Getty Images / Lars Baron / Na zdjęciu: Kamil Stoch

Znaleźć w sporcie zabawę

Getty Images / Lars Baron / Na zdjęciu: Kamil Stoch

Punkt zwrotny? Ślub! Nie każdy ma tyle szczęścia, aby spotkać na swojej drodze wyjątkową osobę. Ewa nie przepada, kiedy o niej mówię, czuje się trochę przytłoczona. Ale ja jestem świadomy, ile jej zawdzięczam. I niech dowie się o tym cały świat.

"Drużyna Mistrzów" to cykl artykułów najwybitniejszych polskich sportowców - o karierze, sławie, sukcesach i porażkach. Co tydzień będziemy publikować wyznania kolejnych Mistrzów. Dziś Kamil Stoch

Oto #HIT2021.  Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Małżeństwo z Ewą pozwoliło mi poczuć się bezpiecznym. Mam osobę, której mogę w pełni zaufać i do której mogę wracać po zawodach. Szczególnie tych nieudanych. Mam kogoś, kto daje mi siłę do dalszej walki z samym sobą. Kto buduje moje poczucie pewności jako mężczyzny.

Zresztą przez całe życie miałem szczęście do ludzi. Rodzice i cała rodzina, która zawsze mnie wspiera, Krzysztof Sobański, trener w zakopiańskiej szkole mistrzostwa sportowego, wykładowcy na studiach. Wszyscy byli gotowi mi pomóc. W każdej sytuacji. Do tego sztab szkoleniowy, przyjaciele. Czerpię od nich mnóstwo energii. Skłamałbym mówiąc, że wszystkiego dokonałem sam.

Ale, jak u prawie wszystkich sportowców, zaczęło się od wsparcia rodziców. Zawsze powtarzali, że to ja sam zdecyduję, co chcę robić w życiu.

Z mamą mieliśmy tylko umowę, że jeśli chcę zostać profesjonalnym sportowcem, to muszę zdać maturę. Niestety, nie zauważyłem tego, co było napisane małym druczkiem. A mianowicie studia. Musiałem je ukończyć.

Umówmy się, orłem w nauce nigdy nie byłem. Ale nie olewałem jej. I wreszcie się udało. A teraz jestem wdzięczny rodzicom za to, jakie zasady mi wpoili. No i za to, że nie przenosili swoich ambicji na mnie i siostry. W życiu dali mi wybór. A potem pozwolili samemu przekonać się co do jego słuszności.

Skoki na VHS

Kiedy byłem dzieckiem, w telewizji rzadko puszczano transmisje z konkursów. Ale na Podhalu i tak wszyscy pasjonowali się skokami. Większość ludzi z Zębu pieszo docierała do Zakopanego, żeby oglądać zawody na żywo. Pierwsze skoki w telewizji oglądałem mając chyba sześć lub siedem lat. To wystarczyło, aby potem co chwilę prosić tatę o nagrywanie zawodów na kasetę VHS. Po powrocie ze szkoły, skoki puszczałem na okrągło.

Ale żyłem nimi już wcześniej. Wystarczyło wyjść z domu, przejść się na górkę za ogródkiem i wybudować skocznię z kolegami. Wszyscy we wsi skakali. Dzięki temu poznawaliśmy sport w najlepszy możliwy sposób - bawiąc się nim. Wiadomo, skakaliśmy po dwa, może trzy metry, za to już pół metra dłuższy skok dawał olbrzymią satysfakcję.

Wszystko zmieniło się w drugiej klasie podstawówki. Wtedy do szkoły przyszedł Stanisław Bobak. Byłego skoczka i trenera do Zębu wysłał WKS Zakopane. Chcieli poszukać talentów wśród najmłodszych dzieciaków. Zdarzało mi się skakać na pobliskich górkach z synem trenera Andrzejem. Wiedział więc, że chcę to robić.

Podszedł do mnie na przerwie w szkole. W ręku trzymał deklarację przystąpienia do klubu. Zaniosłem ją rodzicom, a oni podpisali. Nawet nie brałem pod uwagę opcji, że mogliby się nie zgodzić.

