I znowu mogę powtórzyć, że w to po prostu nie mogę uwierzyć, ale powoli to do mnie dociera. Kiedy pojawiały się różne plotki na ten temat, mówiłem, że to niemożliwe. Odeszła jako numer jeden na świecie. Odeszła, bo była zmęczona fizycznie i psychicznie. Po co miałaby wracać? A jednak wilka ciągnie to lasu i także Henin długo nie wytrzymała bez rakiety w ręku, bez tych emocji związanych z występami w WTA Tour. Odpoczęła od zgiełku medialnego i pełna energii rozpoczyna swoją drugą (trzecią?) karierę.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Henin ostatecznie do powrotu przekonał wielki sukces jej rodaczki Kim Clijsters, która wygrała US Open. I niech mi nikt nie wmawia, że w kobiecym tenisie nie ma kryzysu. Triumf na Flushing Meadows grającej trzeci turniej po 27-miesięcznej przerwie Clijsters najdobitniej o tym świadczy. Po co Henin wraca? Po to, by wygrać Wimbledon, o czym sama mówi. Te korty były jej przekleństwem. To w Londynie poniosła jedną z najdziwniejszych porażek w swojej karierze, gdy w 2007 roku w półfinale uległa Marion Bartoli. Justin była mistrzynią Australian Open, French Open, US Open, zdobyła złoty medal igrzysk olimpijskich, wygrała Turniej Mistrzyń, ale nigdy nie zdobyła trawiastych kortów Wimbledonu.
Ten sam sezon 2007, w którym doznała sensacyjnej porażki z Bartoli, był dla Justin wprost niewiarygodny. Wygrała 10 z 14 turniejów, w których wystąpiła, dając pokaz piękna i niesamowitej skuteczności. To był po prostu tenis z innej planety, do takiego poziomu nie była w stanie się zbliżyć żadna inna zawodniczka. Nie mam wątpliwości, że takiej dominacji w kobiecym tenisie długo nie doświadczymy. Henin starsza o te trzy lata (wraca w styczniu 2010) raczej nie będzie w stanie aż tak bardzo wyjść na pierwszy plan. Ale na pewno będziemy mieli pasjonującą walkę wielkiej czwórki: siostry Serena i Venus Williams, Henin i Clijsters.
Kolejne wielkoszlemowe finały z udziałem dwóch wspaniałych Belgijek? Kolejne pasjonujące boje Henin z siostrami Williams? Znowu wszystko będzie jak za dawnych dobrych lat. Znowu będziemy się pasjonować walką prawdziwych osobowości kobiecego tenisa. Takich osobowości bardzo brakuje wśród obecnej czołówki. Dinara Safina niech cieszy się póki może pozycją liderki światowego rankingu, bo już niedługo nią będzie. Karolina Woźniacka i Wiktoria Azarenka niech drżą o miejsce w czołowej 10, bo one nie są jeszcze gotowe do ciągłej walki w gronie najlepszych, a tego będzie od nich wymagał w przyszłym sezonie regulamin rozgrywek. Oczywiście też nasza Agnieszka będzie miała utrudniony powrót do Top10. Musi bardzo solidnie przepracować okres przygotowawczy, wzmocnić się fizycznie (oczywiście z rozsądkiem, żeby się nie skończyło tak, jak z Jeleną Jankovic).
Poziom rozgrywek za sprawą dwóch Belgijek i amerykańskich sióstr znowu pójdzie w górę. Z jednej strony trochę mi smutno, że ciągle nie widać nawet namiastki tenisistki, która godnie mogłaby zastąpić te cztery gwiazdy. Z drugiej strony cieszę się na myśl, że znowu będę mógł podziwiać w akcji Henin i już nie mogę się doczekać sezonu 2010. To będzie pasjonujący rok pod znakiem wielkich powrotów. Jeden mieliśmy kilka tygodni temu w Nowym Jorku, a nastąpią kolejne. Nie mam wątpliwości, że Henin już w styczniu będzie niezwykle groźna, bo przecież tak jak Clijsters solidnie trenuje od kilku miesięcy, przygotowując się do meczów pokazowych.
A nie zapominajmy, że do zawodowego sportu powróciła już Alicia Molik, była ósma rakieta świata. Planuje to też Mary Pierce, kiedyś trzecia w rankingu. Obie pewnie pierwszoplanowymi postaciami nie będą, ale raczej znajdą swoje miejsce w kobiecych rozgrywkach. Październik, listopad, grudzień... Ja chcę żeby już był styczeń!