Zawsze kilka meczów zapowiada się smakowicie, więc jeśli nawet jeden zawiedzie, to jest szansa, że reszta spełni nasze oczekiwania. Tenisiści i tenisistki nie są jeszcze wymęczeni turniejem. Nie towarzyszy im presja związana z meczem finałowym. Wiadomo, że do historii przechodzi ostatni mecz i jego zwycięzca, jednak czasami ciekawe rzeczy mające wpływ na końcowe rozstrzygnięcia dzieją się trochę wcześniej. Według mnie w tym roku dwa najlepsze mecze zostały rozegrane w czwartych rundach. Co nie znaczy, że później było nudno. W finałach mogliśmy oglądać prawdziwy dreszczowiec i bolesną wojnę na wyniszczenie.
Największą niespodzianką IV rundy na pewno była porażka Andżelika Kerber z Jekateriną Makarową. Rosjanka powoli staje się etatowym czarnym koniem tej fazy turnieju, bo w zeszłym roku w tej samej rundzie wyrzuciła z zawodów samą Serenę Williams. W pojedynku "kopciuszków" swoją szansę wykorzystała Sloane Stephens, która w trzech setach pokonała Serbkę Bojanę Jovanovski. Jednak najciekawszym meczem tego etapu, a według mnie i całego turnieju, było starcie pomiędzy Karoliną Woźniacką a Swietłaną Kuzniecową. Od początku do końca było to spotkanie bardzo zacięte. Karolina jak zwykle świetnie się broniła, celnie kontrowała z bekhendu i naprawdę nieźle serwowała. Swieta przypomniała, dlaczego jest jedną z niewielu grających jeszcze zawodniczek, które mają na koncie więcej niż jedną wygraną w turnieju wielkoszlemowym. Jak za starych dobrych lat piorunowała forhendem, chodziła do siatki, świetnie biegała i walczyła do samego końca. W końcówce trzeciego seta zaryzykowała, ruszyła do ataku i zasłużenie wygrała. Woźniacka zagrała naprawdę dobrze. Do zwycięstwa zabrakło może kilku dłuższych agresywniejszych punktów. Szkoda Karoliny, ale sezon dopiero się zaczyna i myślę, że będzie lepiej niż w zeszłym roku. Jednak niezwykle mnie cieszy, że Kuzniecowa odnalazła motywację do gry i tenis znowu sprawia jej przyjemność. Dla formalności dodajmy, że reszta faworytek do ćwierćfinału awansowała bez problemów.
W kolejnej rundzie najważniejszym meczem dla nas był mecz Agnieszki Radwańskiej przeciwko Chince Na Li. Dla obu zawodniczek miał to być pierwszy poważny sprawdzian formy podczas tego turnieju. Chyba obie zdawały sobie z tego sprawę, bo wyglądały na zdecydowanie bardziej spięte niż w poprzednich meczach. Carlos Rodriguez bardzo dobrze przygotował swoją zawodniczkę na mecz z krakowianką od strony taktycznej i mentalnej. Chinka wbrew swojej naturze od początku była gotowa na przyjęcie długich wymian. Nie próbowała kończyć od razu, tylko cierpliwie czekała na swoją okazję. Gdy była ku temu sposobność, zakradała się do siatki i udowodniała, że wie, co należy zrobić. Mecz od samego początku był bardzo zacięty i żadna z zawodniczek nie mogła wypracować sobie większej przewagi. Isia miała szansę na wygranie pierwszej partii, bo przy stanie 5:4 miała serwis do dyspozycji. Niestety, nie zdołała go utrzymać. Chinka ją przełamała, wygrała dwa kolejne gemy i całego seta 7:5. W drugiej partii Polka zdołała jeszcze wyjść na prowadzenie 2:0, ale potem na korcie niepodzielnie rządziła już Li Na. Chinka ewidentnie podniosła swoją grę o poziom wyżej, a Agnieszka chyba opadła z sił. Szkoda przegranego ćwierćfinału, bo była szansa na awans dalej. Starszej z sióstr Radwańskiej do zwycięstwa zabrakło trochę lepszego serwisu. Gdyby wygrała swojego gema serwisowego przy 5:4, ten mecz mógłby się potoczyć zupełnie inaczej, bo pierwszy set był chyba kluczowy dla losów tego pojedynku.
