Rok 1999. Drużynowe mistrzostwa świata w sumo. Z jednej strony ważący 115 kilogramów Marek Paczków. Z drugiej, Amerykanin Emanuel Yarbrough. Gigant. Oficjalnie ma wpisaną wagę 320 kilogramów. Nieoficjalnie, jest jeszcze kilkanaście kilogramów cięższy. Dla laika wynik pojedynku jest jasny: Amerykanin weźmie Polaka pod ramię i wyrzuci poza pole walki. Nie ma innej możliwości. Sędzia rozpoczyna rywalizację. Sumici zderzają się na środku dohyo (koło o średnicy 4,55 m), Polak z trudem utrzymuje równowagę, jakby przeżył właśnie potrącenie przez samochód osobowy. Cztery sekundy później podnosi ręce do góry. Sprytnie odsuwa się podczas naporu Amerykanina i ten przewraca się na ziemię. Zwycięstwo.
[ad=rectangle]
Banalnie proste zasady
- I to jest piękno tego sportu - mówi SportoweFakty.pl po 16 latach bohater tego pojedynku, Marek Paczków. - Zasady są banalnie proste, przejrzyste, co podoba się kibicom.
Rzeczywiście, aby śledzić ten sport nie musimy zagłębiać się w przepisy. Pojedynek polega na wypchnięciu rywala poza plac walki lub spowodowaniu, aby przeciwnik dotknął powierzchnię dohyo jakąkolwiek inną częścią ciała, niż podeszwa jego stóp. - Wywodzę się z zapasów, dlatego w ostatnich dniach śledzę rywalizację na macie podczas Igrzysk Europejskich w Baku - dodaje Paczków. - To jest dramat. Ja, człowiek, który znam doskonale zasady, często nie rozumiem decyzji sędziów, na macie panuje chaos, nie wiadomo, o co tak naprawdę chodzi. A co ma powiedzieć kibic sportowy, który zamiast fajnej walki widzi jakieś niezrozumiałe decyzje?
To między innymi dlatego zapasy mają pożegnać się z igrzyskami olimpijskimi. Z drugiej strony coraz częściej mówi się, że do programu olimpiady zostanie dołączone sumo. Doskonałą okazją się igrzyska w 2020 roku, które odbędą się w Japonii, ojczyźnie tej dyscypliny sportu. - W ostatni weekend sierpnia tego roku w Osace mamy specjalny kongres, na którym być może dojdzie już do bardzo poważnych decyzji - zdradził w rozmowie z naszym serwisem prezes Polskiego Związku Sumo, Dariusz Rozum. - Od dawna mówi się nieoficjalnie, że w 2020 roku nasz sport zadebiutuje jako dyscyplina pokazowa. Jak zaprezentujemy się z dobrej strony, to jest wielka szansa, aby wskoczyć na IO już na stałe. Od 2024 roku.
To byłaby świetna informacja nie tylko dla środowiska sumo, ale i dla Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Podczas zeszłorocznych mistrzostw świata rozgrywanych na Hawajach nasi sumici wywalczyli aż siedem medali (dwa seniorów, pięć juniorów). W Europie jesteśmy prawdziwą potęgą: podczas mistrzostw Starego Kontynentu w 2014 roku tylko seniorzy wywalczyli 12 krążków. Gdyby do tego dodać sukcesy młodzieżowców, juniorów i kadetów, nasz kraj zdobył prawie 80 medali. W ciągu zaledwie 12 miesięcy. Od 1997 roku polscy sumici (we wszystkich kategoriach wiekowych) wywalczyli ponad 500 krążków. Statystyka jasno pokazuje, że obecność sumo podczas igrzysk olimpijskich powinna bezpośrednio przełożyć się na wyższą pozycję naszej reprezentacji w końcowej klasyfikacji medalowej IO. Musimy więc kibicować, aby ta dyscyplina na stałe awansowała do olimpijskiego grona.
Sport powiela błędy Hitlera
Skąd taka siła polskiego sumo? - Proszę zauważyć, że w naszym kraju pięknie przyjęły się wszystkie dyscypliny, które kojarzymy z Japonią. Karate, judo, sumo - wylicza Rozum. - Mamy jako naród duszę wojowników, ułańską fantazję.
Kiedy w połowie lat 90. ubiegłego wieku Marek Paczków leciał do Japonii na specjalne szkolenia był przez wielu uważany za wariata. - Poza Japonią praktycznie żaden z krajów nie miał swojego związku, swoich sportowców - wspomina. - Przywiozłem do Polski całe know-how. Dzięki moim doświadczeniom, notatkom, systemom szkoleniowym mogliśmy ruszyć od razu z rozwojem sumo.