Filia klubu w Zębie szybko się rozpadła, ale zaraz po tym WF-istka Jadwiga Staszel założyła u nas klub LKS. Rodzice dzieci z Zębu dołożyli się do jego powstania. Każdy dawał, co mógł. Dużą rolę odegrał też Zbigniew Klimowski, który właśnie zakończył karierę skoczka. On został naszym trenerem. Przyszedł z Nowego Targu. I można powiedzieć, że tak już zostało. Do niedawna był jeszcze asystentem Michala Doleżala w kadrze, pomagając mi w karierze.

Kamil Stoch na początku drogi do mistrzostwa / fot. archiwum prywatne
Kamil Stoch na początku drogi do mistrzostwa / fot. archiwum prywatne

Wybudujcie mi skocznię

Zawsze chciałem więcej. Nawet usypując sobie skocznię za domem, myślałem o tym, żeby była jak najwyższa i jak najdłuższa. Musiałem czuć, że dzieje się coś nowego, że coś zmieniam i robię postępy. To dlatego rozwijałem się w tak szybkim tempie.

Kiedy miałem 12 lat, powiedziałem przed kamerą TVP, że chcę zdobyć złoty medal olimpijski. Dziś to wideo jest słynne, ale nie przywiązuję do niego większej wagi. Nie mogłem być w pełni świadomy tego, czego chciałem. To były marzenia. Kiedy dziecko chce cukierka, myśli tylko o tym, co zrobić, aby go dostać, ale nie rozbija sprawy na czynniki pierwsze.

Choć zapewne jakiś zalążek planu we mnie był. Tyle że nie byłem tego świadom.

Jednak miałem w sobie coś, co odróżniało mnie od innych dzieciaków. Mianowicie, od samego początku chciałem wyłącznie skakać. Ktoś kiedyś zaproponował, żebym trenował zjazdy. Uważał, że mam do tego predyspozycje. Odpowiedziałem, że nie ma problemu, ale tylko wtedy, kiedy w połowie trasy wybuduje mi skocznię.

Kiedy w SMS-ie trener wysyłał uczniów do lasu na biegówkach, ja z kolegami zatrzymywałem się na jakiejkolwiek górce w lesie i budowałem skocznię. Skakaliśmy godzinkę, nieświadomie poprawiając przy tym koordynację ruchową, a potem biegliśmy do trenera. Oczywiście nie mówiliśmy, jak wyglądały nasze ćwiczenia, bo mielibyśmy przechlapane. Z perspektywy czasu myślę, że trener doskonale wiedział, co robiliśmy. 
 
W wieku 12 lat, jako przedskoczek, potrafiłem skakać dalej od zawodników na Wielkiej Krokwi. Ale potem nadeszło załamanie formy. Pamiętam, że zastanawiałem się, czy jest sens dalej skakać, czy nie lepiej spróbować czegoś innego. Problem był jednak taki, że nigdy nie przychodziło mi do głowy, co by to miało być. Dla mnie liczył się tylko sport. Tylko skoki.

Najniższy w klasie

Najgorszy był okres dojrzewania. Byłem najniższy w całej klasie, a kiedy zacząłem rosnąć, wszystko stanęło na głowie. Nabrałem masy, zmieniły się moje parametry i kompletnie nie radziłem sobie na skoczni. Nie potrafiłem tego zrozumieć.

Nie wiem, co by było, gdyby nie trener Krzysztof Sobański. Był najlepszym możliwym człowiekiem na tym stanowisku. Tłumaczył mi spokojnie, dlaczego tak się dzieje. Powtarzał, że muszę przeboleć ten czas. Robił to w takim sposób, że po czasie zacząłem mu wierzyć, trafiał do mnie idealnie. A nie miał łatwo, bo ambicja i niecierpliwość to moje drugie i trzecie imię.

Wreszcie uzmysłowiłem sobie, że skaczę, od kiedy pamiętam. Poza tym lubię to robić. Zawsze palił się we mnie żywy ogień sportu. Szybko wróciłem na skocznię i próbowałem znowu. Przekonywałem się, że każdy kolejny skok będzie lepszy. I faktycznie, po jakimś czasie wyszedłem z kryzysu.