W tej fazie turnieju doszło do największej sensacji tegorocznego Australian Open. Murowana faworytka do tytułu, Serena Williams, przegrała ze swoją dziewiętnastoletnią rodaczką, Sloane Stephens. Sereny od początku turnieju nie opuszczał pech. Najpierw podkręciła kostkę, potem uderzyła się rakietą w twarz, a w meczu przeciwko Stephens, biegnąc do skrótu, nabawiła się kontuzji pleców. Mikrofony przy korcie wyłapały jak mówiła, że to najgorsze dwa tygodnie w jej życiu. Nie trudno uwierzyć, że Williams miała w swoim życiu lepsze okresy. Z kortu nie zeszła, walczyła do końca, jednak kontuzja odebrała Serenie najgroźniejszą broń z jej arsenału - serwis. Ułatwiło to zadanie młodszej z Amerykanek. Williams ze złości i bezradności roztrzaskała rakietę. Na konferencji pojawiła się już w lepszym humorze i przyznała, że niestety sprawiło jej to przyjemność. W tym momencie turniej zaczął się jakby od nowa, bo każda z zawodniczek musiała poczuć, że właśnie otwiera się dla niej niepowtarzalna szansa.
Wielu ludzi zdziwiło się, gdy Agnieszka Radwańska na pomeczowej konferencji powiedziała, że największą zaletą Li Na jest to, że jest regularniejsza od innych dziewczyn w Tourze i nie ma tylu wzlotów i upadków. Chinka w półfinale przeciwko Marii Szarapowej udowodniła, że Polka ma sporo racji. Li na pewno nie jest typem zawodniczki, która tylko biega i przebija. Z Szarapową poszła na wymianę ciosów i to ona częściej wychodziła z niej zwycięsko. Dzięki piekielnie silnym nogom była w stanie nie tylko mocno zagrać, ale również dobiec i ustawić się do piłki, gdy ta wróci z jeszcze większą siłą. Masza na taką opcję bardzo rzadko była przygotowana, przez co niejednokrotnie musiała podejmować większe ryzyko, co wiązało się z większą ilością błędów. Li Na zaimponowała również świetnym returnem. Atakowała serwis Rosjanki, tak jak normalnie ma to w zwyczaju Serena, przez co Szarapowa bardzo często była w niedoczasie już od początku wymiany. Nikt chyba się nie spodziewał, że huragan Masza tak gwałtownie ucichnie.
Z drugiego półfinału pomiędzy Wiktorią Azarenką a Sloane Stephens najbardziej zapamiętane zostanie zachowanie liderki rankingu. Przy stanie 6:1, 5:4, po zmarnowaniu sześciu piłek meczowych, Białorusinka wezwała na kort lekarza i zniknęła na ponad 10 minut z kortu. Było to w momencie, kiedy będąca na fali młoda rywalka, miała serwować, żeby wyrównać stan drugiego seta na po 5. Po powrocie Azarenka przełamała Stephens i wygrała całe spotkanie. Całe zajście być może uszłoby jej na sucho, gdyby w wywiadzie udzielanym na korcie nie powiedziała, że wzięła przerwę medyczną, bo spanikowała. To wyjaśnienie fanów na pewno jej nie przysporzyło. Przyciśnięta przez mocno rozgniewanych amerykańskich dziennikarzy tłumaczyła, że źle zrozumiała pytanie. Bolało ją żebro, nie mogła oddychać i dlatego musiała wezwać lekarza na kort i że to nie jej wina, że przerwa tyle trwała. Nie wiadomo czy ta wypowiedź to był beztroski przypływ szczerości, czy faktycznie nieporozumienie, ale Białorusinka po raz kolejny niebezpiecznie ociera się o granicę niesportowego zachowania. Pojawiły się nawet głosy o dyskwalifikacji. Medialnego linczu uniknęła chyba tylko dlatego że Sloane powiedziała, iż uwielbia Wikę i nie ma do niej żadnych pretensji. Finał zapowiadał się interesująco, ale najpierw warto opowiedzieć skrócie, co działo się u panów.