[nextpage]
Kiedy Paczków szkolił zawodników i trenerów, pozostałe kraje (zwłaszcza europejskie) sumo znały jedynie z anteny Eurosportu - z relacji turniejów, które odbywały się w Japonii. - Teraz zbieramy tego plony - kontynuuje Paczków. - Medale z kolejnych imprez mistrzowskich dowodzą, że idziemy dobrą drogą. Aż serce rośnie, jak człowiek zdaje sobie sprawę, że miał w tym udział.
[ad=rectangle]
Miał, bowiem Paczków wrócił z powrotem do zapasów i obecnie zajmuje się szkoleniem w tej dyscyplinie. Jego brat - Robert - który w 2001 roku jako pierwszy Polak w historii zdobył tytuł mistrza świata również nie pracuje już w sumo. Przeniósł się z Krotoszyna do Wrocławia, gdzie próbował pracować jako trener sumo, był nawet poważnie przymierzany do walki w formule MMA z Mariuszem Pudzianowskim, ale ostatecznie... - Rzucił tym wszystkim, prowadzi "Żabkę", nie ma teraz nic wspólnego ze sportem - tłumaczy nam Marek Paczków.
To, że od sumo odeszły dwie legendy nie jest przypadkiem. Ten sport, mimo ogromnych sukcesów, ma problem. - Niestety, trudno namówić ludzi do poświęcenia się w całości sumo, bo nie mamy w ręku karty przetargowej, która nazywa się: emerytura dla medalistów IO - mówi nam Rozum. - Moim zdaniem dzielenie sportów na te olimpijskie i nieolimpijskie jest absurdem. Kiedyś był taki zbrodniarz, Adolf Hitler, który mówił o rasie "panów" i "podludzi", a przecież sport powinien być od takich zachowań, jak najdalej. Kupczenie, polityka, lobbowanie wokół wyboru dyscyplin olimpijskich, to mnie jako działacza ogromnie boli.
- Jest w tym trochę racji - przyznaje Marek Paczków. - Każdy młody zawodnik, który zaczyna przygodę ze sportem ma marzenie: medal olimpijski. W sumo tego brakuje. Choć słyszałem, że pojawił się pomysł, aby wynagradzać również sportowców, którzy przywożą medale z Igrzysk Sportów Nieolimpijskich, gdzie sumo jest obecne.
Takie zawody już w 2017 roku zostaną rozegrane we Wrocławiu. Obok sumo kibice zobaczą m.in.: bieg na orientację, trójbój siłowy, squash, bilard czy żużel. Możemy być pewni, że polscy sumici wywalczą kilka medali.
Sumo w Japonii wygląda inaczej
Sumo większości kibiców kojarzy się z prawie 200-kilogramowymi zawodnikami, których dieta nie ma nic wspólnego ze sportowym trybem życia. - Tak jest w Japonii - mówi nam Rozum. - Tam nie ma kategorii wagowych. 80-kilogramowy facet może spotkać się na dohyo z cięższym od siebie czterokrotnie rywalem. Nic w tym dziwnego. Na dodatek japońskie sumo jest zakazane dla kobiet. Płeć piękna nie może walczyć.
Sumo, które stara się o obecność na IO, to zupełnie inna odmiana. - To znaczy zasady samej walki są dokładnie te same, ale w sumo sportowym jest podział na kategorie wagowe, na dodatek startują również kobiety - przekonuje Marek Paczków. - Podobnie jak w judo czy zapasach.
Japońskie, tradycyjne sumo działa na zasadach profesjonalnych. Najlepsi z najlepszych mają zawodowe kontrakty, które są na wysokim poziomie. Miesięczna pensja potrafi oscylować w wysokości 30 tysięcy dolarów, a jeszcze do tego dochodzą premie z wygrane turnieje. Sponsorzy wykładają na stół ogromne kwoty, zainteresowanie ze strony kibiców jest potężne. Tak gdzie wielkie pieniądze, tam i również korupcja. W ostatnich miesiącach środowiskiem sumo w Kraju Kwitnącej Wiśni wstrząsnęła potężna afera korupcyjna związana z ustawianiem wyników walk. Najlepsi zawodnicy weszli w układ z mafią bukmacherską, która budowała majątek na obstawianiu pojedynków.
W Polsce sumo to sport całkowicie amatorski. - Wielkie pieniądze? Niech mnie pan nie rozśmiesza - stara się zachować powagę Rozum. - Jako związek skupiamy się głównie na szkoleniu młodzieży, co nam świetnie wychodzi. Kluby oczywiście płacą zawodnikom, ale to nie są wielkie kwoty. W naszym kraju nie ma sumity, który nie musiałby pracować normalnie w swoim wyuczonym zawodzie. Walka w dohyo jest dla niego tylko miłym dodatkiem, hobby, sposobem na spędzanie wolnego czasu. I tak będzie dopóki ten sport na stałe nie wejdzie do programu IO.