Ale porażek w swoim życiu miałem znacznie więcej. Często mówi się o mnie, jak o zawodniku, który krok po kroku doszedł do wielkich sukcesów. Coś w tym jest. Przecież osiągnięcia w sporcie seniorskim przyszły dopiero w wieku 23 lat. Tymczasem u niektórych moich kolegów olbrzymi potencjał było widać już, kiedy wchodzili w dorosłość.

Ale w tym okresie każdy gorszy start mnie wzmacniał. Nie dałem wmówić samemu sobie, że będzie źle. Budowałem pewność siebie i poczucie własnej wartości. Duże znaczenie miały spotkania z psychologiem Kamilem Wódką. Współpracę z nim zacząłem już w wieku 18 lat.

Choćby dzięki temu dzisiaj łatwiej znoszę presję. Dla mnie to bardzo miłe, kiedy ludzie postrzegają miejsce poza podium jako coś nienaturalnego. Wiem, że ktoś na mnie liczy i oczekuje wyników. Ponadto ktoś wierzy, że będę jednym z najlepszych. To wzmaga mobilizację.

A na porażki i tak nie ma jednego wypróbowanego sposobu. Najważniejsze, że do domu wracam już z chłodnymi, wyważonymi myślami. Po zawodach mamy spotkania z dziennikarzami, trenerem i zajęcia z fizjoterapeutą. W tym czasie udaje mi się ochłonąć.

I całe szczęście, bo dom traktuję jako miejsce odpoczynku. Tam zapominam, że jestem skoczkiem. No i oddaję się prozaicznym obowiązkom. Przecież ktoś musi np. wynieść śmieci. A dla mnie to forma odpoczynku. Dorzucam do tego dobrą książkę, czasem jakiś film.

Uwielbiam kryminały i powieści fantasy. Zachwyciła mnie choćby trylogia Millenium Stiega Larssona. Polecam też Kena Folletta czy Roberta Ludluma. A z filmów? Moim klasykiem są "Piraci z Karaibów". Wszystkie części kocham tak samo.

Cieszy mnie każda chwila spędzona w powietrzu i każda na treningu. Natomiast mam już dokładny plan, co robić po zakończeniu kariery. Kiedykolwiek by ono nie nastąpiło. Zrobiłem już nawet grunt pod ten plan. Chcę poświęcić mu całe serce i energię
Kamil Stoch
Kamil Stoch

Zdjęcie przy obiedzie

Momenty zdenerwowania przychodzą nie tylko po zawodach. Przynosi je popularność. Czasami wolałbym być zupełnie anonimowy.

Oczywiście są dwie strony medalu. Jedna jest taka, że z popularności czerpię korzyści. Ona pomaga w rozwoju dyscypliny i poprawia moją sytuację finansową. Z drugiej strony, potrafi przytłoczyć.

Nie mam problemu z tym, że ktoś mnie rozpozna na ulicy i zamieni ze mną parę słów. Chętnie rozdaję autografy i pozuję do zdjęć. Gorzej, kiedy ktoś podbiega do mnie np. po wyjściu z kościoła albo podczas kolacji z żoną.

Kiedyś jadłem śniadanie w hotelu. Trzymałem widelec i już zbliżałem go do ust, kiedy ktoś nagle złapał mnie za rękę i zapytał, czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie. Oczywiście odmówiłem. Wtedy odburknął. Powiedział, że widocznie już mi "odwaliło". To są ekstremalne sytuacje, ale niestety się zdarzają.

Nie chciałem nikogo urazić

Czasem z równowagi wyprowadzają mnie dziennikarze. Ale chcę, żeby było jasne - nigdy nie miałem na celu konfliktu z mediami. Nie chcę rzucać im wyzwania. Szczególnie że szybko zostałbym zmiażdżony, wdeptany w ziemię. Przecież nie miałbym żadnych szans z ludźmi doświadczonymi w rozmowach i szkolonymi w tym kierunku.

Wiem, że w internecie nietrudno znaleźć filmiki z kompilacją szpilek, które wbiłem dziennikarzom podczas rozmów. Ale to wynika tylko z irytacji po słabym wyniku. A wywiady są zaraz po zawodach i nie mam czasu ochłonąć, przemyśleć sprawy.

