27 września 2020 roku - to data, którą każdy kibic sportów walki w Polsce powinien zaznaczyć w swoim kalendarzu. Tego dnia w Abu Dhabi pochodzący z Cieszyna Jan Błachowicz jako pierwszy zawodnik z Polski (do tej pory pas zdobywała tylko Joanna Jędrzejczyk) stanie przed szansą zdobycia najważniejszego trofeum w mieszanych sportach walki. Ale jego droga na sam szczyt była pełna pięknych wzlotów, bolesnych upadków, dramatów i ciężkiej pracy. I o tym wszystkim będzie rozmowa z pretendentem do pasa mistrza UFC w dywizji półciężkiej.
Artur Mazur, WP SportoweFakty: Zacznę przewrotnie. Lubisz dać rywalowi w gębę?
Jan Błachowicz: Uwielbiam. Lubię przyjąć cios, zadać go. Poczuć tę adrenalinę, emocje. Nie da się tego uczucia opisać. Musisz wejść do klatki i to poczuć. I albo to pokochasz, albo znienawidzisz. Ja czuję wtedy ekscytację, podniecenie. Cały proces wyjścia do walki zaczyna się od ciężkiej pracy, kilkutygodniowych treningów, po których masz wszystkiego dość. I w końcu przychodzi ta nagroda, wisienka na torcie.
Co jest wypisane na twarzy zawodnika MMA wchodzącego do klatki? Bo ta twarz wygląda inaczej niż na co dzień.
Skupienie, podekscytowanie, wszystko na raz.
A strach?
Też tam jest. Jeżeli ktoś mówi, że się nie boi, to jest kompletnym wariatem albo zwyczajnie kłamie. Jest pytanie, na co ten strach przerobisz. Mnie od jakiegoś czasu udaje się przekuć na energię potrzebną do walki.
ZOBACZ WIDEO: "Klatka po klatce" (highlights): co za występ na KSW 54! Nowa gwiazda?
Co byś robił, gdyby nie MMA?
Też bym walczył. W tym momencie siedziałbym z "kałachem" w ręku na jakiejś misji. Zawsze chciałem iść do wojska. Czekałem na ten dzień. Miałem nawet na osiedlu całą ekipę, która chciała tego samego. I wtedy zdobyłem pierwszy medal na zawodach jiu-jitsu w Tychach. Wszystko się odmieniło.
Studiowałeś, czy skończyłeś na szkole średniej?
Skończyłem technikum budowlane. Ale umówmy się, że nie chciałbyś, żebym ci zaprojektował chatę.
A jak to się stało, że trafiłeś do sportów walki?
Przypadkowa historia. Mama jest nauczycielką w klasach 1-3. Organizowała w szkole przedstawienie, do którego wypożyczyła judogi z cieszyńskiego klubu judo. Po tym wszystkim poszedłem z nią zwrócić te stroje. Akurat trwał trening akrobatyczny: skoki, salta i różne takie rzeczy. Zapytali, czy chcę przyjść na trening. Byłem podjarany i od razu się zgodziłem. Miałem 9 lat.
Ale w judo nie zadaje się ciosów. Co cię skłoniło do treningów w sportach uderzanych?
Filmy. Wszystkie te produkcje o karatekach i kickbokserach wypromowane na nazwiskach Bruce'a Lee czy van Damme'a. Po judo był boks. W międzyczasie koledzy zaczęli jeździć na treningi jiu-jitsu do Rybnika i ja razem z nimi. Od tego czasu łączyłem boks i jiu-jitsu. W Rybniku spotykałem też wielu zapaśników i dlatego mogę powiedzieć, że od początku przygody ze sportem miałem solidną podbudowę pod MMA.
Jak zareagowała mama, kiedy się dowiedziała, że będziesz walczył w formułach o wiele brutalniejszych niż judo?
Nigdy nie miała z tym problemu, ojciec też nie. Rodzice zawsze mnie wspierali w tym, co robię. I tak jest do dziś, za co bardzo chcę im podziękować. Widzieli, że kocham to, co robię i dlatego mnie nie blokowali, a nawet starali się pomagać. Jak była możliwość, pojawiali się na walkach, również tych w UFC.
Ale kiedy zaczynałeś, MMA kojarzyło się raczej z walkami troglodytów. Swoje zrobił film "Klatka".