Wszyscy grający tenisa, wiedzą jak nieprzewidywalnym i niekiedy niewdzięcznym sportem potrafi być tenis. Podczas Australian Open mieliśmy rozdarte serca, obserwując jak Stanislas Wawrinka, po pięciosetowej batalii zszedł z kortu pokonany przez Novaka Djokovicia. W pierwszym secie Stan grał jak natchniony i wręcz zdemolował rywala. W drugim prowadził 5:2, ale nie potrafił domknąć seta i przegrał 5:7. Trzecią partię przegrał 4:6 i wydawało się, że już po nim. Szwajcar postanowił zaskoczyć wszystkich, łącznie z Serbem, poderwał się do walki i czwartą partię wygrał 7:6. W decydującym secie obaj zawodnicy szli łeb w łeb. Nole pierwszą piłkę meczową wywalczył dopiero w 22. gemie, Wawrinkę uratował serwis. Drugą meczową obronił niesamowitym bekhendem. Przy trzeciej musiał spasować, Djoko posłał minięcie nie do odbioru, 12:10 i koniec. Do tej pory mniej znany rodak Rogera Federera regularnie dochodził do czwartych rund turniejów wielkoszlemowych, ale nigdy nie był w stanie poważnie zagrozić najlepszym. Tym razem było inaczej. Grał fantastycznie, z polotem, prawdopodobnie najlepiej w karierze. Po raz pierwszy tak naprawdę wyszedł z cienia swojego uwielbianego na całym świecie rodaka. Chyba nigdy nie zarobił tylu fanów w jeden wieczór, sympatia kibiców była po jego stronie, zdobył ją heroiczną grą. To był jego najlepszy mecz w karierze, a i tak schodził z kortu zraniony, ze łzami w oczach. Dla mnie był to zdecydowanie najlepszy mecz tegorocznego Australian Open.
Kolejnym zawodnikiem, który długo będzie przeżywał sposób, w jaki odpadł z imprezy będzie Nicolás Almagro. W meczu ćwierćfinałowym po drugiej stronie siatki stanął David Ferrer, jego nemezis. Na 12 ich dotychczasowych pojedynków młodszy z Hiszpanów nie wygrał ani jednego. Tym razem zapowiadało się, że będzie inaczej. Nico wygrał dwa pierwsze sety i w trzecim prowadził 5:3, jednak przegrał go 5:7. W czwartym secie dwa razy serwował na mecz, ale tych okazji też nie potrafił wykorzystać i przegrał w tie breaku. W piątym już nie był w stanie nawiązać walki. To druga tak bolesna porażka Almagro, po tym jak przegrał decydujący mecz w finale Pucharu Davisa.
W pozostałych ćwierćfinałach Andy Murray bez problemu pokonał Jeremy'ego Chardy'ego, Djoković w cudowny sposób się zregenerował i w sumie pewnie pokonał Tomáša Berdycha. Piękny bój o ćwierćfinał stoczyli Federer i Jo-Wilfried Tsonga. Po pięciosetowej batalii górą szwajcarski mistrz..
Półfinały były bardzo nierówne. Okazało się, że pomimo tego że, Rafael Nadal był wielkim nieobecnym, to i tak miał znaczący wpływ na rozwój turnieju. W pierwszym Nole wręcz zdemolował "Małą bestię", czyli Ferrera, który tym razem w żaden sposób nie był w stanie się przeciwstawić Serbowi. Drugi półfinał był dużo ciekawszy. Przed meczem z Federerem Murray nie miał żadnego trudniejszego zadania. W pojedynku ze Szwajcarem jak zwykle świetnie returnował, ale tym czym zaskoczył większość obserwujących był serwis. Zaserwował 21 asów, przy tylko pięciu Federera. Miał też więcej piłek wygrywających. Grał agresywnie, starał się dominować w wymianach. Andy'emu zdarzało się już wygrywać ze Szwajcarem, ale robił to bazując na obronie i kontrach, tym razem było inaczej. Federer dwukrotnie gonił rywala wygrywając drugiego i czwartego seta w tie breaku. Momentami grał bajecznie. W piątej partii Szwajcar zaczął odczuwać trudy pojedynku z Tsongą, Szkot zachował więcej sił i to on został zwycięzcą, jak przyznał Roger, zasłużenie.