Czasem mam wrażenie, że zrobiłem wszystko dobrze, a okazuje się, że zepsułem skok. Czasem jest odwrotnie, a analiza wskazuje na to, że skakałem np. w fatalnych warunkach i niczym nie zawiniłem. A do tego jeszcze muszę udzielać wywiadów, uśmiechać się i być dobrze odebranym, aby rozmówca czuł się przy mnie swobodnie.

Innsbruck, 3 stycznia 2021 rok, Turniej Czterech Skoczni / Adam Pretty/Getty Images
Innsbruck, 3 stycznia 2021 rok, Turniej Czterech Skoczni / Adam Pretty/Getty Images

Trudne bywa udzielanie wywiadu kilkunastu dziennikarzom naraz. Ktoś zadaje pytanie, ja odpowiadam, a następne pytanie jest dokładnie takie samo. Wtedy mam wrażenie, że nikt mnie nie słucha. Mógłbym powiedzieć cokolwiek, a dziennikarze i tak napiszą to, na co będą mieć ochotę. W takich chwilach, zamiast rozmawiać o tym, co się wydarzyło, wolałbym iść do szatni i po prostu zająć się sobą.

Ale nigdy nie chciałem nikogo urazić. Po wywiadach zdarza mi się słyszeć: "Świetnie przywaliłeś temu redaktorowi!". Tymczasem ja wcale nie miałem takiej intencji! Nie chcę, żeby ktokolwiek przeze mnie czuł się źle. Sportowcy z dziennikarzami muszą współpracować, aby po konkursie kibice mieli spójne informacje. Zarówno my, jak i dziennikarze, musimy pamiętać, że skoczkowie są rozliczani nie tylko z tego, jak zaprezentują się na zawodach, ale też z tego, co po nich powiedzą.

Powołanie

Jedno z najczęstszych pytań, jakie dostaję, dotyczy końca kariery. Prawda jest taka, że w ogóle o tym nie myślę. Cieszy mnie każda chwila spędzona w powietrzu i każda na treningu. Natomiast mam już dokładny plan, co robić po zakończeniu kariery. Kiedykolwiek by ono nie nastąpiło. Zrobiłem już nawet grunt pod ten plan. Chcę poświęcić mu całe serce i energię.

Czuję się do tego powołany.

Mam na myśli trenowanie młodzieży. Wiem, że jeszcze wielu rzeczy będę musiał się nauczyć, ale mamy w klubie Eve-nement dobrych trenerów, Andrzeja Zaryckiego i Tomasza Pochwałę. Ten drugi akurat niedawno do nas dołączył. Wierzę, że oni mi pomogą.

Chcę poświęcić się dla klubu i najmłodszych adeptów tej dyscypliny. Nie myślałem o trenowaniu kadry narodowej czy indywidualnie któregoś ze skoczków. Dlaczego? Wyjaśnienie jest proste. I potwierdza się każdego roku po akcji "Kalendarz".

Sprzedajemy kalendarze, a cały dochód przeznaczamy na darmowy obóz dla dzieciaków z klubu. Kilka razy byliśmy w Planicy, w zeszłym roku odwiedziliśmy Predazzo. Dla mnie to niesamowite doświadczenie - zobaczyć własny sport od podstaw. I to, ile radości jest w stanie sprawić każdy najmniejszy krok do przodu. Chcę fundować sobie taki widok choćby codziennie.

Bo żeby być dobrym sportowcem, trzeba znajdować w sporcie zabawę.

Komentarze (13)
An.Rut
27.05.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
A co studiowałeś i kiedy? Jestem ciekawy . 
avatar
Jurek 150
27.05.2021
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
Osiągnał dla Polski stokroc więcej niz Lewy. A momo to jest w nim 1000 kroć węcej skromności 
avatar
Jurek 150
27.05.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Ale ostatni sezon słabiutki A jeszcze byłby slabszy gdyby Grenerud nie pozwolił Kamilowi wygrac turniej 4 skoczni 
avatar
Gosia20989
27.05.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Bardzo fajne grafiki i zdjęcia by the way 
avatar
Teodor.
27.05.2021
Zgłoś do moderacji
1
1
Odpowiedz
Potęga to rodzina, wiara, ojczyzna. U Stochów to norma i jakże mogłoby być inaczej !!! Ewa i Kamil to strasznie pozytywni ludzie. Tak trzymać i zdrówka życzę !