Na szczęście moi rodzice potrafią myśleć samodzielnie i nie dają sobą sterować.
Pierwszą walkę przegrałeś. Nie podcięło to nieco skrzydeł?
Przegrałem, ale raczej z sędziami. To mnie jeszcze bardziej zmotywowało. Zawsze byłem taki, że jak mi coś nie wyszło, to mówiłem sobie: nie ma się co załamywać, zobaczymy, co będzie następnym razem.
A ile dostałeś za występ?
500 złotych. Ale jeszcze musiałem z własnej kieszeni zapłacić za paliwo z Cieszyna do Poznania. Byłem na tej walce grubo "w plecy". Wtedy nie było sponsorów. Pomagali rodzice.
Czy pojawiały się myśli typu "w co ja się pakuję"?
Nie. Jak nie urodzisz się w bogatej rodzinie albo nie wygrasz w totolotka, to musisz zwyczajnie zapier...ć.
Żeby trenować, musiałeś pracować. Wtedy większość zawodników MMA stała na bramkach w dyskotekach.
Ja też stałem w Cieszynie i to przez 10 lat. To była praca, która pozwalała mi trenować dwa razy w ciągu dnia. Wstawałem rano. Byłem zmęczony, niewyspany, ale mogłem iść na salę.
Co było najgorsze w tej robocie?
Nieśmiertelność pijanych ludzi - tak to nazywaliśmy. Taki gość już dawno nie ogarniał, gdzie jest, ale chciał się bawić dalej. Do tego był natrętny. Klub pełny, jest zakaz wpuszczania kolejnych osób, a on ledwo stoi i truje dupę: no weź mnie wpuść, tylko ja wejdę. Ale niektórzy szli krok dalej. Mówili, że mnie zwolnią z roboty, straszyli włoską mafią.
Dało się chociaż zarobić?
Był okres, że te pieniądze były fajne. Szczególnie dla tak młodego chłopaka.
Paradoks polega na tym, że po tej pierwszej przegranej walce trafiłeś do KSW.
Ludzie widzieli, jak ten pierwszy pojedynek wyglądał. Poza tym startowałem często w zawodach jiu-jitsu, gdzie zawsze było podium. Chłopakom z KSW polecił mnie Piotr Bagiński albo Karol Matuszczak. Nie wiem do końca, który z nich mnie "wkręcił" i chyba muszę tę zagadkę rozwikłać.
Wejście do KSW było mocne. Wygrałeś eliminacje, później turniej i nagle cios - poważna kontuzja.
W 2009 roku pojechałem na treningi do San Diego z Tomkiem Drwalem. To był pierwszy taki wyjazd w karierze. Pamiętam, że miałem sparing z mocnym chłopem. Ja go kopałem w głowę, a on w tym czasie skontrował kopnięciem na nogę postawną. Coś tam pstryknęło, ale myślałem, że nic się nie stało. Po tygodniu sparowałem z Tomkiem, on mi "wybrał" zdrową lewą nogę, zacząłem się podpierać na tej prawej i wtedy więzadła w kolanie strzeliły na dobre. Prawie straciłem przytomność. Ból był tak okropny, że leżałem na macie i nie wiedziałem, co się dzieje. Spływałem. Pamiętam tylko, że powiedziałem do Tomka: przynieś wiadro, zaraz się zrzygam.
Jak stamtąd wróciłeś?
Na początku byłem spokojny, bo przed wyjazdem wykupiłem ubezpieczenie na taki właśnie wypadek. To była już końcówka pobytu, a ja miałem w kieszeni 300 dolarów. Wyliczone co do centa na każdy dzień: na wodę, na posiłki, na wszystko potrzebne do przetrwania. Pojechałem do szpitala, pełen spokój: "przecież mam ubezpieczenie, jest zajebiście". No i zaczęły się schody. Powiedzieli, że moje ubezpieczenie jest jakieś "lipne" i muszę zapłacić za wizytę. Ścięło mnie z nóg, jak usłyszałem, ile taka przyjemność kosztuje.
Ile?
900 dolarów. Dziękuję. Do widzenia.
Co było później?
