Krzysztof Straszak: Wziął pan szturmem turniej w Bytomiu.
Pere Riba: - To, co dzieje się na korcie zwykle nie jest takie proste jakby wskazywał na to wynik. W finale problemy dla mnie zaczęły się, gdy Bagnis zaczął znakomicie serwować, a na początku drugiego seta zyskał przełamanie.
Z pełnym przekonaniem trzeba powiedzieć, że reprezentuje pan poziom wyższy niż challengerowy. Czas więc na skok wyżej. Może bytomski turniej jest ostatnim challengerem w ogóle w pana karierze?
- Ale przecież także w challengerach grają dobrzy zawodnicy. Popatrzmy na rozstawionych zawodników i w każdej z tego typu imprez znajdziemy kogoś na znakomitym poziomie. To z kolei jeden z głównych powodów, dla którego każdy chce się zaprezentować jak najlepiej. Mnie udało się wygrać czwarty challenger w karierze, a gdyby były takie proste, to miałbym tych triumfów na koncie znacznie więcej. To jest zawodowy tenis: w każdym meczu musisz pokazać na co cię stać, w każdym spotkaniu musisz utrzymywać koncentrację na wysokim poziomie.
Co zapamięta pan z Polski oprócz zwycięstwa na kortach Górnika?
- Jest tu bardzo zimno! (śmiech) A na serio to wziąłem udział w bardzo fajnym turnieju, spotkałem miłych ludzi i wyjeżdżam stąd szczęśliwy. Poznałem te korty już dwa lata temu. [W edycji 2008 doszedł do ćwierćfinału.]
Pere Riba, 22 lata, po sukcesie w Bytomiu awansował na 78. miejsce w rankingu (fot. Straszak)
Uważa pan, że to dobry pomysł, żeby grać na mączce tydzień po turnieju na trawie i na chwilę przed debiutem w Wimbledonie?
- Na tym etapie, na jakim się znajduję, ważne są dla mnie punkty. Tych w Bytomiu zdobyłem tyle ile można było, więc wykonałem zadanie maksimum. Kort ziemny to "mój" kort: na nim trenuje całe życie, na nim umiem się najlepiej poruszać, na nim chcę zwyciężać. Trawa natomiast to dla mnie nawierzchnia bardzo trudna, bo dopiero w tym sezonie gram na niej po raz pierwszy. Dlatego też jadąc na Wimbledon mówię sobie po prostu: jeżeli wygram mecz - ok, jeżeli przegram - nic się nie stanie.
Czyli jest pan kolejnym Hiszpanem, dla którego najważniejszym turniejem Wielkiego Szlema jest Roland Garros?
- Byłem niezwykle szczęśliwy mogąc zadebiutować w Wielkim Szlemie właśnie w Paryżu. My, Hiszpanie, nie stawiamy za priorytet Wimbledonu, bo najlepiej czujemy się na mączce. Jeżeli nawet trenowałbym ciężko i długo na trawie, to potem i tak mógłbym trafić w I rundzie na Federera czy Söderlinga. Dobry wynik w Wielkim Szlemie zależy także od szczęścia w losowaniu.
Dlaczego nie przyjechał z panem do Bytomia Jordi Arrese?
- W ubiegłym roku Jordi został dyrektorem sportowym hiszpańskiej federacji i dlatego ma też inne obowiązki. Ale jest ze mną cały czas David de Miguel, mój drugi szkoleniowiec.
Kojarzy pan zapewne dobrze Grzegorza Panfila, swojego rówieśnika, z którym rywalizował pan w młodszych kategoriach wiekowych? On spisywał się przed laty znakomicie, teraz to pan jest lepszy.
- Nie rozumiem przypadku Grzegorza. Gra przecież tak dobrze, według mnie na poziomie setnego miejsca na świecie. Nie wiem dlaczego jest tak nisko, nie wiem dlaczego nie podróżuje wiele po turniejach w Europie. Jestem pewien, że w końcu zrobi poważny skok w rankingu. Panfil, głowa do góry!
Jest pan siódmym z zawodników najmłodszego w Top 100 rocznika 1988. Ale nie przystaje pan do charakterystyki Del Potro, Čilicia, Gulbisa, Dołgopołowa, Koroliowa i de Bakkera - dużych facetów z potężnym uderzeniem. Czyli przyszłość tenisa może nie jest kreślona tylko przez nich.
- Oni wyznaczają inny trend, który jest z pewnością charakterystyczny, ale nie wiem czy tenis zaleją właśnie tacy zawodnicy, którzy opierają się na bardzo mocnym podaniu. To, co będzie w przyszłości: tego nie wie nikt. Rocznik 1988 jest jednak z pewnością obiecujący, bo przecież już mamy jednego mistrza wielkoszlemowego.
Ale są jeszcze młodsi. Poznał pan w ćwierćfinale moc, z jaką uderza piłki Janowicz. Co pan uważa na temat tego wielkiego talentu polskiego tenisa?
- Gra nieźle, ale zawsze może wiele elementów mieć lepszych. Ma jednak już teraz wielką broń: serwis. Jego podanie jest nieprawdopodobne i jeżeli utrzymuje je cały czas na wysokim poziomie, ma pod kontrolą mecz. Widziałem go w akcji wiele razy i mogę powiedzieć jedno: jeżeli poprawi uderzenie, to materiał na znakomitego zawodnika. Denerwują go na korcie drzewa rzucające cień i słońce świecące pod oczy, ale jest jeszcze młody i on w końcu zrozumie, że w tenisie trzeba się skupić przede wszystkim na sobie.
Ładnie wymawia pan nazwisko Janowicz. Da radę z ust Katalończyka usłyszeć Przysiężny?
- Nie ma mowy (śmiech).
Poznał pan naszych dwóch najlepszych singlistów?
- Tak, znam także Kubota. Z oboma widzę się wiele tygodni w ciągu sezonu. Jakby tak spojrzeć, to nie macie co narzekać na sytuację w swoim tenisie. Macie dwóch dobrych zawodników w Top 100, a za nimi takich, którzy mogą zdziałać wiele w ciągu kilku najbliższych lat.
Was Hiszpanów to chyba nikt nigdy nie przebije.
- U nas wszystko zaczyna się od tego, że bardzo wielu normalnych ludzi gra w tenisa. Barcelona ma znakomity klimat do uprawiania sportu, dlatego to tak wielkie skupisko tenisistów, którzy przyjeżdżają tam trenować także z innych stron kraju. Panuje ogromna rywalizacja. Zagrać w Pucharze Davisa to skomplikowana sprawa.
Puchar Davisa: kiedy zobaczymy pana w barwach Hiszpanii?
- Pracuję każdego dnia na to, by któregoś dnia wystąpić w tych rozgrywkach.
Czyli w pełni identyfikuje się pan z Hiszpanią? Kibicuje pan reprezentacji na Mundialu?
- Oczywiście. Jestem Katalończykiem, ale też Hiszpanem.