Finał kobiet można by porównać do dobrego dreszczowca. Był główny bohater, któremu wszyscy oglądający kibicują w zmaganiach ze złoczyńcą. Były przeciwności, które niesprawiedliwy los stawiał przed bohaterem. Nie zabrakło fajerwerków. Melbourne nie wybaczyło Wiktorii grzechów z przeszłości i murem stanęło za Li Na, która z kolei z każdą kolejną wypowiedzią, coraz bardziej wszystkich uwodziła swoim poczuciem humoru. Ku radości zgromadzonych na Rod Laver Arena początek był niezwykle obiecujący, pierwszy set dla tej dobrej. Na początku drugiego seta publiczność wstrzymała oddech, bo ich faworytka była bliska skręcenia kostki. Nie wiele zabrakło, żeby mecz skończył się już w tym momencie. Na szczęście uraz nie okazał się aż tak groźny i Chinka mogła kontynuować grę. Jednak można powiedzieć, że wtedy nastąpił zwrot akcji, bo drugiego seta wygrała ta "niedobra". W trzecim nastąpiła przerwa w walce na rzecz doznań stricte wizualnych. Z okazji Dnia Australii nastąpił pokaz sztucznych ogni. Przy pierwszej piłce po przerwie Li Na potknęła się na podkręconej kostce, upadła i z impetem uderzyła głową o betonowy kort. Chinka, jak przystała na bohaterkę, jeszcze raz się podniosła, ale Wika okazała się "arcyłotrem" i tym razem była górą. Kłód rzucanych przez los pod nogi Chinki było chyba zbyt dużo, by faworytka publiczności mogła odnieść zwycięstwo.
Następnego dnia na korcie głównym rozpoczęła się wojna na wyniszczenie, w której żadna ze stron przez przez długi czas nie mogła zyskać znaczącej przewagi. Jednak w momencie, gdy defensywa jednej w końcu pękła, cała potyczka zamieniła się w wojnę błyskawiczną. Tak mniej więcej wyglądał finałowy mecz panów. Przez pierwsze dwa sety nie doszło do żadnego przełamania. Żaden z zawodników nie podejmował większego ryzyka. Intensywności pojedynku nie wytrzymał Murray. Po przegraniu drugiej partii zeszło z niego powietrze i już nie był w stanie przeciwstawić się Serbowi, co ten bezbłędnie wykorzystał i odniósł swoje trzecie z rzędu zwycięstwo na kortach w Melbourne.
Historia niby się powtórzyła, zwycięzcy ci sami, co w zeszłym roku. Jednak pewne różnice da się zauważyć. Triumf Białorusinki na pewno został przyjęty przez fanów z mniejszym entuzjazmem niż z ten z przed roku. Azarenka była w słabszej formie. Nie da się ukryć, że turniej ułożył się wyjątkowo po jej myśli i kontuzje najgroźniejszych rywalek nie były tu bez znaczenia. Poza tym niesmak po kolejnym dziwnym zachowaniu Białorusinki na pewno zostanie. Novak Djoković udowodnił, że absolutnie zasługuje na to, żeby Sylwester Stallone zaprosił go do obsady filmu "Niezniszczalni 3". Na australijskich kortach nie ma sobie równych. Nie da się jednak uniknąć porównań z zeszłoroczną imprezą i finałowym pojedynkiem z Rafaelem Nadalem. Podnieśli poprzeczkę tak wysoko, że przeskoczyć ją będzie niezwykle trudno. Zresztą okazało się, że brak Hiszpana jest dla losów turnieju nie mniej kluczowy, jak jego obecność. Bez niego równowaga w czołowej czwórce jest ewidentnie zakłócona. Czekamy zatem na Paryż.
Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!
Czytaj całość