Zacząłem kręcić aferę. Były telefony do ubezpieczyciela, kłótnie. Nic nie wskórałem. Ale miałem farta, bo pomogli chłopaki, którzy tam mieszkali. Przynieśli specjalny stabilizator, kule. Jakoś przetrwałem ten tydzień i wróciłem do Polski. Dopiero w kraju przeszedłem operację.
Wróciłeś po kilkunastu miesiącach, ale do innego świata. To było KSW z Mariuszem Pudzianowskim. Co się zmieniło?
To był dość duży przeskok finansowy. Pojawiły się większe pieniądze - szczególnie te od sponsorów. Gale oglądały miliony ludzi i dlatego ludzie z pieniędzmi chcieli się na nich pokazać. Gaże za walkę też się zmieniły. Do tego doszło zainteresowanie mediów i większa rozpoznawalność.
Kolejnym dużym ciosem była porażka z Kameruńczykiem Sokoudjou.
Skopał mi nogę strasznie. Przez trzy tygodnie nie mogłem chodzić. Miałem zły pomysł na tę walkę, on był tego dnia lepszy i tyle. Brat później powiedział, że przegrałem, bo księżyc był w pełni. Może to zabrzmi śmiesznie, ale jak jest pełnia, to ja nie mogę spać.
Ale to tylko jest potwierdzeniem opinii o tobie. Wszyscy podkreślają, że musisz mieć wszystko wokół poukładane, żeby wygrać walkę.
Coś w tym jest. Lubię spokój w życiu. Wtedy się lepiej regeneruję po treningu.
Lubisz też rewanże.
Jeszcze żadnego nie przegrałem. Bilans w rewanżach to 3:0. Tak już mam, że porażki mnie motywują.
A która była najbardziej bolesna? Twoja kariera jest pełna wzlotów i upadków. Przegrywałeś i to z kretesem, w fatalnym stylu, jak z Coreyem Andersonem.
Wszystkie bolały, ale z każdej starałem się wyciągać wnioski. Wpier...l to wpier...l i tu nie ma wielkiej filozofii. Ale po nim musisz sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało. I właśnie to jest najważniejsze. Jak znajdziesz odpowiedź, to jesteś w domu.
Stąd te częste zmiany trenerów?
Nie. Z Oktagonu Rybnik wyjechałem, bo nie było sparingpartnerów. Chłopaki się wykruszyli. Dzieciak, praca. Nie każdy postawił wszystko na jedną kartę jak ja. Oprócz tego w moim życiu pojawiła się miłość. Przeprowadziłem się do Warszawy i trafiłem do Pawła Nastuli, gdzie w tym czasie trenowała mocna ekipa. Po czasie mój obecny trener Robert Jocz poszedł na swoje, część chłopaków poszło za nim. Ja odszedłem z KSW i podpisałem kontrakt z UFC, dlatego uznałem, że klub też powinienem zmienić. Wybrałem Ankos z Andrzejem Kościelskim na czele. Później był też Piotr Jeleniewski, ale znów jestem pod skrzydłami Roberta Jocza i mam wrażenie, że wszystko jest jak należy. Każdemu z tych trenerów coś zawdzięczam. Nawet jeśli przegrywałem, to się nie załamywałem i jak to zawsze mówię: łączyłem te wszystkie kropki.
Czy jest w MMA coś, co cię denerwuje?
W samym MMA nie ma czegoś takiego. Ale już w ludziach - tak. Ktoś pójdzie dwa razy na salę i już jest ekspertem. Do tego coraz częściej mamy w MMA "koncert życzeń" - z tym zawalczę, a z tym nie. Jest jeszcze jedna rzecz: znam wielu zawodników, którzy całe życie tyrają i dostają za to śmieszne pieniądze. Za to płaci się krocie jakimś śmiesznym kolesiom znanym w sieci. Ale tak jest nie tylko w MMA: jest popyt, jest podaż. Gówno zawsze się sprzedaje, a ludzie chętnie je kupują.
Masz zapewne na myśli walki patostreamerów, które stały się fenomenem społecznym.
Z jednej strony to rozumiem: jeżeli ktoś chce coś kupić, to trzeba mu to sprzedać. Dlatego się nie oburzam i nie zawracam sobie tym głowy. I tak tego nie zmienię.
Komentarzami w sieci też się nie oburzasz? Ty już byłeś przez kibiców zwalniany z UFC, ale też koronowany na mistrza tej federacji.
