.
Poziom w skokach jest znacznie niższy niż w Polsce?
Skoki w kombinacji różnią się od tych w samodzielnej dyscyplinie. Mamy tutaj dwa rodzaje zawodów, które niemal się wykluczają. W biegach potrzeba wytrzymałości, natomiast w skokach - szybkości. Trzeba tak pogodzić treningi, aby osiągać jak najlepsze wyniki. Nie zmienia się natomiast sama technika. Staramy się bazować na tej, którą prezentują najlepsi skoczkowie na świecie. Oczywiście nie jest to łatwe ze względu na zupełnie inną budowę ciała. Wszystko jednak idzie do przodu i nawet w kombinacji powoli zmierzamy w kierunku niższej masy ciała i mniejszego rozbudowania mięśni. Trzeba bardzo uważać, żeby nie przesadzić - mniej mięśni to mniej siły, a kombinatorzy muszą przecież w szybkim tempie przebiec na nartach 10 kilometrów.
Wracając do poziomu - różni się on w Czechach i Polsce?
Nie bardzo. Jak wiemy, Polacy korzystają z Czeskich trenerów, a Czesi znowuż ze mnie. Chodzi też o to, aby nie pracować zbyt długo z tymi samymi zawodnikami. Po pewnym czasie każdy kolejny rok jest trudniejszy, układ się wypala. Nowe twarze dla zawodników są pozytywnym bodźcem. Podobny cel przyświecał Czechom, kiedy zatrudniali mnie.
W Polsce jest lepiej tylko ze względu na przygotowanie motoryczne i siłowe. Polski Związek Narciarski korzysta z usług doktora Pernitscha, który służy fachową pomocą. Ale to bardzo drogie rozwiązanie. Za świetne przygotowanie zawodników trzeba po prostu słono zapłacić.
Jakie cele przed panem postawiono?
Nie ma żadnych celów wynikowych. Głównym etapem w naszej pracy będą mistrzostwa świata, a potem igrzyska olimpijskie. Chcemy dołączyć do czołówki. Różnica między najlepszymi i nami zmniejszyła się.
Czechy mają być dla pana trampoliną do dalszej kariery?
Nie zastanawiam się nad tym. Propozycja z Czech była dla mnie niespodzianką. Teraz wszystko jest uzależnione od wyników i zadowolenia związku z mojej pracy.
Chciałby pan jeszcze pracować z polską kadrą skoczków?
Tak, ale teraz to mało prawdopodobne. Nie dlatego, że nie chcę, a z powodu moich znajomości z chłopakami. Z wieloma z nich startowałem - to moi koledzy i przyjaciele. Trudno byłoby odnaleźć mi się w takiej sytuacji.
Nie byłby pan dla nich autorytetem.
Tak. Podobnie było z Adamem, kiedy trenował go Łukasz Kruczek. Trener jest świetnym fachowcem, ale widziałem, że ich współpraca nie wyglądała idealnie. Obaj skakali przecież w tym samym czasie.
W przyszłości interesowałaby pana posada głównego trenera polskiej kadry?
Musiałaby zostać złożona konkretna propozycja. Oczywiście musiałbym też inaczej się przygotować pod względem mentalnym. Obecnie jestem skupiony na pracy w Czechach. Po sezonie zawsze są jakieś roszady. W każdym kraju. Każdy trener po okresie zimowym siedzi na minie i nie wie, czy na wiosnę wybuchnie, czy nie. Taka praca.
Alkoholizm, depresja i rywalizacja. Zawiłe losy byłych mistrzów świata w lotach >>
Mount Everest ma nową wysokość! Jest oficjalny pomiar >>