Wszystkich tych wpisów olać się nie da. Czasami nawet zdarzy mi się komuś odpisać w mediach społecznościowych. Teraz z powodu rangi walki wyłączyłem się kompletnie, ale mam życzliwych kolegów, którzy czytają mi te największe "perełki". Po tych wszystkich latach się uodporniłem. Poza tym, mam grupę kibiców, którzy są ze mną na dobre i złe. Z tego jestem bardzo dumny.
Czy byłeś rozczarowany, że UFC nie dało ci mistrzowskiej szansy wcześniej? Moim zdaniem zasłużyłeś na walkę o pas po efektownym zwycięstwie nad Nikitą Kryłowem.
Byłem rozczarowany, ale tylko trochę. Raczej podchodziłem do tego inaczej: skoro nie daliście mi tej szansy, to znaczy, że muszę jeszcze mocniej na nią zapracować. Nigdy nie byłem z tych, co zaczynają płakać i krzyczeć, że im się coś należy. Albo z takich, co się obrażają. Ale w pewnym momencie przyszedł ten moment, kiedy powiedziałem: tak, to jest ten moment, zasłużyłem na walkę o pas.
Postawiłeś się federacji?
Tym zajęła się Dorota (Jurkowska - red.). Jest moją drugą połową i jednocześnie menadżerką. Poprowadziła negocjacje tak, że walka rewanżowa z Andersonem była dla mnie eliminatorem do pasa.
Cieszysz się, że rywalem będzie Dominick Reyes? Czy może wolałeś walczyć z wielką gwiazdą Jonem Jonesem?
Cieszę się bardzo, że padło na Reyesa. Jones cieszyłby dokładnie tak samo, ale w tym momencie jego osoba mnie kompletnie nie interesuje. W głowie jest tylko Reyes. Widziałeś jego walkę z Jonesem?
Zdaniem wielu on ją wygrał i ja się do tej opinii przychylam.
Można zatem powiedzieć, że walczę z gościem, który moralnie może się czuć zwycięzcą walki z Jonesem.
A czy będzie ci odpowiadał stylistycznie? To dobry uderzacz, który potrafi też walczyć w klinczu.
Na to pytanie odpowiem ci po walce. Pamiętam, jak walczyłem z Jacare Souzą. Byłem przekonany, że go sobie ustawię i starcie nie wyjdzie poza drugą rundę. Męczyłem się niemiłosiernie przez 5 rund i nie potrafiłem go wyczuć. Reyes jest mańkutem, ma długie łapy. Ale mam nadzieję, że dobrze wejdę w pojedynek, poczuję dystans i będę się dobrze bawił.
I kontrował, bo to chyba najmocniejsza broń w twoim arsenale.
Zawsze lubiłem tak walczyć. Trenerzy powtarzali, że moje ręce swoje ważą. Okazuje się, że mieli rację.
W drodze walka mistrzowska i syn. Duże obciążenie. Nie za duże?
Niech się dzieje! W życiu nie może być nudno. Bardzo się cieszę. Rozejrzyj się dookoła. Ten rok dla większości jest okropny. Nikt nie przypuszczał, że stworzą nam nową rzeczywistość. A u mnie, na przekór temu wszystkiemu się, układa. Staram się jednak twardo stąpać po ziemi i nie chwalić dnia przed zachodem słońca. Najpierw trzeba zrobić robotę w klatce, a później cieszyć się zdrowym synem.
Zastanawiałeś się, co będziesz robił po karierze?
Szczerze powiedziawszy, jestem tak ustawiony, że nie musiałbym nic robić. Mam jakieś pomysły i wiem jedno - nie będę się nudził. Na pewno zostanę przy sporcie, bo nie wyobrażam sobie siebie z wielkim brzuchem. Mam marzenie, żeby wytrenować wybitnego zawodnika.
Wywołałeś kolejne pytanie. Czy czujesz się najwybitniejszym zawodnikiem w historii polskiego MMA? Żaden mężczyzna z Polski nie walczył jeszcze o pas UFC.
Ja tylko robię to, co kocham i staram się robić to najlepiej, jak potrafię. Cieszę się też, że jestem w momencie, na który pracowałem całe życie. I widzę, że ludzie moją pracę doceniają.